wtorek, 18 listopada 2014

Trzydzieści trzy

Trzydzieści trzy

-
To co, panowie. Zaczniecie jutro? - Zapytałem ekipę.
-
Spokojnie, kierowniku. Dziś już kończymy remont tutaj. - Zapewnił mnie
najwyższy z nich. - Jutro punkt siódma meldujemy się i zaczynamy budowę u pana
w Zawoi.
-
Dziękuję. W takim razie do zobaczenia. - Pożegnałem się i wsiadłem do
samochodu.
            Odjechałem sprzed remontowanego budynku.
Cieszyła mnie perspektywa, że już następnego dnia zacznie się spełniać moje
największe marzenie, czyli budowa własnego domu. Skierowałem się w stronę Jeleśni.
Minąłem Koszarawę i byłem na dobrej drodze, by za jakieś dwadzieścia minut
znaleźć się w Suchej. Na trzynastą miałem umówione spotkanie w tamtejszym
szpitalu. Dowiedziałem się, że poszukują kardiologa, więc skorzystałem z
okazji. Poproszono mnie o dostarczenie wszystkich dokumentów. Byłem dobrej
myśli.
            O wpół do trzeciej było już po
wszystkim. Miałem tę robotę. Jednak na szczęście zaczynałem dopiero za dwa
tygodnie. Chciałem ten czas przeznaczyć na zaaklimatyzowanie się w nowej
okolicy. Pół godziny później parkowałem już w Zawoi, która już niedługo miała
stać się moim azylem.
            Przeniosłem się tutaj z Krakowa.
Kupiłem działkę, zamówiłem u architekta plan domu, dostałem pozwolenie na
budowę. Jak na razie wszystko szło gładko. Na czas załatwień i budowy,
zamieszkałem u ciotki. Przyjęła mnie z otwartymi ramionami, bo jej własne
dzieci z nią nie rozmawiają, a wujek od paru lat nie żyje. Dlatego też bardzo
cieszyło ją, że ma do kogo usta otworzyć.
            Poranek. Budzik sprawił, że
podniosłem się z łóżka wpół do siódmej. Szybko coś zjadłem, wypiłem kawę i
pojechałem na działkę. Pięć minut przed siódmą zaparkował tam również bus z
robotnikami. Przywitałem się z szefem, który przedstawił plan pracy. Koparka
była już w pobliżu, tak samo jak auto, na które mieli pakować wykopaną glinę.
            Słysząc ciężki sprzęt, z domów
powychodzili ich mieszkańcy, czyli moi przyszli sąsiedzi. Przywitałem się z
tymi, którzy przyszli zobaczyć z bliska, co się dzieje.
-
Pan to kupił? - Zdziwił się starszy mężczyzna.
-
Tak, ja. - Przyznałem i się uśmiechnąłem.
-
Panie, wiej pan stąd jak najszybciej. Ta ziemia jest przeklęta. - Machnął ręką
i poszedł.
-
Co pan ma na myśli? - Dogoniłem go.
-
Sie pan przekona, ino zaczną co robić. - Pokiwał głową. - Panie, błąd pan
popełnił. - Westchnął i odszedł.
            Postanowiłem się nie przejmować. Ile
razy to było tak, że obrzydzali, żeby tylko po pieniądzach odkupić, bo akurat
im ziemia pasowała. Wróciłem i zacząłem przyglądać się robotnikom. W końcu
postanowiłem się na coś przydać. Zapytałem, czy przypadkiem nie mogę jakoś
pomóc i dowiedziałem się, że mogę przenosić gałęzie. Dali mi rękawiczki i
zająłem się pracą.
            Zorientowałem się, że już południe,
kiedy zadzwoniła do mnie ciotka. Poprosiła o przyjazd, bo zrobiła obiad dla
wszystkich. Zastanawiałem się, jak ja to przetransportuję, ale ułatwiła mi to
forma dania, czyli krokiety. Gdy wróciłem na plac budowy, zaczęły się problemy.
-
Panie, problem jest. – Na przeciwko mnie stanął operator koparki.
-
Słucham.
-
Bo jakżem kopał, to tam były jakieś drewniane cosie. Bo ja wiem... Wyglądało
jak bale drewna. Abo jaka więźba... Cholera jedna wie, co...
-
Czy to jest jakiś żart? - Zdziwiłem się, ale poszedłem w tamtym kierunku.
            Rzeczywiście. W ziemi tkwiły jakieś
drewniane pozostałości. Wyglądały na stare. Jednak ziemia je zakonserwowała.
-
I co teraz robim? - Robotnik włożył ręce do kieszeni.
-
Na razie przerwa.
            Zebrali się wszyscy pracownicy, więc
przekazałem im danie od ciotki. Oni zachwalali umiejętności kucharki, a ja
zacząłem głowić się, co powinienem zrobić. Przecież logiczne jest, że samo z
siebie się tam nie znalazło. Postanowiłem poprosić, żeby jeszcze trochę
odkopali, a dopiero potem będziemy się wspólnie zastanawiać.
            Robotnik wsiadł do maszyny.
Uruchomił ją i zaczął manewry. Nabrał ziemi na łyżkę i naszym oczom ukazał się
straszny widok – ludzki szkielet. Teraz to już sam krzyknąłem, by przerwać
pracę. Mocno głowiłem się, gdzie mam to zgłosić. Jedyne, co przyszło mi na myśl
to policja. Zadzwoniłem więc, tłumacząc całą sytuację. Gdy tylko przyjechał radiowóz,
koło działki zrobiło się zbiegowisko.
-
A nie mówiłem, że będą same problemy? - Obok mnie zjawił się sąsiad, który
ostrzegał mnie już rano.
-
Pan coś więcej wie? - Zapytałem wprost.
-
Ja?! A co pan. - Wzruszył ramionami i poszedł.
            Pokręciłem tylko głową i zacząłem
chodzić tam i z powrotem. Panowie z policji coś tam niby zapisali, kogoś o coś
zapytali i odjechali. Mnie kazali czekać. Odesłałem więc robotników, bo i tak
nie wolno było ruszać tego terenu. Sam zaś usiadłem na wielkim kamieniu i czekałem
na przyjazd archeologów. Samego terytorium nie mogłem zostawić. Mieszkańcy, jak
tylko się dowiedzieli o nowościach, to nagle wybrali się na przechadzki.
Znudzony drzemałem. Słońce w miarę grzało, nie dziwne, że oczy zaczęły mi się
zamykać.
            Wtem ni stąd, ni zowąd przysiadł się
do mnie staruszek. Siwy, o poczciwie wyglądającej twarzy. Jasne portki z
parzenicami, biała koszula, skórzany pas, a do tego zarzucona na ramiona gunia.
Zastanawiałem się, dlaczego ktoś tak ubrany chodzi w dzień powszedni.
-
Pokwolony, panocku. - Odezwał się staruszek.
-
Dzień dobry. - Odpowiedziałem smętnie.
-
Co panocek, tak tu som siedzi?
-
Czekam, widzi pan. Coś odkopali na mojej działce i archeolodzy potrzebni. -
Westchnąłem głęboko, gdyż wiedziałem, że teraz w budowie będzie długa obsuwa.
-
Ranyści! - Chwycił się za głowę.
-
A może pan mi powie, co tu się stało? - Skierowałem wzrok na niego.
-
Bo to wicie, panocku, było tak. Kupa roków nazad, jesce za Ausrtyji, Kuba od
Wilka wracoł juz jako gefrajter. A ze dopiro, co po żniwak było, ciepło, duśno,
słońce świci, sobota podwiecór, tośmy pośli do karcmy. Taka wicie, panocku,
dopiro, co budować skońcył robote. We karcmie muzykanty grajo. Az sie sam
cłowiek do tańcowania rwie. Dziewek tela, ze my do cna ogupieli. Ze dwie becki
łokowity juzemy opróźnili, kołoc nie jedyn zjedli, a i łoscypków tela... -
Tutaj zrobił gest głową określający ilość. - Dej se teraz pozór, panocku.
Muyzkanty grajo, dziewki tańcujo z nami, az im śpódnice do góry latajo, a tu
jedzie drogom plebon z Panem Jezusem. Nikto go nie spostrzyg. Znak krzyża ino w
strone karcmy zrobił i pojechał bryckom dalij. A my tańcujemy, dziewki
obłapiomy, bośkamy, az tu znienacka cosik zbyrcy. Zbyrcy i zbyrcy i nie kce
przestać. Kuba od Wilka wyloz przed karcme, poziero, dziwuje się. Nic nie
widzi. Jak ino wrócił, to juz było pozamiatane. Wracoł tez plebon. Jedzie,
jedzie. W końcu się zatrzymoł. Czegosik mu tu brakuje. Ranyści! Przeca karcmy
ni ma! Przeżegnoł sie. W końcu pedzioł: „Zbereźniki jedne, więcej sie obłapiać
nie bedom”. I pojechoł na plebanie. I tak panocku haw ino puste morgi sie
ostały.
-
A to, że tu straszy, to jak pan wytłumaczy? - Zapytałem w końcu.
-
Panocku, bo haw dusycki pokutujom.
            Wtedy poczułem jak ktoś delikatnie
stuka mnie po ramieniu.
-
Tak? - Gwałtownie wstałem.
-
To pan jest właścicielem posesji? - Gdy tylko kiwnąłem twierdząco głową, pani
kontynuowała. - Jesteśmy archeologami i mamy zająć się sprawdzeniem
znalezionych szczątków.
-
Dobrze. Ale niech mi pani pozwoli sprawdzić jeszcze jedną rzecz. - Rozejrzałem
się dookoła. - Niech mi pani powie, czy nie widziała pani może takiego
staruszka w ludowym stroju gdzieś w okolicy?
-
Nie, był pan tu sam. - Tych słów się obawiałem.
            Coś dziwnego się tutaj działo. Nie
wiedziałem, czy opowieść sprzed kilku minut tylko mi się przyśniła, czy
rzeczywiście ktoś mi ją opowiedział i gdzieś się zmył. Grupka ludzi, która
miała zbadać szczątki, zabezpieczyła terytorium i zajęła się swoim zadaniem. Ja
z kolei czując się niepotrzebny, wsiadłem do auta i pojechałem do ciotki. Będąc
już w domu, zapytałem czy przypadkiem nie słyszała, że kiedyś miała miejsce
sytuacja, jak ta z usłyszanej opowieści. Pokręciła tylko przecząco głową i
zaproponowała, żebym zajrzał na plebanię. Tam podobno mieściło się jakieś
archiwum, w którym mieli wszystkie dokumenty związane z mieszkańcami wsi.
Pojechałem. Musiałem wówczas drugiej osobie wyjaśnić, co ten staruszek
opowiadał. Zaznaczyłem także, że sam nie wiem, czy to był sen, czy może jednak
jawa. Ksiądz zrozumiał i zaproponował przejrzenie ksiąg.
            Dostałem się do archiwum. Szybko
dotarło do mnie, że jest tego ogrom. Ksiądz się stamtąd zabrał i zostałem sam.
Zacząłem od 1800 roku. Mozolna praca. Kartka po kartce musiałem odszyfrowywać
zapisy. Raz szło lepiej, raz gorzej. Nim się obejrzałem była dwudziesta, a ja
dopiero otworzyłem księgę z 1804 roku. Postanowiłem doczytać tylko tę i wrócić
tu jutro. W końcu przekazałem plebanowi, że niczego dziś nie znalazłem i wrócę
tu jutro. Pokiwał głową i wyszedłem.
            W nocy nękały mnie koszmary. Cały
czas miałem przed oczyma tańczące szkielety. Gdy rano się obudziłem,
zastanawiałem się czy przypadkiem to wszystko nie jest snem. Poprosiłem nawet
ciotkę, żeby mnie uszczypnęła. Łudziłem się, że może nadal śnię. Jednak to
wszystko było rzeczywistością. Zjadłem śniadanie i pojechałem na plac, na
którym powinna toczyć się budowa, ale jednak trwały tam prace archeologów.
Zaparkowałem i wyskoczyłem z jeepa. Zdziwiło mnie, że nic tu się od wczoraj nie
zmieniło. Może nawet ziemi na tym obszarze przybyło. Wtedy usłyszałem,
rozdzierający poranną ciszę, przeraźliwy krzyk. Aż podskoczyłem! Dokładnie
obszedłem teren, jednak nikogo tam nie spotkałem. Z mieszanymi uczuciami
wracałem do samochodu. Nie wiedziałem, czy historycy mnie okłamali o swoich
postępach w pracy, czy zdarzyło tu coś niewytłumaczalnego.
            Właśnie próbowałem odpalić auto, gdy
zjawili się archeolodzy. Poszedłem więc do nich i na wstępie zostałem zmieszany
z błotem.
-
Jak pan śmiał? Co sobie pan wyobraża? Tak niszczyć naszą pracę? Jak tak będzie,
to nigdy pan niczego tu nie zbuduje! - Naskoczyła na mnie kobieta, z którą
wczoraj rozmawiałem.
-
Aha. Super. - Westchnąłem. - A co niby zrobiłem? - Sam nie wiedziałem, czym zawiniłem,
a ta pani jakoś mi tego nie wyjaśniła.
-
To zasypał pan wszystko, co wczoraj zdążyliśmy odkryć! - Wyrzucała z siebie
zdania z prędkością światła.
-
To może pozwoli mi pani wyjaśnić, że jestem równie zaskoczony tą sytuacją. -
Przewróciłem oczyma.
-
Ale jak to? - Zbladła.
            Wyjaśniłem więc, że niczego tu nie
ruszałem. Sprawa zaczynała być coraz bardziej dziwna. Kolejna część rozmowy
była przeprowadzana już na spokojnie. Reszta ekipy zdążyła mi przekazać, że
według ich wstępnych analiz, znalezione szczątki mogą tu leżeć od stu
pięćdziesięciu lat. To mi trochę ułatwiło sprawę. Postanowiłem, że w związku z
tym, dzisiejsze przeszukiwania w archiwum zacznę od 1830 roku. Przecież ten
cały Kuba od Wilka, o ile tylko taki istniał, nie mógł mieć więcej niż 30 lat,
skoro był w wojsku.
            Dotarłem na plebanię. Szybko
zabrałem się do pracy. Jedna strona, druga, trzecia... Rok 1831, 1832, 1833...
Nadal nic. Aż w końcu natrafiłem na ciekawą informację. W dwóch rubryczkach nie
było nic na temat zgonu. Będąc dobrej myśli przebrnąłem do 1840. Naliczyłem
trzydzieści dwa puste miejsca. Nie było żadnych wzmianek na temat tych osób.
Jednak nadal nie natrafiłem na żadnego Jakuba Wilka. W końcu chwyciłem za
księgę z 1829 roku. Przekartkowałem styczeń, luty, marzec... Coś nagle przykuło
moją uwagę. Jakub Wilk urodzony 15 września 1829 roku. Daty śmierci nie ma.
Trzydziesta trzecia osoba. Nie miałem już siły dziś niczego czytać. Pojechałem
więc na działkę. Prace historyków trwały.
-
Jak idzie? - Zapytałem kobietę, która kierowała wszystkim.
-
Potrwa to wszystko jeszcze, ale mamy już 10 szkieletów. Proszę o cierpliwość.
Może za tydzień - dwa uda nam się wszystko odnaleźć.
-
Rozumiem. - Posmutniałem, bo perspektywa własnego domu z kominkiem odsuwała się
w czasie.
-
Odnalazł pan coś w tych archiwach? - Kobieta zmieniła temat.
-
Tak. Właśnie miałem przekazać informacje. W księgach, które przejrzałem do tej
pory znalazłem 33 osoby bez daty zgonu. Żadnych innych dat również tam nie
zapisano. Ani ślubów, ani nic. Tylko urodziny i chrzest.
-
Czyli istnieje prawdopodobieństwo, że odnajdziemy tu 33 szkielety... -
Westchnęła.
-
Owszem istnieje... - Miałem coś jeszcze dodać, ale znów usłyszałem krzyk, tak
jak rankiem.
-
Źle się pan czuje? Zbladł pan. - Kobieta ewidentnie się zaniepokoiła.
-
Nie słyszała pani?
-
Nie, niczego nie słyszałam. - Spojrzała na mnie jak na wariata i wróciła do
pracy.
            Zastanawiałem się, czy moja
wyobraźnia płata aż takie figle, czy ktoś po prostu ze mnie kpi. Krzyk
powtórzył się trzeci raz. Teraz przybrał jeszcze bardziej błagalną formę. Tak
jak rankiem obszedłem teren okalający moją działkę. Nikogo tam nie spotkałem.
            Dzień chylił się ku wieczorowi.
Zmęczony wróciłem do domu ciotki. Zainteresowana sprawą wypytała mnie o
wszystko. Opowiedziałem więc każde zdarzenie. Nie pominąłem nawet dziwnych
krzyków. Ciotka zwaliła winę na przemęczenie i stres. Chciałem w to wierzyć.
            Po przespaniu spokojnie całej nocy,
w dobrym nastroju pojechałem na działkę. I cóż mnie tam spotkało? Oczywiście
wykopaliska były zarzucone ziemią. Scenariusz z dnia poprzedniego się
powtórzył. Archeolodzy mieli tylko dodatkową pracę. Przetrzymali to jakoś.
Dziwne zjawisko powtarzało się przez parę następnych dni. W końcu odkopali
trzydziesty trzeci szkielet.
-
I co teraz? - Zapytałem.
-
Będziemy dalej ten teren przeszukiwać. Nie wiadomo, czy jeszcze kogoś tam nie
odnajdziemy. - Wyjaśniła kobieta, z którą zwykłem rozmawiać. - Jedno jest
pewne, że nie było tu żadnego cmentarzyska. Wszyscy odnalezieni przebywali w
budynku. Bale drewna o tym świadczą.
-
Dom mieszkalny raczej to nie był? - Próbowałem się upewnić.
-
Nie. Na dom to było za duże. A i ilość osób świadczy o jakimś budynku
użyteczności publicznej. Może karczma... Różne naczynia tu odnaleźliśmy.
Gliniane, drewniane, coś tam z metalu. Ale... - Przerwała. - Słyszał pan ten
krzyk?
            Istotnie. Znów zaczęły się nietypowe
dźwięki. Razem sprawdziliśmy teren, lecz nikogo nie spotkaliśmy. Głos się nie
powtórzył. Dzień się skończył i nazajutrz ekipa miała przyjechać z samego rana.
Ja również wróciłem do domu. Zostały mi jeszcze trzy dni wolnego przed
rozpoczęciem nowej pracy.
            Kolejnego ranka powtórzyła się
sytuacja z dni poprzednich. Wykopaliska były zasypane, a ja słyszałem krzyk.
Znudzony całą sprawą, jak co dzień zrobiłem obchód terenu. Tak dla świętego spokoju.
Słońce dziś wyjątkowo grzało. Założyłem więc ciemne okulary i dalej szedłem
wzdłuż miedzy. Potknąłem się jednak i o mało nie wybiłem zębów. Podniosłem się
z ziemi i zauważyłem coś drewnianego wystającego spod trawy. Nękany jakimś
przeczuciem założyłem na ręce gumowe rękawiczki, bez których się nigdzie nie
ruszam. Taki nawyk lekarza. Delikatnie chwyciłem przedmiot i moim oczom ukazała
się łopata. Cała upaprana gliną. Ze zdobyczą w dłoni przywitałem ekipę
historyków.
-
Czyli to jednak pan?! - Oburzyła się kobieta na mój widok.
-
Czy w takim razie witałbym państwa z łopatą w ręku? - Przewróciłem oczyma. -
Ktoś tu ewidentnie robi nam na złość! - Ledwo oparłem się o sztyl, powtórzył
się znajomy krzyk.
-
Mam propozycję. - Odezwał się jeden z archeologów. - Trzeba zostać tu dziś na
noc i po prostu zobaczyć, kto nam psuje całą robotę. Bo z pewnością, ktoś robi
to specjalnie.
            Reszta ekipy z entuzjazmem zgodziła
się z nim. Zrobiłem to i ja. Wieczorem dla zasady odjechaliśmy stamtąd
samochodami, tak by wszystko było jak w poprzednie dni. Wróciliśmy tam na
piechotę. Było przed północą. Niebo zasnuło się chmurami, więc byliśmy w miarę
nie zauważalni. Nagle wszystkie kobiety dostały ataku histerii – krzyk
powtórzył się, jednak ze względu na późną porę wydawało się jakby był
dwukrotnie głośniejszy.
-
Zauważyliście, że dochodzi z jednej strony? - Olśniło mnie.
            Poprosiłem więc jednego z historyków
i poszliśmy razem w kierunku, z którego głos dochodził. Reszta ukryła się i
obserwowała teren wykopalisk. Weszliśmy na obszar lasu. Znów cisza została
przerwana, przez donośny krzyk. Byliśmy chyba coraz bliżej, bo gdy powtórzył
się trzeci raz wydawało się, jakby dochodził wprost znad naszych głów.
Rozejrzeliśmy się, jednak brak światła krzyżował nasze poszukiwania. Archeolog
wykazał się jednak logiczniejszym myśleniem niż ja i wyjął z kieszeni latarkę.
Oświecił ją i strumieniem światła sprawdził okoliczne drzewa. Zostało tylko
jedno. Liściaste. Jego gałęzie zaczynały się nisko nad ziemią. Nagle coś go
zaniepokoiło.
-
Proszę spojrzeć tam. - Wskazał trzecią gałąź od dołu. - Widzi pan?
            Pokiwałem głową i zwinnie wdrapałem
się na drzewo. Zabrałem dziwny przedmiot i zszedłem na dół.
-
Głośnik. No i wszystko jasne... - Westchnąłem. - Ktoś celowo nas straszył.
Wróćmy do reszty.
            Po przejściu kilkudziesięciu metrów
natknęliśmy się na uciszoną grupkę. Już z daleka próbowali nas ostrzec, żebyśmy
nie hałasowali. Właśnie na teren wykopalisk zmierzało czterech mężczyzn.
-
Ale jak to, łopaty nie masz? - Zdziwił się najniższy.
-
Była i znikła. - Tłumaczył się drugi.
-
Taa, pewnie deboł ogonem nakrył. - Niski chwycił się pod boki.
-
Cichojcie, za robote się biercie, a nie zwady szukocie. - Powiedział
najgrubszy.
            Szybko zaczęli wrzucać ziemię do
dołów.
-
Co teraz robimy? - Szepnęła kierowniczka ekipy.
-
Pasowałoby ich złapać, a potem na policję. Może i szkodliwość czynu mała, ale
jakby to nie było, nękali nas ostatnie dni. - Wyjaśniłem.
            Po cichu wraz z wszystkimi
mężczyznami wyszliśmy z ukrycia. Potem błyskawicznie pobiegliśmy w stronę panów
z łopatami. Jednak zauważyli nas i zaczęli uciekać. Najgrubszego złapaliśmy
pierwszego. Potem niskiego, a dwaj młodzi mieli tyle pecha, że potknęli się o
własne nogi. Mieliśmy całą czwórkę.
-
Panie, co pan? Oszalał pan do reszty? Bogu ducha winnych ludzi pan łapie? -
Zaczął lamentować niski.
-
Boga w to proszę nie mieszać. On wam zakopywać nie pomagał. - Odgryzłem się. -
Po co nam życie utrudnialiście ostatnie dni?
-
To dla jaj miało być. - Odezwał się młody.
-
To my teraz zadzwonimy na policję. Też dla jaj. - Wyjąłem telefon z kieszeni.
-
Panie. Czekaj pan. Dogadamy się. - Próbował pertraktować niski.
-
Niestety. Taka gadka na mnie nie działa.
            Pół godziny później policja zabrała
żartownisiów na komisariat. Postawiono im jakieś tam zarzuty. Najważniejsze, że
nikt do końca prac już nie sabotował.
            Wykopano tam trzydzieści trzy
szkielety. Osiemnaście kobiecych i piętnaście męskich. Badania potwierdziły, że
zginęli wszyscy jednego dnia w niewyjaśnionych okolicznościach. Drewniane bale,
pozostałości po budynku, przekazano do konserwatora zabytków. Sam miał się tym
zając. Szczerze mówiąc, odechciało mi się budowy na tym terenie. Ale chyba nie
ma się, co dziwić. Chyba nie mógłbym spać spokojnie ze świadomością, że przez
tyle lat pogrzebane były tu ludzkie szczątki. Gmina odkupiła ode mnie działkę i
postanowiła zrobić tam skansen. Ja zaś wykupiłem mieszkanie w suskim bloku i
jak na razie zarzuciłem marzenia o własnym domu.



   Paulina Międzybrodzka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz