piątek, 2 stycznia 2015

Krawędź snu

Weronika Surowicz
I miejsce w Powiatowym Konkursie Literackim 2014 r.




                                                            Krawędź snu






13.07.2003r

Czasami zdarza mi się zatęsknić. Za nim, za jego zapachem, miłym dla oczu uśmiechem.
Zdarza mi się tak jak dzisiaj, letnią, ciepłą wieczorową porą zasiąść - przed rodzinnym domem, w
ogrodzie pełnym czerwonych róż, które matka tak bardzo uwielbia - z lampką wytrawnego wina.
Zastanawiam się wtedy nad swoją przeszłością, zamykam oczy i próbuję cofnąć czas, by choć na
chwilę przypomnieć sobie smak jego ust, usłyszeć ten głos wołający, abym wróciła. Wiem, że to już
nie powróci, przecież sama o tym zadecydowałam, a jednak nie mogę przestać o tym myśleć. Matka
powtarzała: "Jeśli nie możesz być z tym, kogo kochasz, kochaj tego, z kim jesteś", więc tak robię.
Za tydzień wychodzę za mąż. Każda inna kobieta na moim miejscu nie posiadałaby się z radości.
Tak, oczywiście, ja również się cieszę, jednak to nie jest los, o którym marzyłam. Chciałam
spontaniczności, a to zwyczajne, spokojne życie u boku ułożonego mężczyzny doprowadza mnie do
szaleństwa. Dlatego właśnie tu jestem i dlatego właśnie trzymam w ręku tę starą, pogniecioną
karteczkę, będącą namiastką mojej przeszłości.
15.07.1995r
Co tu robię? Tak naprawdę nie potrafię określić celu swojej wędrówki. Stoję przed tą małą,
przytulną, lizbońską kawiarenką położoną w zaciszu miasta i jakiś wewnętrzny głos podpowiada
mi, abym stamtąd jak najszybciej odeszła, jednak zapach kawy i świeżo upieczonego ciasta
wywołuje we mnie silniejsze emocje, więc moje nogi, "nie pytając mnie o zdanie", wchodzą do
środka. Zdziwiona jestem, ilu tu ludzi mojej narodowości się znajduje, wszędzie słyszę polskie
słowa. Nawet jedna z kelnerek mówi w tym języku. Czekając na zamówienie, siadam na dworze
pod jedną z parasolek, podziwiając panoramę Lizbony. Wydaje mi się, jakbym zaledwie wczoraj tu
przyjechała, a minęły już niecałe dwa tygodnie. Jutro wyjeżdżam i zapewne nigdy tu nie wrócę,
więc powinnam pożegnać się z tym pięknym miastem.
Obserwuję dwóch starszych mężczyzn grających w szachy. Nie do wiary – myślę. - Że też
mają z tego tyle uciechy. Chciałabym jak oni nauczyć cieszyć się drobnostkami, rzeczami, które
otaczają mnie na co dzień.
Z rozmyślań wyrywa mnie nieznajomy głos, mówi cześć, a potem:
- Przyglądam ci się od kilku minut. Czy mogę się dosiąść? - pyta mnie bez odrobiny
zażenowania. Waham się, ale mówię:
- Tak, czemu nie. Przecież i tak zaraz stąd wychodzę. Odsuwa krzesło i siada naprzeciwko
mnie, widzę jak badawczo lustruje mnie wzrokiem. W jego oczach dostrzegam coś
nietypowego, coś co z pewnością przyciąga mnóstwo młodych dziewczyn. Jest całkiem
przystojny, opalony - nic dziwnego, w końcu jesteśmy w Portugalii. Wygląda na
dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Rozmawiamy chwilę. Pyta, czy jestem stąd, bo
nigdy wcześniej mnie tu nie widział. Oznajmiam, że nie, przyjechałam na wakacje, jutro z
samego rana wracam do domu. Wydaje się być zawiedziony. Zastanawiam się, o co mu
właściwie chodzi, może ma w zwyczaju podchodzenie do obcych kobiet i próby uwodzenia
ich. Myślę, że jest w nim coś tak specyficznego, że wiele daje się na to nabrać. Obawiam
się, że gdy spędzę z nim więcej czasu, sama się na to zgodzę, więc postanawiam wyjść.
Zostawiam niedopitą kawę.
- Miło było cię poznać – rzucam krótko i opuszczam lokal. Czuję podmuch chłodnego wiatru
na policzkach. Moja krótka, koronkowa sukienka powiewa, a myśli krążą wokół niego.
Zaledwie pięć minut rozmowy, a ja chciałabym tam wrócić i spędzić z nim jeszcze trochę
czasu. Do głowy wpada mi pewien pomysł i zanim zdążę porządnie go przeanalizować,
rozważyć wszystkie za i przeciw, jak to mam w zwyczaju, zawracam i kieruję się do wejścia
kawiarni. Widzę, że nadal tam jest, a na mój widok podnosi opuszczoną głowę z grymasem,
który mimowolnie przekształca się w uśmiech. Uśmiech zwycięzcy, uśmiech pełen
arogancji, a jednocześnie zniewalający, odsłaniający perfekcyjnie równe, białe zęby. Nim się
rozmyślę, podchodzę bliżej i szeptem mówię:
- Chciałabym spędzić z tobą ten dzień. Bez zbędnych pytań, bez szczegółów z życia, nawet
bez podawania sobie imion. Gdy tu weszłam, powiedziałam sobie, że muszę pożegnać się z
tym miastem, bo pewnie nigdy tu nie wrócę, a gdy stąd wyszłam, wiedziałam, że idealnie
nadawałbyś się na towarzysza do tego typu spraw.
Nie komentuje, więc zaczynam żałować, mieć mu za złe, a moje serce chyba zaraz eksploduje. W
końcu wstaje.
- Wiedziałem, że wrócisz - stwierdza autorytatywnie i bierze mnie za rękę.
* * *
Nie wiem, dokąd idziemy, prowadzi mnie jakimiś uliczkami, a na moje pytania nawet nie
zwraca uwagi. Zaczynam kojarzyć okolicę, przechodziłam tędy kilka dni temu.
- Campo de Ourique – oznajmia. - Jedna z najspokojniejszych dzielnic Lizbony. Można
powiedzieć, że żyje własnym życiem, jak gdyby była osobnym miastem. To tu żył pisarz
Fernando Pessoa, jego pomnik stoi obok jednej z kawiarń, do której zamierzam cię później
zabrać, często grywają tam różni muzycy. Może i dziś się nam poszczęści...
- Kiedyś tu zamieszkam - dodaje po chwili. Kiwam głową ze zrozumieniem, podziwiając
niesamowitość tego miejsca. Wszystko wydaje się być tutaj takie łatwe, szczęśliwe, wręcz
bezproblemowe. Mijamy niewielki kościół i po raz kolejny nalegam, aby zdradził mi cel
naszej wędrówki, nadal nie odpowiada, wskazuje tylko palcem na cmentarz.
- Po co tu idziemy? - pytam zaniepokojona.
- To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie można zobaczyć. Jego nazwa oznacza
przyjemność, uważam, że jest trochę niestosowna, gdyż został wybudowany, gdy wybuchła
epidemia cholery. Od tamtej pory wielu sławnych ludzi zostało tu pochowanych – opowiada
jak wytrawny przewodnik. Uśmiecham się, siadamy na jednej z ławek. Zastanawiam się,
czy zawsze jest taki małomówny, raczej wygląda na kogoś, komu usta się nie zamykają.
Wyciąga coś z kieszeni, w dłoni trzyma najzwyczajniejszą kostkę do gry.
- Pomagam przeznaczeniu, każda liczba to jakieś zadanie. Dzisiaj wylosowałem dwójkę,
musiałem podejść do najbliższej, intrygującej mnie kobiety. Dlatego się poznaliśmy. Nie
wiem, jak zareagować na tę wiadomość, biorę więc ją w ręcę i sama rzucam. Wypada
piątka,.
- A co ja mam teraz zrobić? - pytam.
- Zamknij oczy - odpowiada, więc zamykam i czuję na ustach delikatne muśnięcie jego
warg.
* * *
Sprawia wrażenie nieobecnego. Rzadko rozmawiamy, przeważnie po prostu na siebie patrzymy.

rozgryźć, czasami - tak jak w tym momencie - siedzi i nie zwraca uwagi na to, co dzieje się wokół
niego, a kiedy indziej zaś tryska energią. Co do jednego mogę się zgodzić - w jego duszy panuje
beztroska. Zauroczył mnie, pokazał, jak ubarwić sobie życie zwykłą kostką, poznał mnie z historią
tego miasta i pozwolił wejść jedną nogą do swojego świata. Nasza zajomość trwa zaledwie kilka
godzin, a ja już bez wahania zgodziłabym się z nim zostać. Swoje przemyślenia "przegryzam"
wyśmienitym, portugalskim ciastem i popijam jednym z droższych win, właściwie już drugim.
Zabrał mnie do obiecanej wcześniej kawiarni i okrył swoją bluzą. Powoli zaczęło robić się chłodno,
nic dziwnego, w końcu nadchodzi noc. Jest tu cudownie, nie mogę nasycić swych oczu widokami,
nie mogę oderwać wzroku od jego twarzy. Jutro o tej godzinie mnie tu nie będzie, jutro o tej
godzinie nie będę miała dowodów, że cała ta absurdalna sytuacja się wydarzyła. Widzę nagłe
zainteresowanie w jego oczach, próbuję zgadnąć, co go tak zaciekawiło i spostrzegam grupę
mężczyzn z instrumentami, którzy ustawiają się niedaleko nas. Po chwili do moich uszu docierają
pierwsze dźwięki melodii. Początkowo nie potrafię określić, co tak naprawdę wykonują, ale on
mnie uprzedza, chyba zauważył moją zadumę.
- Riders on the Storm The Doorsów - podpowiada. - Przychodzą tu co kilka dni i grają tylko
ich repertuar, zawsze zaczynają od tego utworu. Morrison to znakomitny wykonawca i choć
niepowtarzalny, to lubię posłuchać tego wykonania. Trochę banalnego i odmiennego, ale
nadal dobrego. Może nie jest to muzyka nadająca się to tańca, ale chodź, spróbujemy. I
zanim zdążę zaprotestować trafiam w jego objęcia i oboje tańczymy kołysani przez wiatr.
* * *
Dochodzi druga nad ranem. Nie wierzę, wątpię, zapewne mam urojenia, to wszystko nie
może dziać się naprawdę. Może to wino tak na mnie podziałało, czuję się przepełniona
szczęściem. Objęci zmierzamy do ostatniego punktu naszej pieszej wycieczki.
- Monsanto, zakochasz się w nim - powiedział. Mówimy, że to zielone płuca Lizbony,
znajdziesz tu wszystko, czego zapragniesz. Ale ja pozwolę sobie zabrać cię w moje ulubione
miejsce, rozciąga się stamtąd widok na ocean. Przychodzę tu, gdy mam dość wszystkiego,
można się tu uwolnić od zgiełku miasta. Gdy skończył mówić, właściwe byliśmy na
miejscu. Nocą wszystko wyglądało lepiej, widok był olśniewający, zapierał dech w
piersiach. Dwa tygodnie zwiedzania, a dopiero w ostatni dzień poznaję najpiękniejsze
zakątki tego miasta, niemożliwe. Położyliśmy się na trawie, niebo było pełne gwiazd, w
głowie szumiało mi od alkoholu, usta domagały się pocałunków, a ciało... jego. Nastała
upojna noc.
* * *
- Naprawdę musisz wyjeżdżać? Nie możesz tego wyjazdu przesunąć chociaż o jeden dzień?
- zapytał błagalnie. - Czuję, że wreszcie odnalazłem osobę, z którą chciałbym spróbować
spędzić życie. Zostań jeszcze i pozwól mi ocenić, czy moje przypuszczenia są słuszne.
- Nie mów tak! - zaprotestowałam.- Postanowiliśmy, że to koniec, że nigdy więcej się nie
spotkamy. Musimy się tego trzymać. Byłam stanowcza, mimo że moje serce łamało się na
milion maleńkich kawałków, a oczy zalewały się łzami.
- To mój pociąg - dodałam smętnie.
Pożegnaniom nie było końca, przygnębionym głosem szepnął, że ktoś mądry kiedyś
powiedział, że jeżeli zamierzasz odejść, to nie przeciągaj tego w nieskończoność. Wsiadłam
więc do środka, prędko usadowiłam się na swoim miejscu i wyjrzałam przez okno. Był tam,
machał i próbował się uśmiechać, choć wiedziałam, że to dla niego trudne.
- Wszystko musi się kiedyś skończyć - oznajmiłam sama sobie, gdy ruszyliśmy. Wzięłam
telefon do ręki, aby dać znać rodzicom, że jestem cała, zdrowa i już wkrótce się zobaczymy,
ale w kieszeni znalazłam coś jeszcze - niewielką, pogniecioną karteczkę z napisem:
"Monsanto, 15 lipca, co roku będę tam czekał, Bartek".
- Bartek – pomyślałam. - Ma na imię Bartek.
13.07.2003r
Nie do wiary, że jeden dzień potrafi tyle namieszać. "Jestem tam, gdzie powinnam być przez
ostatnie osiem lat. Przykro mi, że tak późno to zrozumiałam, że tak wiele musiało się stać,
abym to dostrzegła. Nie chcę i nigdy nie chciałam cię zranić. Mam nadzieję, że
kiedykolwiek mi to wybaczysz. Twoja niedoszła żona." - nabazgrałam szybko na papierze i
wybiegłam z domu. Nim dotrze do mnie, że to niedorzeczne.
15.07.2003r.
Zamazane wspomnienia utrudniały znalezienie odpowiedniej drogi. Niemożliwe, że
w przeciągu kilku lat wszystko mogło się tak zmienić. Wszystko, więc może jego uczucia
również. Nie przemyślałam tego, po takim czasie mógł zapomnieć, mógł już po pierwszej
mojej nieobecności zrezygnować, poznać kogoś, wyjechać stąd. Było tyle rożnych
możliwości, a ja wciąż łudziłam się nadzieją, że tu będzie. Po ponad półgodzinnych próbach
trafiłam na miejsce. Wyglądało dokładnie tak jak zapisałam je w mojej pamięci. Nie było
go, przysiadłam na małej ławeczce pod drzewem i czekałam, przypominając sobie tamten
dzień, dzień roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego. Zasnęłam, podróż mnie
wykończyła. Przez sen poczułam delikatne szturchnięcie w ramię. Wybudziłam się myśląc,
że to może jedna z gałęzi.Minęło zaledwie pół godziny i nagle słyszę ten głos, ten męski,
trochę zachrypnięty głos, który wyrwa mnie z odrętwienia:
- Cześć. Czy mogę się dosiąść?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz