piątek, 2 stycznia 2015

***



Lidia Wolczko
Gimnazjum
III miejsce w Powiatowym Konkursie Literackim




            Była ciepła, czerwcowa noc. Księżyc w pełni rzucał blaski na miasto, które ani myślało jeszcze iść spać. Było tak przyjemnie, jak tylko można było to sobie wymarzyć. Zarówno mieszkańcy Paryża, jak i turyści bawili się i relaksowali. Lecz nie do każdego przemawiała ta  atmosfera. Doktor Michelle Lacroix tylko zerknęła przez okno w laboratorium, po czym wróciła z powrotem do swoich badań. Wszyscy asystenci już dawno wyszli; tylko ona ślęczała nad mikroskopem i usiłowała się przedrzeć przez gąszcz papierów ścielących jej biurko.
            Doktor Lacroix miała około trzydzieści pięć lat, długie, ciemne, kręcone włosy  i piękne, choć smutne niebieskie oczy. Jako farmakolog już od dwóch lat szukała lekarstwa dla swojego dwunastoletniego syna, Patricka. Codziennie od dwóch lat wstawała o szóstej rano, a kładła się spać dopiero koło pierwszej, drugiej. O ile w ogóle chodziła spać. Bardzo często snuła się jak duch po laboratorium, blada i niewyspana, z kubkiem mocnej kawy w ręku. Jej współpracownicy rozumieli to. Patrick był chory na białaczkę i znaczną część swojego krótkiego życia spędził w szpitalu. A Michelle szukała dla niego leku. Już od dwóch lat.
            Księżycowy blask wpadał przez okno, oświetlając zmęczoną twarz kobiety. W labolatorium panował półmrok. Próbowała się skupić, lecz nie przychodziło jej to z łatwością. Myślami wciąż wracała do syna. Przeszczep, który miał trzy dni temu, nie przyjął się. Patrick powoli umierał, a ona wciąż miała nadzieję, że uda jej się go ocalić. Ta nadzieja dawała jej siłę, to ona dawała jej chęć do życia.  Była już blisko, ostatnie eksperymenty na szczurach powiodły się znakomicie. Nowa cząsteczka miała ocalić życie tysiącom innych śmiertelnie chorych dzieci.
Michelle odsunęła się od mikroskopu i głęboko ziewnęła. Dochodziła już pierwsza w nocy. Już miała zamiar jeszcze raz przejrzeć dokumentację w poszukiwaniu jakichkolwiek nieprawidłowości, gdy do pomieszczenia wszedł wysoki, barczysty mężczyzna.
-         Mon cher, dlaczego nie odbierasz ode mnie telefonów? – odezwał się pięknym, niskim głosem.
Farmakolożka odwróciła się. W przeszklonych drzwiach stał jej mąż, Philippe Lacroix. Michelle wyciągnęła komórkę z kieszeni. Rzeczywiście, na wyświetlaczu pojawił się komunikat o ośmiu nieodebranych połączeniach.
-         Nie możesz się tak zamęczać – Philippe podszedł do niej i delikatnie pocałował ją w czoło. Żona przytuliła się do niego.
-         Przepraszam, że nie odbierałam. Byłam dzisiaj wyjątkowo zapracowana – powiedziała, przymykając oczy.
-         Wiem, że robisz co możesz. Ja też cierpię. Ale naszemu dziecku potrzebna jest przede wszystkim matka – odparł, rozglądając się po laboratorium. Na dużym biurku w centrum stał spory mikroskop, a samu biurko tonęło w papierach. Na blatach pod ścianą stały klatki ze szczurami i szuflady z odczynnikami chemicznymi. Pan Lacroix był dobrym mężem i troskliwym ojcem. On także bardzo przeżywał chorobę jedynego dziecka. Nie chciał jednak pozwolić, by jego powoli małżonka niknęła w oczach. Prawie nie jadła, nie spała, nie mówiła, tylko przesiadywała w laboratorium i szukała ratunku dla syna.
-         Jak tam Patrick? – spytała Michelle.
-         Twierdzi, że czuje się bardzo dobrze, pomimo nieudanego przeszczepu. To dzielny chłopak, ale tęskni za tobą – Philippe nie powiedział żonie całej prawdy. Jeszcze tego samego dnia rozmawiał z lekarzem. Pomimo optymizmu chłopca, było z nim tylko gorzej.
Michelle nie odpowiedziała. Mąż miał rację. Powinna przecież teraz być przy synu. Ale każdy dzień mógł przynieść śmierć lub życie Patricka.
            Philippe delikatnie zdjął z niej fartuch i położył go obok mikroskopu.
-         Na dziś już wystarczy. Jest bardzo późno, pora do domu – powiedział.
Doktor Lacroix próbowała zaprotestować, ale mąż po prostu wziął ją w ramiona i wyniósł z laboratorium. Mieściło się ono w dużym budynku. Wychodząc na zewnątrz, Philippe polecił zamknięcie go stróżowi nocnemu, który tylko pokiwał głową i wyciągnął pęk kluczy. Michelle przychodziła pierwsza i wychodziła ostatnia. Pan Lacroix postawił żonę na ziemi i  otworzył drzwi od jasnoniebieskiej hondy. Poczekał, aż kobieta wsiądzie, po czym sam obszedł samochód dookoła i usiadł za kierownicą. Odpalił silnik i odwrócił się w stronę Michelle. Ta usiłowała jeszcze walczyć z sennością, ale po chwili poddała się i zaczęła drzemać w fotelu. Philippe uśmiechnął się. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Pomimo chronicznego zmęczenia była niesamowicie piękna. Po chwili jednak ruszył z parkingu i pomknął ulicami Paryża.
            Następnego dnia Michelle obudziła się koło godziny dziesiątej. Kiedy to sobie uświadomiła, natychmiast poderwała się z łóżka. Była co najmniej spóźniona do pracy.
W drzwiach sypialni pojawił się jednak Philippe. Był już ubrany, w rękach trzymał tacę ze śniadaniem.
-         Wyłączyłem budzik. Musisz w końcu odpocząć. Wziąłem sobie dziś wolne, do dyrektora laboratorium też dzwoniłem, powiedziałem mu, że nie przyjdziesz – mężczyzna usiadł na łóżku i położył jej tacę na kolanach.
Doktor Lacroix opadła z powrotem na poduszki.
-         Chyba masz rację, powinnam w końcu zrobić sobie chwilę wolnego... Patrick pewnie nie może się mnie doczekać – uśmiechnęła się słabo.
Philippe pocałował żonę. Nagle rozległ się dwonek telefonu Michelle.
-         Nie odbieraj – mąż ostrzegł ją, ale było za późno.
-         Madame Lacroix? Tu Jean Blanc, dzwonię z laboratorium – głos mówiącego był dziwnie drżący i podekscytowany. – Proszę natychmiast przyjeżdżać.
-         Co się stało? – Michelle natychmiast się ożywiła. Jean był jej głównym asystentem.
-         Udało się. Cząsteczka działa. Jeden ze szczurów wyzdrowiał całkowicie.
Kobieta rozłączyła się i rzuciła telefon na łóżko. Udało się. Te słowa spłynęły gorącą falą na jej serce.
-         Kochanie? Coś nie tak? – Philippe był zaniepokojony zachowaniem żony.
-         Och, kochanie, réussi à! Mamy lek! – Michelle mocno przytuliła męża, po czym wstała i zaczęła się gorączkowo ubierać.
-         Ale gdzie ty... – zaczął mężczyzna, zręcznie łapiąc tacę z nietkniętym śniadaniem.
-         Jadę do laboratorium. Muszę to zobaczyć – pani doktor pocałowała męża i wybiegła z sypialni. Po chwili było słychać tylko trzaśnięcie drzwiami.
Pan Lacroix poczuł łzę szczęścia na swoim policzku. W duszy dziękował Bogu za ten cud. Jego syn będzie żył.
            W laboratorium panowało ożywienie. Wszyscy mówili o nowym leku na białaczkę, zdecydowanie bardziej skutecznym i bezpiecznym od chemioterapii. Cały personel przychodził oglądać szczura, który wesoło machał ogonem. Był już całkowicie zdrowy – po nowotworze nie został ślad. Na prośbę doktor Lacroix Francuska Państwowa Agencja Bezpieczeństwa Leków zwołała posiedzenie. Michelle była pełna nadziei. Już nie mogła się doczekać spotkania z Patrickiem. Jednak przewodniczący komisji ostudził zapał kobiety.
-         Przykro mi, madame, ale to niemożliwe. Badania na razie przeprowadzono tylko na szczurach, badania wpływu leku na ludzi zaczniemy najszybciej jak się da. Nie możemy ryzykować.
-         Moje dziecko umiera! – Michelle już nie wytrzymała. – Ten lek to jego ostatnia szansa!
-         Bardzo mi przykro, doktor Lacroix. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem pani poświęcenia, ale niestety, nie mogę dać zgody na podanie chłopcu leku. To jest na razie zbyt niebezpieczne.
-         Ten szczur jest zdrowy! Nie zaobserwowano skutków ubocznych! – kobieta nie dawała za wygraną.
-         Nie wiemy, jak ten lek zadziała na ludzi. Możemy się tylko domyślać. Jeżeli pani syn umrze z powodu tej substancji... Przykro mi. Zamykam posiedzenie.
Dla Michelle to był cios w serce. Wychodząc, wzięła jednak ze sobą fiolkę z nowym lekiem, jej lekiem. Ledwo udało się jej dojechać do domu. Philippe czekał na nią niecierpliwie.
-         No i co?  - zapytał, ale po chwili zauważył zapuchnięte oczy żony.
-         Nie dali zgody na podanie Patrickowi leku – odpowiedziała cicho, obejmując męża.
Philippe nie odpowiedział. Czuł tylko jej łzy na swojej piersi. Przez następny tydzień doktor Lacroix dzwoniła, pisała maile, ale bez skutku. Agencja pozostawała nieugięta.
            Pomimo niepowodzeń kobieta nadal nie traciła nadziei. W końcu wzięła parę dni wolnego, by pobyć przy synu. Widząc oboje rodziców wchodzących do szpitalnej sali Patrick usiłował się podnieść, ale nie dał rady. Michelle wzięła jego dłoń.
-         Maman, nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłem za tobą – powiedział cichutkim głosikiem. Był trupio blady na twarzy, a z jego niegdyś bujnej czupryny pozostało jedynie wspomnienie. Tylko oczy chłopca nie straciły dawnego blasku.
-         Wiem, kochanie, przepraszam cię. Nadrobimy to przy najbliższej okazji. Razem z tobą tatą pojedziemy na Lazurowe Wybrzeże na cały miesiąc. Będziesz miał w końcu prawdziwe wakacje – Michelle uśmiechnęła się do syna. Pan Lacroix także się uśmiechnął.
-         Tato, możesz zostawić nas z mamą na chwilę? – poprosił Patrick.
-          Oczywiście, mój mały mężczyzno – Philippe wiedział, że jego syn lubi, kiedy nazywa się go „małym mężczyzną”. Posłał więc uśmiech do swojej rodziny i wyszedł z sali.
-         Co się stało? – zapytała troskliwa mama, siadając głębiej na łóżku dwunastolatka.
-         Mamo... Czy mogłabyś otworzyć tamtą szufladę? Chętnie zrobiłbym to sam, ale jestem już zbyt słaby – poprosił Patrick.
Michelle, nieco zdziwiona, sięgnęła ręką i otworzyła szufladę. W środku była tylko mała, misternie zapakowana paczuszka.
-         To dla ciebie, mamo. Niedługo masz urodziny, więc tak sobie pomyślałem... – zaczął nieśmiało chłopiec. Michelle rozpakowała prezent. Był to srebrny łańcuszek z pięknie zdobionym krzyżykiem.
-         Zbierałem na to pół roku – powiedział zadowolony chłopiec. – Poprosiłem tatę, by za każdym razem, gdy tu przychodzi, dawał mi kieszonkowe, żebym mógł oszczędzać tak jak inne dzieci. Doktor Charpentier też coś dorzucił, a nawet zaoferował się, że pójdzie do jubilera po ten prezent... Chciałem, żeby to był krzyżyk. Modlę się codziennie za ciebie i  za tatę, żebyście się o mnie nie martwili. Podoba ci się?
Michelle była zaskoczona. Jej syn był prawdziwym małym mężczyzną.
-         Jest cudowny, kochanie – powiedziała, zakładając go sobie na szyję i chowając pod koszulką.  – Obiecuję, że będę go nosić codziennie. Ja też się za ciebie modlę, żebyś w końcu wyzdrowiał.
Patrick spoważniał.
-         Mamo... Ja już nie wyzdrowieję.... – powiedział, a łzy pociekły mu po policzkach.
-         Cii... Nie mów tak – doktor Lacroix uspokoiła syna. Ręką sięgnęła do kieszeni jeansów, wyciągając fiolkę z nowym lekiem. Długo nad tym myślała, ale w końcu postanowiła, że poda chłopcu substancję. To była ostatnia szansa. – Patrick, kocham cię najbardziej na świecie. W końcu udało mi się znaleźć lek, po którym wyzdrowiejesz. Komisja nie pozwoliła mi go tobie podać, ale ja wiem, że on ci pomoże.
-         W takim razie czemu nie pozwolili? – syptał chłopiec, ale po chwili zrozumiał. - Daj mi go, mamo. Jeżeli on naprawdę działa, to ja wyzdrowieję. Jeżeli po nim umrę, to przynajmniej nie zaczną eksperymentów na ludziach...
Michelle, również nie mogąc opanować łez, wzięła ze stolika strzykawkę, napełniła ją lekiem i wbiła ją w żyłę chłopca.
-         Kocham cię – szepnęła.
-         Ja też cię, kocham. Idź już mamo, widzę, że jesteś zmęczona. Musisz odpocząć – powiedział Patrick. 
Doktor Lacroix posłuchała więc syna i wyszła. Philippe czekał na korytarzu.
-         Wiedziałeś o tym? – zapytała jego żona, pokazując mu krzyżyk.
-         A i owszem, wiedziałem – roześmiał się cicho i dodał – Bardzo mu na tym zależało. Bał się, że nie będzie ci się podobać.
Michelle opowiedziała mężowi o tym, co zrobiła. Philippe słuchał, kiwając głową. On też zgadzał się ze słowami syna. Żałował tylko, że żona powiedziała mu o tym po fakcie.
            Przez całą noc doktor Lacroix nie spała. Myślała tylko o swoim dziecku. Chciała jak najprędzej być już z nim. Oczyma wyobraźni widziała już jak wstaje z łóżka szpitalnego i tuli się do niej. Skoro tylko zegar wybił siódmą, małżeństwo równocześnie zerwało się z łóżka i pojechało prosto do szpitala. Michelle modliła się gorąco. To nie może się źle skończyć.
            W szpitalu przywitał ich doktor Charpentier.
-         I co z nim? – zapytał Philippe.
Doktor dziwnie milczał. Dopiero po chwili przemówił.
-         Proszę państwa, przykro mi to mówić zwłaszcza po tym co państwo zrobili dla syna... Patrick Lacroix zmarł dziś nad ranem.

Zmarł dziś nad ranem.

Zmarł dziś nad ranem.

Michelle poczuła, jak wali jej się cały świat. Nie, lekarz na pewno kłamie, zaraz na pewno się roześmieje i powie, że to żart, że Patrick wyzdrowiał, że jej mały mężczyzna czeka na nią, żeby zaraz, od razu wsiadali w samolot i polecieli na Lazurowe Wybrzeże...
Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Philippe’a, żeby dotarło do niej, że to się nigdy nie stanie. Patrick nie żyje, ona też nie ma już po co żyć, tylko Philippe został przy niej i płacze – on, wysoki, muskularny jak bokser facet płacze jak małe dziecko, bo nadziei już nie ma, lek zawiódł, Bóg zabrał już małą duszyczkę do nieba. To koniec.
            Nazajutrz zadzwonił dyrektor Francuskiej Państwowej Agencji Bezpieczeństwa Leków.
-         Bardzo mi przykro z powodu tego co się stało – mówił, lecz Michelle prawie go nie słuchała. Była już na granicy. – Muszę jednak pani przekazać coś bardzo ważnego. – Tu zrobił chwilę przerwy – Pani mąż dzwonił do nas, aby przekazać wiadomość, że podała mu pani lek. Przeprowadziliśmy więc sekcję. Miała pani rację, madame. Ten lek działa. To niesamowite, nowotwór w ciągu czternastu  godzin zniknął prawie w całości. To moja wina, gdybym wcześniej.... Gdybym od razu się zgodził, to... To... – tu głos uwiązł mu w gardle.
Michelle rozłączyła się. Nie płakała, gdyż nie miała już siły. Philippe siedział obok niej                i obejmował ją. Doktor Lacroix odnalazła ręką krzyżyk.
-         Popatrz... On chciał dać mi właśnie to – powiedziała ledwie dosłyszalnym szeptem.  – Dziwne, prawda? Działanie Boga - dawać nadzieję i w ostatniej chwili odebrać ją ,razem z  całym sensem życia...
-         Nie mów już nic – Philippe pocałował żonę. - Lek od razu podano innym chorym dzieciom, już są prawie zdrowe... Nadzieja wciąż jest. Ona nigdy nie ginie.
Kobieta nie odpowiedziała. Mąż pewnie jak zwykle miał rację. Wtuliła się mocniej w jego szeroką pierś. Słońce chyliło się już ku zachodowi....






             

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz