wtorek, 6 stycznia 2015
Łóżko składane, z którego można było zrobić karabin i fortepian
Kronika tygodniowa — Kurier Warszawski, rok 1887, dnia 28 lutego
Wiadomo, że w roku 1889 ma odbyć się wystawa powszechna w Paryżu. Celem
zaś zwabienia największej ilości widzów, których już przestały
zaciekawiać zwykłe wystawy, Francuzi wymyślili szczególnego rodzaju
przynętę, mianowicie wieżę — aż na 300 metrów wysoką.
Wieża będzie zbudowana ze sztab żelaznych w taki mniej więcej sposób,
jak kratowe mosty na Wiśle. Będzie też najwyższym budynkiem, jaki
kiedykolwiek dźwignęła ludzka ręka. Cud świata — olbrzymie piramidy
egipskie wyglądać mają obok niej jak stado cieląt obok słonia.
Dosyć powiedzieć, że gdyby owa wieża, po wybudowaniu jej w Paryżu,
przewróciła się w Warszawie, zajęłaby prawie całą długość Saskiego placu
od ulicy Wierzbowej do Królewskiej, a może i dalej.
Dbała o zadowolenie czytelników redakcja uprosiła swego naczelnego
korespondenta w Paryżu, ażeby nadesłał bliższe szczegóły dotyczące
300-metrowej wieży. Wieży jeszcze nie ma, nawet fundamentów pod nią nie
wykopano i w ogóle na pewno nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie na
świecie. Niemniej jednak nasz naczelny korespondent rozesłał swoich
oficjalistów po całym Paryżu, z surowym rozkazem, ażeby 300-metrową
wieżę koniecznie znaleźli, a przynajmniej ażeby dokładnie opisali
wszystko, co z niej widać.
No, i wieża znalazła się; jeden z naszych reporterów był na niej i oto co zobaczył:
Jest nas trzech na szczycie: ja, naczelny architekt i wartownik
uzbrojony w potężną lunetę, przez którą widać nie tylko cały glob
ziemski, ale jeszcze wszystko to, co się na nim działo i dziać może.
Zaiste, obszerny widnokrąg do obserwacji. Na zachód pienią się z
głuchym szumem fale Atlantyku, na południe błyszczy spokojnie
zwierciadło Morza Śródziemnego, a za nim czernieją wybrzeża Afryki,
wreszcie od północy i wschodu rozciąga się europejski półwysep,
przyrośnięty do Azji jak olbrzymia huba do dębu.
Wicher dmie wściekły i w różne strony chwieje wierzchołkiem
300-metrowej wieży. To przypomina mi owe szczęśliwe lata, kiedy w parku
łazienkowskim wdrapywałem się na szczyty drzew wybierać młode wrony.
Ponieważ było bardzo zimno, skosztowaliśmy więc (z naczelnym
architektem) po kropelce koniaku.
— Co pan tu robisz? — zapytałem patrzącego w lunetę wartownika.
— Śledzę, czy Niemcy nie przekraczają francuskiej granicy — odparł wartownik.
Prosiłem go, ażeby mi pozwolił popatrzeć w czarodziejską lunetę.
Wartownik obrzucił mnie groźnym spojrzeniem i odpowiedział, że — jako
czuwający nad bezpieczeństwem kraju, jako pojmujący swe obowiązki
żołnierz i obywatel, wreszcie jako człowiek honorowy, za żadne skarby
świata uczynić tego nie może. Musieliśmy aż dwa razy przepić do niego
koniakiem i jeszcze ofiarować mu nie zaczętą butelkę, zanim o tyle się
udobruchał, że stłumiwszy donośny głos obowiązku, pozwolił mi używać
lunety w sposób, jaki mi się podoba, bylem jej tylko nie połknął.
Wicher jeszcze mocniej zakołysał szczytem wieży, a nam zrobiło się
zimno. Skosztowaliśmy więc po odrobinie koniaku: ja, architekt i
wartownik. Architekt zamyślił się, wartownik jednym okiem patrzył w
niebo, drugim w Ocean Atlantycki, a mnie — ogarnęła wielka rzewność.
— Pokażże mi pan moich ukochanych ziomków, kiedy już mamy taką cudowną lunetę — rzekłem do architekta.
Nastawił szkła i skierował czarodziejskie narzędzie na plac wystawowy.
Zobaczyłem tam trzy pracujące grupy ludzi: 100 Francuzów, 100 Niemców
i 100 nadwiślańczyków. Każda z tych grup miała wznieść osobny budynek z
dużych brył ciosowych, za których ustawienie płacono im franka od
sztuki.
Niemcy i Francuzi natychmiast wybrali sobie po pięciu dyrektorów i
wzięli się do roboty. Polacy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami,
o co nawet pobili się i rozbiegli. Dopiero gdy im głód dokuczył, zeszli
się znowu, i zapytawszy o radę Francuzów, Niemców, przechodniów lub
gapiów, wybrali sobie dyrektorów ledwie wówczas, gdy pod francuskim i
niemieckim budynkiem już stały fundamenty. Ułożono się też o system
wynagrodzenia.
W grupie francuskiej i niemieckiej każde 100 franków zarobionych dzielono w następny sposób:
Na utrzymanie dyrekcji szło 25 fr., na oszczędność 25 fr., a
pozostałe 50 fr. dzielono między wszystkich — po 25 centymów na osobę.
W grupie polskiej również płacono po 25 cent. jednej osobie. Ta
jednak była oryginalność, że dyrektorowie brali 50 fr., a na oszczędność
nie odkładano nic.
Pracowano też bardzo rozmaicie w tych grupach. Mocne i flegmatyczne
Niemcy przenosiły od razu po 12 kamieni, robiąc na godzinę pięć obrotów.
Drobni, ale ruchliwi Francuzi dźwigali tylko po 6 kamieni, ale robili
na godzinę po dziesięć obrotów. Polacy zaś wygłodzeni przez poprzednią
awanturę, nosili tylko po 8 kamieni i robili po sześć obrotów na
godzinę.
W końcu 10 godzin interes tak się przedstawiał:
Każdy Francuz i Niemiec zarobił po 3 franki; prócz tego każdy
dyrektor dostał 30 franków i na każdą grupę przypadało po 150 fr.
oszczędności. Polacy zaś zarobili na osobę po 2 fr. 40 cent., a
oszczędności nie mieli żadnych, ale ich dyrektorzy otrzymali po 46 fr.
na osobę.
W czasie wypoczynku Niemcy za oszczędzone pieniądze kupili grochowych
kiszek, beczkę piwa i nasycili się tak, że każdemu z nich przybyło po
pięć funtów wagi. Francuzi wypili wina, zakąsili czekoladą i sprowadzili
sobie teatr, który mocno podtrzymywał wrodzoną żywość ich ducha. Polacy
zaś nie bardzo syci poszli spać, ale za to dyrektorowie ich wyprawili
sobie bal polski, który podziwiano w całym Paryżu.
Na drugi dzień jeden z dyrektorów francuskich, wracając z maskarady,
wpadł na myśl zbudowania maszyny, która zastępowała pracę 100 ludzi.
Współcześnie pięciu dyrektorów niemieckich, przestudiowawszy Euklidesa i
Archimedesa, wysmażyli plan machiny, która zastępowała pracę 90 ludzi.
Ale dyrektorowie Polacy, zmęczeni tańcem, spali coś do południa i
dopiero ku wieczorowi jeden z nich wynalazł nową figurę mazura, a drugi
bardzo misterne łóżko składane, z którego można było zrobić karabin i
fortepian, bez możności jednak grania na fortepianie, strzelania z
karabinu i sypiania na łóżku.
Toteż w ciągu następnych dni zarobki Francuzów podwoiły się, Niemców
prawie że się podwoiły, a Polaków zostały te same. W miesiąc później
gmach budowany przez Francuzów jaśniał pięknością, Niemców imponował
siłą i niezgrabnością, a polski ledwie zaczęty począł się rozwalać.
Pracujący bowiem, straciwszy chęć do roboty, wymyślali dyrektorom, a
dyrektorzy, wiedząc, że na budownictwie już nic nie zyskają, utworzyli
balet i postanowili objeżdżać Europę...
Widok ten — pisze nasz paryski korespondent — napełnił mnie wielkim
żalem. Odepchnąłem precz lunetę; a że wicher dął coraz mocniej, chwiejąc
na wszystkie strony wieżą, i mróz ściskał coraz dokuczliwszy, wypiliśmy
więc po kropelce koniaku: ja, naczelny architekt i wartownik.
Żal mój przemienił się teraz w gniew.
— Niech diabli porwą pańską lunetę — krzyknąłem do wartownika. — Pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe!...
— Przecież nie ona temu winna. — odparł coraz pochmurniejszy architekt.
Wartownik nie odpowiedział nic; zajęty był śpiewaniem Marsylianki.
— Wiem — mówiłem do architekta — że moi rodacy, osobliwie rzuceni na
obczyznę, nie mogą dorównać ani wam, ani Niemcom. Każdy z was nie byłby
lepszy w podobnym położeniu. Za to w domu, u siebie, robią co mogą i
chyba nie gorzej od was.
— Wątła to ludność — rzekł architekt — i powinna by dużo pracować nad swoją higieną i dietetyką.
— Bądź pan o to spokojny — odparłem. — Mamy w Warszawie tylu lekarzy,
że już tworzy się u nas lekarski proletariat, a młodzi medycy
wyjeżdżają za guwernerów.
— Zobaczmy jednak, jaki ci ludzie mają wpływ na wasz ogół — rzekł architekt i począł kierować lunetę ku Warszawie.
Ze smutkiem wyznać muszę, że towarzysz mój nie od razu znalazł
Warszawę. Szukał jej kolejno w Turcji, Węgrzech i w Niemczech i dopiero
przypomniawszy sobie ze Strabona czy innego starożytnego geografa,
kierunek Wisły — z wielką biedą trafił akurat za wolskie rogatki.
Spojrzałem w okular i — włosy stanęły mi na głowie. Zobaczyłem bowiem
nad zamarzniętą glinianką jakiegoś człowieka, który wyrąbawszy lód
unurzał kilka razy w przerębli towarzyszącą mu kobietę... Blada twarz i
mdłe ruchy unurzonej nasunęły mi myśl, że musi to być osoba chora.
— Wariat czy morderca?... — spytałem przerażony, tym bardziej gdym
spostrzegł, że wykąpana kobieta upadła na ziemię, a z jej przymkniętych
oczu i nagle zmienionych rysów można było poznać, iż umarła.
Tajemnicę tej łaźni wyjaśnił mi w kilku dni wasz „Kurier”. Z rubryki
policyjnych wypadków dowiedziałem się, że pewien mąż, z porady
znachorki, dla przywrócenia sił chorej żonie wykąpał ją w gliniance...
Współczucie moje dla biednej kobiety było tak wielkie, żem trząsł się
z zimna. A ponieważ wicher coraz gwałtowniejszy trząsł wieżą, wypiliśmy
więc po odrobinie koniaku: ja i architekt. Wartownikowi, który już
gadał coś przez sen, musieliśmy gwałtem otwierać usta i przez zaciśnięte
zęby wlewać płyn rozgrzewający.
— Jestem pewny, żeś pan w Warszawie nie zobaczył nic pocieszającego — rzekł architekt.
— Diabła warta pańska luneta!... — mruknąłem.
— Ależ ona pokazuje tylko to, co jest...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz