Patrycja Chorąży
II miejsce
„Odległość między
życiem a śmiercią jest nieokreślona.
Dlatego nikt nie wie,
gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie”
Edgar Allan Poe
- Kto by pomyślał, że jednak jeszcze tu wrócę -
powiedziałam półszeptem, wysiadając z pociągu, który przed chwilą zakończył
swoją zdającą się nie mieć końca podróż do miejsca, pojawiającego się jak dotąd
wyłącznie w moich najgorszych koszmarach. Odsunęłam z oczu nieustannie
opadającą grzywkę i z ciężkim westchnieniem uniosłam rzuconą wcześniej na
ziemię niewielką, czarną torbę, po czym udałam się powolnym krokiem w stronę
tak dobrze niegdyś znanemu mi budynku dworca kolejowego w Suchej Beskidzkiej.
Sporo się zmieniło od mojego ostatniego pobytu w tym miejscu. Budynek, w którym
kiedyś znajdowały się sklepy, kasy biletowe i ławki dla zmęczonych podróżą bądź
oczekiwaniem na nie ludzi stał się najzwyklejszą ruderą. Drzwi, prowadzące
niegdyś do poczekalni, zostały zaryglowane dwoma skrzyżowanymi kawałkami drewna,
na których powieszono tabliczkę z napisem „Wstęp wzbroniony. Budynek grozi
zawaleniem”. Rozczarowana tym, co przed chwilą ujrzałam, odwróciłam się w
kierunku, w którym odjechał mój pociąg z nadzieją jakby miał zaraz wrócić i
zabrać mnie z powrotem do miejsca, w którym czułabym się na powrót bezpiecznie.
Usiadłam na czymś, co było kiedyś ławką, aby pozbierać myśli. Jeszcze raz
rozejrzałam się po okolicy i w mojej głowie pojawiły się obrazy sprzed 10 lat,
gdy jeszcze miejscowość ta była „tętniącym życiem sercem” powiatu suskiego, a
ja czułam się szczęśliwie, przebywając w mojej rodzinnej miejscowości. Jednak
to było 10 lat temu, zanim stało się to… No cóż, podjęłam decyzję i nie mogę
się z niej teraz wycofać. W końcu to góra dwa dni załatwień i formalności, a
potem mogę zapomnieć o tym miejscu raz na zawsze. Lekko podniesiona na duchu
wstałam z ławki i zdecydowanym krokiem udałam się w stronę wiaduktu kolejowego.
Kiedy znalazłam się na jego szczycie, postanowiłam podejść do barierki i
rozejrzeć się po okolicy. Gdzieś w mojej głowie tliła się iskierka nadziei, że
może ponura atmosfera ogranicza się jedynie do dworca, a reszta miasta nadal
tętni życiem. Niestety, iskra, która zatliła się na moment we mnie została
ugaszona ogromnym haustem zimnej wody. To, co zobaczyłam, było gorsze od moich
koszmarów. Moim oczom ukazał się cień tego, czym niegdyś była ta miejscowość.
Opuszczone domy popadały w coraz to większą ruinę, a wszystkie okoliczne
publiczne budynki zostały zamknięte. Z niedowierzaniem spoglądałam na niegdyś
tak bliską mi okolicę. Naprzeciw opuszczonej miejscowości, w moim umyśle
ukazywał się obraz Suchej, który pamiętałam z lat szkolnych. Zalała mnie fala
wspomnień, które jak dotąd starałam się trzymać głęboko ukryte w zakamarkach
swojego umysłu, a które pod wpływem pobytu w Suchej powróciły w postaci
koszmaru na jawie. Ujrzałam siebie prowadzoną za rękę przez mamę w niedzielne
popołudnie na pomoście, gdy wybrałyśmy się nad rzekę. Zaledwie moment przed tym,
jak rozwścieczony pies wybiegł zza naszych plecy i rzucił się na moją rękę,
trzymającą koszyk i dotkliwie poranił, po czym do dnia dzisiejszego pozostała
mi na lewej dłoni blizna w kształcie półksiężyca. Nigdy nie zapomnę jego oczu,
które ujrzałam w momencie, gdy jego zęby zetknęły się z moją skórą. Nieraz
budziłam się w nocy zlana potem i z krzykiem na ustach, a ostatnią rzeczą, jaką
pamiętałam ze snu było rzucające się na mnie zwierzę o lodowato-błękitnych
tęczówkach. Mój wzrok spoczął na naznaczonej kończynie. Patrząc na tę sytuację
z perspektywy czasu mogłam śmiało stwierdzić, że to zdarzenie było początkiem
nieszczęść towarzyszących mojej rodzinie, które swoje apogeum osiągnęły 10 lat
temu w pewną ciepła czerwcową noc. Od nieszczęść, od których uciekłam na drugi
koniec Polski, lecz nadal nie mogłam pozbyć się uczucia, że moje przeznaczenie
kiedyś znowu przywiedzie mnie do Suchej. I nie myliłam się. Kiedy tydzień temu
otrzymałam pismo wzywające mnie do Suchej Beskidzkiej w sprawie rozwiązania kwestii
odnośnie odziedziczonej po moich rodzicach posiadłości, w pierwszym momencie
pomyślałam, że to kiepski dowcip. Że los po raz kolejny chce zagrać mi na nosie
i udowodnić, że nie mam żadnej władzy nad własnym życiem i to do niego należy
ostatnie słowo. Że chce ukarać mnie za to, że próbowałam uciec od tego, co
zostało dla mnie zaplanowane. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Powrót w rodzinne
strony był dla mnie jednoznaczny z tym, iż spotka mnie tam coś, co po raz
kolejny udowodni, że nie jestem niczym więcej, niż marionetką w rękach
przeznaczenia, a mi pozostaje jedynie „zrobić dobrą minę do złej gry” i łudzić
się o to, że wszystko , co najgorsze w moim życiu mam już za sobą. Wczoraj
podjęłam ostateczną decyzję. Załatwię to szybko i już nieodwołalnie zamknę ten
rozdział życia. Wsiadłam do pierwszego pociągu w kierunku Krakowa, a stamtąd
już prosto do Suchej. I oto jestem. Stojąca na ruinach dawnego dworca i łudząca
się o lepszy los dla swojej przyszłości. Tak bardzo pogrążyłam się we własnych
rozmyślaniach, że nim się obejrzałam, dzień zaczął chylić się ku zachodowi.
Słońce powoli dosięgało linii horyzontu. Jego intensywnie złota i lekko
czerwonawa postać zdawała się niknąć. Najbardziej intensywne złoto rzucało na
niebo znajdujące się pod nim. Wyglądało to jakby ktoś rozpostarł ogromny, długi
szal ze szczerego kruszcu. Cała reszta nieboskłonu otaczała tę jasność,
kontrastując z nią swoimi granatami, ultramarynami, szafirami i szarością smug,
w które układały się nieliczne chmury. Oczarowana tym widokiem nie spostrzegłam
tego, gdy po mojej lewej stronie pojawił się nieznajomy.
- Coś pięknego, nieprawdaż? – usłyszałam nieopodal swojego ucha
dźwięczny męski baryton , który wyrwał mnie z głębokiej zadumy i sprowadził na
ziemię. Spojrzałam w kierunku, z którego dobiegł i oniemiałam z wrażenia.
Niespełna 1,5 metra od mojej osoby stał najbardziej intrygujący mężczyzna,
jakiego dane mi było kiedykolwiek spotkać. Jego włosy były prawie białe, a
skóra nie odznaczała się ciemniejszym zabarwieniem, co dodatkowo podkreślała
jego czarna koszula i ciemne jeansy. Jednak wzrok najbardziej przykuwały oczy,
tak jasnoniebieskie, że wręcz lodowate. Początkowe wrażenie, że je gdzieś już
widziałam zostało odsunięte na dalszy plan, gdy na ustach nieznajomego pojawił
się szelmowski uśmiech, a sam podszedł do mnie, wesoło podrzucając butelką wody
trzymaną w ręce, na tyle blisko , że poczułam jego perfumy o zapachu świeżo
wyciśniętych cytrusów i listków mięty.
- Wybacz moją bezpośredniość, ale masz cudowne oczy. Soczewki?
–zapytał, przekrzywiając głowę lekko w prawo, jakby chcąc się upewnić.
- Nie – odpowiedziałam lakonicznie, nadal nieufnie trzymając
bezpieczny dystans pomiędzy nami.
- Niebywałe – pokręcił głową z niedowierzaniem – są niemalże jak
fiołki. I jeszcze te długie, proste, czarne włosy. Wyglądasz prawie jak
Elizabeth Taylor - stwierdził z rozbrajającym uśmiechem.
- Dziękuję – odparłam, lekko się uśmiechając – przepraszam, ale muszę
już iś….- nie dokończyłam, gdyż nieznajomy bez uprzedzenia złapał moja lewą
dłoń i uśmiechając się powiedział:
- Nie miałabyś może ochoty przejść się ze mną do kawiarni? Bardzo mnie
zaintrygowały Twoje piękne oczy i chciałbym Cię poznać lepiej – uśmiechnął się
do mnie i wbił swoje hipnotyzujące spojrzenie we mnie. Gdzie ja już widziałam
te oczy? Takich oczu się przecież nie zapomina. Niepewność ta sprawiła, że coś
wewnątrz mojego umysłu kazało się trzymać od tego mężczyzny z daleka. Słyszałam
w swoich myślach instynkt samozachowawczy, który zdawał się krzyczeć do mnie
„Uciekaj!” Już miałam wyrwać swoją dłoń i odpowiedzieć, że nie dam rady, gdy
nagle w moim sercu pojawiła się nadzieja. Może to niepowtarzalna szansa? Czemu
miałabym nie spróbować? Może jednak mój los się odwrócił i teraz chce mi
wynagrodzić ból przeszłości? Może nareszcie nadszedł czas na szczęście i
zapomnienie tego, co było? Po chwili wewnętrznego starcia racji serca i rozumu,
podjęłam decyzję. „Raz kozie śmierć” pomyślałam, po czym uśmiechnęłam się do
mężczyzny.
- W zasadzie to czemu nie? Jestem Nina – powiedziałam obejmując dłoń
chłopaka w powitalnym uścisku.
- Ariel – odwzajemnił uścisk – może ponieść Ci torbę? Sprawiasz
wrażenie zmęczonej podróżą – jego twarz przybrała zatroskany wyraz.
- Gdyby to nie był problem, byłabym wdzięczna. Rzeczywiście coś
kiepsko się czuję – dopiero teraz dotarło do mnie, że odkąd wysiadłam z pociągu,
moja głowa zdaje się pulsować z bólu – zjem tylko tabletkę i możemy iść –
uśmiechnęłam się otwierając kosmetyczkę i wyjmując z niej tabletkę
przeciwbólowa, po czym sięgnęłam po butelkę z wodą. Z przykrością jednak
musiałam stwierdzić, iż jest pusta po całym dniu jazdy. Rzuciłam tęskne i
przelotne spojrzenie na wodę trzymaną przez mojego towarzysza, a on jakby
czytając moje myśli, wyciągnął ją do mnie.
- Proszę – odebrałam butelkę od Ariela, po czym popiłam jej
zawartością tabletkę. Zimna woda spłynęła po moim zaschniętym gardle przynosząc
niebywałą ulgę po dzisiejszej podróży. Po raz pierwszy tego dnia poczułam się
odprężona, a pulsujący ból ustąpił. Ostatnie, co pamiętam to lodowate oczy,
wpatrujące się we mnie upadającą na bruk pomostu.
***
Budzi mnie przeszywający ból. Jakby moja czaszka
roztrzaskiwała się na miliardy drobnych kawałeczków . Z trudem otwieram obolałe
oczy. W pomieszczeniu panuje półmrok. Tuż nad moją głową, na poniszczonym ze
starości kablu zwisa żarówka, która od czasu do czasu gaśnie i zaświeca się
ponownie. Zauważam, że leże na podłodze. Oszołomiona próbuję zorientować się,
gdzie jestem, lecz zesztywniały kark mi na to nie pozwala. Starałam się
przypomnieć sobie jakim sposobem znalazłam się w tym podejrzanym miejscu, ale moje
wspomnienia były niczym nie zapisana karta. Tak jakbym narodziła się dopiero
teraz. Postanowiłam obejrzeć miejsce w nadziei, iż wygląd pomieszczenia
rozjaśni mój umysł. W miarę swoich możliwości przekręcam się delikatnie w prawą
stronę i staję oko w oko z ogromnym szczurem, który patrzy na mnie znad kałuży
brudnej wody nieopodal mnie. Przerażona próbuje oddalić się od nachalnego
widza. Każdej próbie podniesienia się towarzyszy niewyobrażalny ból, dlatego
jestem zmuszona nieudolnie sunąć po betonie, którego lodowaty ziąb z łatwością
pokonuje cienki materiał jeansów. Nagle droga mojej ucieczki się kończy.
Plecami natrafiam na chłodną ścianę. Teraz moje ciało jest narażone na
wyziębienie z każdej strony. Cały czas czuję na sobie świdrujący wzrok małych
oczek. Zwierzę przygląda się moim nieudolnym próbą pozbierania się z pogardą.
Zrozpaczona własną nieudolnością, desperacko rozglądam się w poszukiwaniu
odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Po wyglądzie pomieszczenia domyślam się,
iż znajduję się w piwnicy. Jest całkowicie pusta. Nie ma żadnych półek, czy też
skrzyń. Gdyby nie żałośnie zwisająca żarówka i schody, byłyby to cztery puste,
odrapane ściany i betonowa podłoga. Czułam, że im dłużej przebywam w tym
pomieszczeniu, tym większy dopada mnie strach. Podjęłam decyzję. Muszę się
pozbierać i stąd wydostać. Nie mogę tu dłużej być. Zbieram resztkę sił, które
we mnie pozostały i z pomocą ściany staję na nogach. Szczur przestraszony moim
nagłym ruchem umknął po schodach do góry. Idę w ślad za nim, ruszyłam w ich kierunku
kuśtykając na lewą nogę. Kiedy dotarłam do drzwi ogarnęło mnie dziwne poczucie
strachu, które nasilało się z każdym pokonywanym przeze mnie stopniem. Nabrało
szczególnej intensywności, kiedy nacisnęłam pordzewiałą klamkę drewnianych
drzwi. Oczyma wyobraźni widziałam nawet szalonego mężczyznę z ostrym nożem,
czającego się tuż za drzwiami i czekającego aż znajdę się po drugiej stronie,
by zadać mi śmiertelny cios. Lecz nic takiego się nie stało. Otworzyłam szeroko
drzwi i niepewnie wyjrzałam do nowo odkrytego pomieszczenia, wystraszona tym co
może mnie czekać. Niepotrzebnie. Serce przestało bić jak szalone, a ja sama
odetchnęłam na moment, kiedy moim oczom ukazało się całkowicie pusty brudno
biały korytarz. Jednak ulga tak szybko, jak się pojawiła równie szybko wygasła,
kiedy uświadomiłam sobie, gdzie się znajduję. Znałam ten korytarz. Obróciłam
się ostrożnie w prawą stronę, gdzie powinny być przeszklone drzwi w szarej,
metalicznej ramie. Nie pomyliłam się. Oszołomiona bólem głowy i własnym
odkryciem, wycofałam się pod niegdyś śnieżnobiałą ścianę korytarza i osunęłam
się ze szlochem na ziemię. Ukryłam twarz w dłoniach i zapłakałam. To właśnie o
tym miejscu tak bardzo pragnęłam zapomnieć, lecz nie byłam w stanie, gdyż
pojawiało się ono nieustannie w moich koszmarach. O miejscu, w którym swoje
życie straciło prawie 200 osób wśród, których byli moi rodzice i rodzeństwo. O
miejscu, w którym miałam zginąć również ja, lecz przeznaczenie zdecydowało, że
więcej rozrywki dostarczy mu pozostawienie mnie przy życiu. Chcąc pożegnać się
z przeszłością trafiłam do samego środka piekła, od którego uciekałam przez
tyle lat. To właśnie w tym miejscu, 10 lat temu, miał miejsce pożar, który
pochłonął wiele ludzkich istnień i tym samym skazał Suchą Beskidzką na
opuszczenie przez większość jej mieszkańców, gdyż niewielu chciało żyć w
pobliżu miejsca, w którym rozegrała się tak ogromna tragedia. Twierdzono, iż za
wybuchem gazu, który doprowadził do pożaru stoi okoliczna sekta, ale w
ostateczności pogłoski te uciszono i oficjalnie uznano tragedię za
nieszczęśliwy wypadek. Jednak czemu znalazłam się akurat w tym miejscu? Czemu
nie pamiętam tego, co działo się ze mną po wyjściu z pociągu? Narastający ból
głowy i coraz nowe pytania pozostające bez odpowiedzi spowodowały, iż nawet nie
spostrzegłam się, kiedy zasnęłam.
***
- Nina! Obudź się! Mama już wie, gdzie leży
Kaspian. Idziemy! – wykrzyczał mi jakiś dziecięcy, piskliwy głos prosto do
ucha.
- Co? Gdzie ja…. – otworzyłam oczy i przeżyłam szok. Znajdowałam się w
poczekalni Szpitala Rejonowego w Suchej Beskidzkiej. „Jak? Przecież on nie
funkcjonuje od 2050 roku! Czemu wszystko tutaj wygląda tak jakby nigdy nie był
zniszczony? Przecież jeszcze przed chwilą…” moje rozmyślania przerwało
podniesienie się z krzesła osoby, która siedziała bezpośrednio koło mnie.
Spojrzałam z ciekawości na osobę, która niechętnym krokiem podążyła za małą,
brązowowłosą dziewczynką. „Wyglądają znajomo” przeszło mi przez myśl. Już
miałam wstać i podążyć za nimi, gdy nagle dziewczyna o długich, kruczoczarnych
włosach odwróciła się w moją stronę i stanęłam twarzą w twarz z samą sobą, a
raczej z dziewczyną, którą byłam 10 lat temu. Zbuntowaną nastolatką, której
zdawało się, że świat jest zły i okrutny, a jej największymi na świecie wrogami
są jej rodzice, którzy faworyzują jedynie jej starszego brata, którego wszelkie
wybryki uchodzą płazem. Pamiętam ten dzień. Kaspian zaszalał podczas jazdy na
nowym motorze i miał jakiś niegroźny wypadek, przez co wylądował na obserwacji
w szpitalu. Ojciec z matka wyszli wcześniej z pracy, zwolnili mnie i Ankę, moją
młodszą siostrę z lekcji i niczym przykładna rodzina zmartwiona o jednego z nas
udaliśmy się tłumnie do szpitala, aby podnieść biednego Kaspiana na duchu w
ciężkiej chwili. Do teraz mam w głowie to, jak byłam na niego wściekła za to ,
że życie naszej rodziny kręci się tylko wokół jego potrzeb i zachcianek, a ja
musiałam zrezygnować z zaplanowanego po szkole wypadu ze znajomymi do kina. Bo
przecież Kaspian jest najważniejszy… Gdybym wtedy tylko wiedziała…. Podążyłam
za moją rodziną do sali, gdzie leżał mój brat, dobrze wiedząc, co za chwile się
wydarzy. Widziałam narastającą we mnie furię, która objawiała się coraz
bardziej nerwowym zaciskaniem dłoni w pięści. Dotarliśmy wreszcie pod
odpowiednie pomieszczenie. Mama nawet, nie pukając, wpadła do środka i rzuciła
się na Kaspiana ze łzami w oczach. Moja młodsza wersja wywróciła tylko oczami,
rzuciła plecak pod szpitalne łóżko i rozwaliła się na krześle za co została
spiorunowana spojrzeniem przez ojca. Nie przejęła się tym jednak zbytnio i
wyjęła z kieszeni telefon i zaczęła pisać sms-y najprawdopodobniej z Kariną,
moją szkolną przyjaciółką. Widziałam po ojcu, że chciał coś powiedzieć, jednak
zrezygnował i podszedł do Kaspiana razem z Anką. Nie minęło nawet pół godziny,
kiedy moja młodsza wersja stwierdziła, iż musi iść na spotkanie ze znajomymi.
- Zbieram się. Karina na mnie już czeka w rynku – podniosła plecak i
już miała otwierać drzwi, kiedy drogę zastąpił jej ojciec.
- Nigdzie nie idziesz. Wyjdziesz wtedy, gdy wszyscy – powiedział
stanowczo i skrzyżował ręce na piersi.
- Jestem umówiona – wysyczała, będąc na granicy wściekłości.
- Nie interesuje mnie to! Zostaniesz tutaj i wszyscy razem wrócimy do
domu – ojciec podniósł głos i zmierzył ją wzrokiem.
- Mam was dosyć! Ciągle tylko jakieś nakazy i zakazy! Tylko jemu
wszystko wolno - oskarżycielsko wskazała palcem na brata – A nie?! Nawet mi nie
wolno spotkać się ze znajomymi, bo wszystko kreci się wokół kochanego
Kaspianka. Tylko on się dla was liczy. No i może trochę Anka. A ja? Ja jestem
dla was niczym! W ogóle was nie obchodzę! Mam nadzieję, że jak najszybciej się
od was uwolnię! Nienawidzę was! – wykrzyknęłam prawie płacząc do oszołomionych
rodziców i wybiegłam prawie potrącając pielęgniarkę prowadzącą wózek z
lekarstwami. Gdybym tylko wtedy wiedziała jak bardzo będę żałować
wypowiedzianych w tamtej chwili słów. Pobiegłam za sobą wzdłuż korytarza.
Widziałam jak biegnie potrącając po drodze ludzi. Gdybym tylko mogła jej wtedy
powiedzieć, żeby wracała po rodziców do sali, ale z mojego gardła nie wydobywał
się żadne dźwięk. Pozostawało mi być jedynie niemym świadkiem wydarzeń, które
już za chwilę miały się rozegrać. Zastanawiałam się tylko dlaczego nie zebrałam
się w tamtym okresie na to , aby porozmawiać z rodzicami na temat Kaspiana.
Dlaczego tak go faworyzują? Może, gdybym chociaż raz była z nimi szczera i na
spokojnie wyjaśniła, że jest mi źle z tym, co dzieje się w naszym domu nie
doszłoby do tego wszystkiego? Może wtedy powiedzieliby mi, że Kaspian ma raka i
zostało mu niecałe pół roku życia? Że dlatego właśnie chcą umilić mu ostatnie
chwile życia. Może nie pokłóciłabym się w ten dzień z nim i nie wsiadłby
wściekły na motocykl i nie miał wypadku? Gdyby nie było wypadku nie
znaleźlibyśmy się w szpitalu i nasza rodzina nadal by istniała… Im więcej myśli
zalewało moją głowę, tym większa ilość łez roniłam biegnąc za sama sobą
ciągnącymi się niczym labirynt, korytarzami szpitala. Zaczęłam rozglądać się i
patrzeć na tych wszystkich ludzi. Jakieś dwie starsze panie siedziały przy parapecie
i żywo dyskutowały o swoich wnukach. Po prawej stronie, przy ścianie szedł
starszy pan, który z jednej strony podpierał się laską, a z drugiej asekurował
ścianą, aby nie stracić równowagi. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że to ich
ostatnie chwile życia. Że za chwile wszystko wyleci w powietrze, a ich ziemski
żywot zakończy się szybciej niż, by się spodziewali. Teraz łzy płynęły mi
strumieniami po policzkach, jednak nadal biegłam za sobą. Widziałam jak wpada
na prawie zamykające się drzwi windy, które w ostatniej chwili zostały
zatrzymane przed zamknięciem się przez jakiegoś mężczyznę będącego w środku.
Zdążyłam dobiec do windy, gdy drzwi otworzyły się już w całości, a wewnątrz
ujrzałam znajomą postać. Hipnotyzujące spojrzenie lodowatych tęczówek zmroziło
całe moje ciało od stóp do głów.
- Witaj Nino. Czekałem na Ciebie – po czym uśmiechnął się do mnie w
charakterystyczny dla siebie sposób, że każdej kobiecie zmiękłyby kolana i
wyciągnął rękę zachęcając mnie do wejścia do środka.
To był Ariel.
***
- Czekałem na
Ciebie! – zabrzmiało w mojej głowie po raz kolejny i poderwało mnie na równe
nogi, czego po chwili pożałowałam, gdyż ból głowy powrócił. Kiedy już
oprzytomniałam zorientowałam się, że nadal znajduję się na opustoszałym
korytarzu zniszczonego szpitala. Dotknęłam ręką głowy w poszukiwaniu przyczyny
nieustającego bólu głowy. Jednak zamiast guza bądź rany zorientowałam się, że
ktoś obciął moje długie włosy. Teraz sięgały zaledwie kilka centymetrów za
ucho. Zdezorientowana stałam pośrodku pustego i zniszczonego korytarza
zastanawiając się dlaczego Ariel porzucił mnie akurat w tym miejscu i co miał
na celu pozbawiając mnie włosów? Te i inne pytania pozostawały jednak bez
odpowiedzi. Zdecydowałam, że nie interesują mnie plany Ariela, a priorytetem na
chwilę obecną jest jak najszybsze wydostanie się z tego miejsca. Rozejrzałam
się w celu odnalezienia potencjalnego wyjścia. Po chwili wahania, zdecydowałam
się udać w stronę najbliższych drzwi, w nadziei, iż skierują mnie na schody. Po
ich przekroczeniu, zorientowałam się jednak , że coś nie gra. To, co zobaczyłam
za drzwiami na pewno nie przypominało klatki schodowej ani żadnego
pomieszczenia szpitalnego. Zszokowana cofnęłam się o krok. Moim oczom ukazała
się ogromna głowa kozy zawieszona na drewnianym krzyżu. Patrzyła przed siebie
pustymi, czarnymi oczyma, jakby pragnęła pochłonąć duszę każdego, kto na nią
spojrzy. Zahipnotyzowana podeszłam bliżej. Kiedy znalazłam się bezpośrednio
przed nią, uniosłam rękę i już miałam ją dotknąć, gdy nagle moją uwagę przykuło
coś znajdującego się po prawej stronie. Opuściłam dłoń i udałam się w kierunku
starej gablotki pod ścianą. Za grubą szybą na jednej z półek leżał prosty
naszyjnik wykonany najprawdopodobniej ze srebra. W jego centralnej części
usytuowany był czarny kamień, na którym znajdowały się wyżłobione wzory,
nieukładające w nic konkretnego. Wyglądał tak niewinnie i delikatnie. Tak
bardzo chciałam go dotknąć. Poczuć pod opuszkami jego chłodną i gładką fakturę.
Gdy moja dłoń była w drodze po niego na moment zawahałam się. Poczułam
wewnątrz, że nie jest to dobry pomysł, ale zauroczenie cudownym naszyjnikiem
pokonało chwilowe wątpliwości. Kiedy opuszki moich palców dotknęły chłodnego
metalu poczułam jakby niewidzialny prąd przebiegł moje ciało. Oszołomiona
niezwykłą delikatnością błyskotki oglądałam ją w rękach niczym jakiś starożytny
artefakt. Nie czekając dłużej zapięłam delikatnie naszyjnik na swojej szyi,
poczułam jego delikatny chłód, który podziałał na mnie elektryzująco. Sprawił,
że zaczęłam postrzegać się jako wybrankę, która otrzymała zaszczyt, którego
nikt inny nie doświadczył. Uczucie strachu i niepewności ustąpiło miejsce dumie
i pysze. Czułam się lepsza. Przestałam pragnąc za wszelką cenę wydostać się z
tego domu. Chciałam jedynie stać tutaj i podziwiać moje cudowne znalezisko.
Wierzyłam, że naszyjnik ten zapewne posiada duszę i chciał bym została jego
towarzyszka. By nie czuł się samotny, tak jak ja się czułam jeszcze przed
chwilą. Spojrzałam na swoje odbicie w szybie gabloty i kto wie, ile czasu bym
tak spędziła wpatrując się w siebie, gdyby w pomieszczeniu nie rozległ się
zdecydowany męski głos „Jesteś moja”. Odwróciłam się jak oparzona, lecz ku
swemu zdziwieniu nie dostrzegłam niczyjej obecności. Zdezorientowana podbiegłam
do okna, w którym złowrogo powiewała poniszczona, krwistoczerwona firanka.
Wyjrzałam przez nie, jakby w oczekiwaniu, iż właściciel wcześniejszych słów
ukrył się na parapecie za oknem, ale jedyne co za nim odnalazłam to czarnego
kruka, który przysiadł na pobliskim oknie i teraz uważnie przyglądał się moim
poczynaniom. Rozczarowana i zrezygnowana odwróciłam swój wzrok w stronę pokoju.
Dopiero teraz zorientowałam się, że kozia głowa to nie jedyna dziwna ozdoba
tego miejsca. Na ciemno-zielonych ścianach wisiało wiele dziwnych obrazów. Przyglądałam
się każdemu z osobna próbując zorientować się co przedstawiają. Wiele z nich
ukazywało ryciny, jakby ze średniowiecznych ksiąg. Tłumy wieśniaków ze świecami
pochylające się jakby z czcią przed dziwaczną istotą człekopodobną, posiadającą
nietoperze skrzydła, długi ogon, błoniaste palce, a na głowie parę rogów.
Postać ta była przerażająca, a pomimo tego tłum wydawał się być nią oczarowany.
„Co u licha robią takie przedmioty w szpitalu?” myślałam z przerażeniem,
śledząc pozostałe „dekoracje”. Z każdym kolejnym krokiem w moim sercu narastał
coraz to większa ciekawość i fascynacji tajemniczym miejscem. Uczucie niepokoju
w ostateczności zostało całkowicie wyeliminowane, a dotychczasowy instynkt,
który nakazywał mi jak najszybciej stamtąd uciekać zamilkł w mojej głowie pod
wpływem przemyśleń odnośnie nowo odkrytych zakamarków. Zdecydowanym krokiem
podeszłam do regału z książkami. Z nostalgią przesunęłam dłonią po zakurzonych
grzbietach książek wspominając czasy, kiedy to z zachłannością pochłaniałam
treści coraz to nowych tomiszczy powieści. Moją szczególną uwagę przykuła
purpurowa księga ze złotymi iluminacjami na okładce. Pociągnęłam ją do siebie i
gdy już miałam zamiar otworzyć ją, aby zapoznać się z jej treścią poczułam, iż
podłoga lekko zadrżała. Lekko przestraszona uniosłam oczy na biblioteczkę
znajdującą się przede mną, lecz z zaskoczeniem spostrzegłam, iż jej miejsce
zajmuje obecnie ciemny tunel prowadzący w nieznane. Wpatrywałam się w jego
głębie, tocząc wewnętrzną walkę z samą sobą. Z jednej strony rozsądek
podpowiadał mi, aby uciekać stamtąd, póki jeszcze mam szansę, ale z drugiej
strony jakiś tajemniczy wewnętrzny głos kusił, aby udać się w głąb tunelu.
Czułam jakby rozciągający się przede mną mrok wzywał mnie do siebie, abym
poznała jego najskrytsze tajemnice. „Skoro już zaszłam tak daleko to czemu, by
nie pójść jeszcze dalej” pomyślałam i utonęłam w mroku korytarza.
***
Stąpając pustym i ciemnym korytarzem odnosiłam
wrażenie, iż ktoś cały czas mnie obserwuje. Zwalniałam wówczas i nasłuchiwałam,
czy aby nikt mnie nie śledzi, lecz żadne odgłosy czyjejś obecności nie
docierały do moich uszu. Pokonując kolejne schody w świetle nikłych lampek
znajdujących się na ścianach odnosiłam wrażenie, jakby jakiś cień umykał przede
mną pokazując mi drogę. Kiedy już wydawało mi się, iż znajduję się w ślepej
uliczce i odnosiłam wrażenie, że powinnam zawrócić, jakaś wewnętrzna siła
prowadziła mnie przed siebie jakbym już dobrze znała tę trasę. Zmęczona trudami
dzisiejszego dnia przystanęłam na moment, aby odpocząć. Chcąc oprzeć się o
ścianę przechyliłam swe wykończone ciało w kierunku, w którym powinna się ona
znajdować, lecz nie natrafiając na żaden punkt oparcia runęłam w bok, nie mając
nawet szans na złapanie równowagi. W asyście ogromnych tumanów kurzu, które
powstały podczas mojego upadku, wpadłam do niewielkiej, oświetlonej sali.
Rozejrzałam się i zamarłam. Znajdowałam się najdziwniejszym miejscu jakie było
mi dane w swoim życiu zobaczyć. Było to pomieszczenie stosunkowo niewielkich
rozmiarów, oświetlone z każdej strony płonącymi świecami. Natomiast w
centralnej części na drewnianej podłodze namalowany został czerwony pentagram,
przyozdobiony na wierzchołkach gwiazdy, dopalającymi się, purpurowymi świecami.
Podniosłam się szybko z ziemi i niepewnym krokiem podeszłam do środka. Ku
mojemu zaskoczeniu pomiędzy czerwonymi liniami dostrzegłam kosmyki swoich
włosów porozrzucane dookoła. Zdezorientowana i przerażona zaczęłam się cofać w
kierunku, z którego przybyłam. „Co tu się stało? Czy ja tu już wcześniej byłam?
Czy ktoś mi w końcu wyjaśni, co to za kiepski dowcip?!” zdawały się krzyczeć
moje myśli. Cofałam się obmyślając w głowie plan ucieczki. Gdy poczułam pod
nogami próg podjęłam decyzję o jak najszybszej ucieczce z tego miejsca.
Chciałam wydostać się na zewnątrz, pobiec na dworzec, wsiąść do pierwszego
pociągu i odjechać jak najdalej od tego piekielnego miejsca. Zmotywowana
ustalonym planem działania obróciłam się gwałtownie i zderzyłam z czyimś
ciałem. Podniosłam ku górze przerażone oczy i napotkałam chłodne tęczówki Ariela,
który uśmiechał się do mnie.
- Wszędzie Cię szukałem Nino. Zaczęliśmy się martwić, że coś Ci się
stało – powiedział próbując udawać zatroskanie – bez Ciebie nie dokończymy
rytuału – dodał.
- Jakiego rytuału?! – krzyknęłam i cofnęłam się pod ścianę.
- Jak to jakiego? – zapytał rozbawiony – rytuału, do którego
przygotowujemy się już od lat. Nawet nie wiesz jak długo na Ciebie czekaliśmy,
aby przywołać Pana – powiedział podchodząc do mnie i próbując dotknąć mojego
ramienia, ale odepchnęłam go.
- Nie będę brać udziału w żadnym Twoim chorym planie! Zostaw mnie w
spokoju! – krzyknęłam, próbując na szybko obmyślić jakiś plan.
- Za późno moja droga. Już jesteś jego częścią – uśmiechnął się –
Teraz tylko mu… - nie dokończył, gdyż kopnęłam go z całej siły w piszczel i
skierowałam się biegiem w stronę wyjścia. Kiedy wymijałam upadającego Ariela,
resztką sił zdołał wbić mi coś w nogę, lecz zaaferowana ucieczką nie
dostrzegłam nawet, co to było.
- Przed tym nie ma ratunku! Rytuał zostanie ukończony – krzyknął za
mną.
Wybiegłam z Sali tak szybko na ile pozwalała mi zraniona noga i
przystanęłam. Ku mojemu zdziwieniu korytarz, którym przybyłam do małej sali był
już całkowicie oświetlony, co mnie zdezorientowało, nie wiedziałam w którą
stronę się udać.. Przez moment biegłam bez większego planu, najważniejsze było
dla mnie jak najszybsze oddalenie się od Ariela. Kiedy doszłam do wniosku, że
jestem już bezpieczna, przystanęłam na moment i rozejrzałam się. Po swojej
prawej stronie dostrzegłam przeszklone drzwi w szarej ramie, takie jak
widywałam pomiędzy oddziałami w budynku szpitala, więc bez większego
zastanowienia pobiegłam w ich kierunku. Kiedy przekroczyłam ich próg poczułam
się nagle tak bardzo senna. W mojej głowie zaczęły wirować obrazy, a ziemia
osuwała mi się spod nóg. Przysiadłam na moment pod ścianą, aby uporządkować
chaos, który zapadł w mojej głowie, lecz nadaremno. Oparłam głowę o lodowatą
ścianę w poszukiwaniu ulgi i nim się zorientowałam odpłynęłam do krainy snów.
***
Lawenda. Tak słodko pachnie. Zupełnie jak… Nie. Niemożliwe.
Od dziesięciu lat już nie czułam takiego zapachu. Tylko mama używała takich
perfum. Wciągnęłam ponownie powietrze i nowa porcja zapachu dotarła do moich
nozdrzy. Pachną identycznie. Jak dotąd nigdy nie spotkałam osoby, która
używałaby identycznego zapachu. Jednak teraz czułam go wyraźnie. Ostrożnie
otwarłam oczy, po czym musiałam je od razu zamknąć z powodu oślepiającej
jasności, która panowała w pomieszczeniu. Powtórzyłam drugi raz tę samą
czynność jednak tym razem wolniej. Rozejrzałam się zdezorientowana i już miałam
próbować się podnieść, gdy do moich uszu dobiegł melodyjny, kobiecy głos.
- Nic Ci się nie stało? Tak szybko wybiegłaś, że nawet nie zdążyłam
Cię wyminąć – powiedział jakiś troskliwy głos nade mną. Spojrzałam do góry i
zorientowałam się, iż stoi nade mną zmartwiona pielęgniarka, przestępująca
nerwowo z nogi na nogę obok wywróconego wózka, z którego wysypały się przeróżne
lekarstwa.
- Dosyć mocno uderzyłaś o drzwi głową. Może zaprowadzę Cię do jakiegoś
lekarza, żeby sprawdzili czy nie masz przypadkiem wstrząśnienia mózgu. Boli Cię
głowa? Czujesz zawroty? – zasypała mnie potokiem pytań, nie dając nawet szansy
na to, abym odpowiedziała na jakiekolwiek. Siedziałam na ziemi nie wiedząc co
się dzieje, gdy ona stała nade mną i przeżywała mój upadek. „Czy to znowu sen?”
pomyślałam i uszczypnęłam się w rękę. Zabolało. Czyli to nie jest sen. A skoro
to nie jest sen… Poderwałam się na równe nogi czym wzbudziłam oburzenie
kobiety.
- Nie powinnaś wykonywać gwałtownych ruchów. Możesz mieć wstrz…. – nie
dokończyła, gdyż jej przerwałam.
- Nic mi nie jest. – zbyłam ją i udałam się w kierunku pechowych drzwi.
Wraz z ich pokonaniem dotarła do mnie nowa porcja zapachu lawendy. Kierując się
jej tropem znalazłam się pod salą numer 13, gdzie zostawiłam swoją rodzinę 10
lat temu. Już miałam sięgnąć do klamki, lecz zawahałam się. „Niemożliwe, żeby
te 10 lat było złym snem. Przecież to nie mogło mi się tylko przyśnić. No, ale
żaden sen nie może być tak realistyczny… I jeszcze ten ból… Może te wszystkie
okropne rzeczy mi się tylko przyśniły?” toczyłam wewnętrzną bitwę. I na dodatek
to dziwne przeczucie, które znowu kazało mi uciekać, tak jak kiedyś. No cóż,
raz kozie śmierć. Nacisnęłam klamkę i drzwi się otworzyły. To co ujrzałam
przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Zobaczyłam za drzwiami swoją
rodzinę. Całą, zdrową, a przede wszystkim żyjącą. Moje szczęście zdawało się
nie mieć granic. Poczułam łzy spływające mi po policzkach. „Czyli to naprawdę
był zły sen” pomyślałam z ulgą.
- Nino… - zaczął nieśmiało ojciec – przepraszam. Poniosło mnie. –
spuścił zawstydzony wzrok – nie powinienem był na Ciebie krzyczeć. Przepraszam
- powiedział skruszonym głosem.
- Ja też przepraszam tato – powiedziałam płacząc.
- Chwała Bogu, że jednak się pogodziliście – powiedziała łagodnie mama
uśmiechając się – to najgorsze co może być, gdy rodzina jest skłócona –
stwierdziła smutno.
- Dokładnie. Nino chodź do nas – zawołała wesoło Ania.
- Już idę – powiedziałam i już miałam przekroczyć próg, gdy znowu
poczułam ten wewnętrzny głos krzyczący do mnie „Uciekaj!” jak wtedy , gdy
poznałam Ariela. Zawahałam się. Dlaczego mam uciekać? Przecież to jest moja
rodzina. Rodzina, którą myślałam, że straciłam, co okazało się jednak być tylko
złym snem. „Chyba przez to uderzenie moje przeczucie przestało działać, tak jak
powinno.” pomyślałam, po czym przekroczyłam próg szczęśliwa, iż wszystko pomyślnie
się skończyło.
***
Przekroczyłam próg i poczułam cudowne uczucie. Jakby wszystkie troski
zniknęły. Jakby świat przestał być pełen cierpień, a czas zatrzymał się w
miejscu. Czułam się taka szczęśliwa. Jak gdybym latała. Czułam nawet wokół
siebie świeży powiew wiatru. Coś pięknego. Zobaczyłam uśmiechnięte twarze mojej
rodziny i już miałam zrobić kolejny krok naprzód, gdy zdałam sobie sprawę, że
nie mogę. Nagle radosny obraz rodziny zniknął jakby za sprawą czarodziejskiej
różdżki i zobaczyłam jak idę z Arielem znaną mi drogą pod górkę, która prowadzi
do szpitala. Niczym w transie podążam za nim. Przed szpitalem oczekują na nas 4
zakapturzone postacie. Ogromne czarne kaptury starannie zasłaniają ich twarze,
przez co nie mogę zidentyfikować, czy to mężczyźni, czy kobiety. Podchodzimy do
nich bliżej, a z ust Ariela wydobywają się najprawdopodobniej słowa
pozdrowienia w jakimś nie znanym mi języku, na które zgromadzeni odpowiadają
chórem równie dziwnym słowem. Wchodzimy po zrujnowanych schodach do szpitala.
Obraz się urywa…Po chwili widzę ponownie siebie w miejscu, gdzie odnalazłam
naszyjnik. Zakapturzone postacie ustawiły się w kręgu wokół krzyża i śpiewają
jakąś łacińską pieśń. Rozglądam się w poszukiwaniu Ariela. Odnajduję go obok
regału z książkami. Uśmiecha się do mnie, po czym wyciąga purpurową księgę ze
złotymi iluminacjami. Regał odsuwa się w prawą stronę ukazując naszym oczom
lekko oświetlony korytarz. Znowu ciemność… Gdy obraz wraca znajduję się w małej
sali oświetlonej świecami. Zdołałam dostrzec, iż zakapturzone postaci to
mężczyźni, a jeden z nich maluje krwią na ziemi pentagram. Z jego szyi zwisał,
na długim łańcuch, odwrócony krzyż, błyskający niebezpiecznym blaskiem w
świetle płomieni. Pytam Ariela, co to znaczy, lecz ten tylko się do mnie
uśmiecha i podaje mi tajemniczy, parujący wywar. „Wypij to. Poczujesz się
lepiej – mówi i uśmiecha się zachęcająco. Posłusznie odbieram od niego naczynie
i opróżniam jego zawartość. Ariel uśmiechając się, odbiera je ode mnie i
popycha mnie do środka pentagramu. Próbuję się wydostać, ale mężczyźni zamykają
krąg i rozpoczynają jakąś łacińską modlitwę. Jeden z nich wyjmuje krzyż podobny
do tego, który ma na szyi i rzuca go w moją stronę. Naszyjnik zatrzymuję się na
poziomie mojego serca. Nagle czuję jakby ktoś pozbawiał mnie duszy. Coś wyciąga
ją ze mnie. Nie mogę tego wytrzymać. Opadam na ziemię i tracę przytomność…
Budzę się. Nikogo ze mną nie ma, lecz gdzieś niedaleko słyszę ich rozmowy.
Podnoszę się szybko na proste nogi i biegnę przed siebie. Pragnę jedynie wydostać
się z tego diabelskiego miejsca. Słyszę, że moi prześladowcy ruszyli w pościg
za mną. Biegnę jak opętana. Po drodze potrącam lampę, która po upadku na
ziemię, pogrąża korytarz w grobowych ciemnościach. Wpadam na jakieś drzwi.
Otwieram je i tracę grunt pod nogami. Toczę się po schodach i uderzam głucho w
ziemię. Pogrążam się w ciemności…. Otwieram oczy. Po upadku straciłam pamięć.
Nieświadomie poszukuję artefaktu. Błądzę po piętrze zamiast ratować się.
Odnajduję naszyjnik. Ubierając go nie zdaję sobie sprawy z tego, iż kieruje on
moim postępowaniem tak, abym zginęła dopełniając rytuału. Odnajduje mnie Ariel.
Wykorzystując moc diabelskiej biżuterii prowadzi mnie na śmierć. Kierowana mocą
amuletu podążam dokładnie tam, gdzie chce mężczyzna. Na ostatnie piętro szpitala.
Otumaniona zawartością strzykawki wbitej mi podczas ucieczki jestem przekonana,
iż spotkałam własną rodzinę. Idę do nich, nie wiedząc, że tam, gdzie podążam
nie ma żadnego gruntu. Znajduję się na krawędzi zniszczonego budynku.
Nieświadoma robię krok. W mojej pamięci pojawiają się nagle lodowate oczy psa,
który mnie zaatakował. Lodowate oczy identyczne jak te, które posiadał Ariel.
„To stąd je pamiętałam” zdążyłam pomyśleć. Ostatnie co pamiętam to ostry świst
wiatru w moich uszach i cichuteńki głos w mojej głowie „Twoja dusza należy już
w całości do mnie…”.
***
Na dachu dawnego szpitala, w świetle księżyca
wyróżniały się dwie zakapturzone męskie postacie. Jeden z nich, o lodowatych
przyciągających wzrok tęczówkach patrzył w dół z uśmiechem na ustach.
- Po tylu latach przygotowywań. Nareszcie się udało. – powiedział do
swego towarzysza z szatańskim uśmiechem na ustach.
- Ostatnia naznaczona z rodu. Wszyscy zginęli w tym samym miejscu.
Nareszcie nasz Pan powróci! – niemalże wykrzyknął drugi.
- Wszystkie warunki zostały spełnione. 200 niewinnych dusz i przede
wszystkim cała rodzina Iblis* w jednym miejscu. Pozostaje nam jedynie oczekiwać
na jakiś znak – stwierdził niebieskooki i popatrzył z nadzieją na księżyc,
będący tego dnia w pełni.
***
5 czerwca 2060 r.
Kronika Beskidzka
Życie od podwórka:
Kolejna śmierć na
terenie byłego suskiego szpitala
„W ubiegłym tygodni, a dokładnie 2 czerwca 2060
r. odnaleziono zwłoki 28 letniej Niny I. Przyczyną zgonu był bez wątpienia
upadek z dachu ruin szpitala w Suchej Beskidzkiej. Powód, dla którego ofiara
targnęła się na swoje życie pozostaje nieznany, lecz możemy podejrzewać, iż
Nina I. należała do sekty, która już od pewnego czasu działa na terenie powiatu
suskiego, a za swoją siedzibę obrała pomieszczenia, które przetrwały po wybuchu
gazu w szpitalu rejonowym w 2050 roku. Na przynależność do sekty wskazuje
srebrny, odwrócony krzyż zawieszony na szyi ofiary. Identyczny symbol
przyozdabia większość pomieszczeń byłego szpitala. Jak wynika z policyjnych
ustaleń Nina I. została najprawdopodobniej ofiarą jednego z religijnych
rytuałów, lecz nie potwierdzono czy była to ofiara samobójcza. Jak dotąd
policji nie udało się wykluczyć udziału osób trzecich. Poszukiwania
współwinnych tragicznej śmierci wciąż trwają. Powiatowa komenda policji podjęła
ponownie starania w celu wykrycia członków sekty i zaprzestania jej
działalności, która w coraz większym stopniu przyprawia mieszkańców powiatu
suskiego o niepokój. Ludzie boją się wychodzić po zmroku na ulice w obawie o własne
życie. Komendant główny policji zapewnia jednak, iż od bieżącego tygodnia
zwiększą się ilości jednostek patrolujących tereny Suchej Beskidzkiej i
mieszkańcy mogą spać spokojnie. Ale czy, aby na pewno…?”
Wiadomości bieżące:
Niespodziewane
zaćmienie słońca
„Jak donoszą synoptycy, dnia 6 czerwca 2060 r. będzie miała miejsce
niezwykła anomalia pogodowa. Około godziny 15 czasu lokalnego będziemy
świadkami zaćmienia słońca. Astrolodzy przecierają oczy ze zdumienia, gdyż jak
dotąd takie niespodziewane wydarzenie nie miało miejsca. Pytani o powody tak
nagłego zaćmienia spekulują, iż może być to przyczyną niespodziewanego przelotu
komet, które na pewien czas przysłonią słońce. Pozostaje nam jedynie bierna
obserwacja niespodziewanego zjawiska pogodowego i mieć nadzieję, iż nie potrwa
ono zbyt długo.”
***
*Ibilis – z języka jawajskiego oznacza „szatan”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz