czwartek, 28 czerwca 2018

EPITAFIUM

Zachariasz Zborowski
II miejsce w Konkursie Literackim - szkoła podstawowa





                Postanowiłem stworzyć opowieść… Chciałem zaprezentować historię tak fantastyczną, że czytający zadziwiłby się nią, zaciekawił tak, jak nigdy dotąd. Stworzyć bohatera, tak niezwykłego, o jakim można by tylko pomarzyć. Mijały dni i każdy pomysł uznawałem za zbyt mało ciekawy.
                Nagle wydarzyło się coś, co kazało mi nie szukać tak daleko, wymądrzać się, wymyślać… Tym wydarzeniem była śmierć mojego dziadka. Tata mojego taty zmarł, a wczoraj został pochowany na Cmentarzu Podgórskim w Krakowie. Byłem tam z rodzicami i moim rodzeństwem, by ostatni raz pożegnać się z nim na jego pogrzebie.
                Był piękny, słoneczny dzień. Było tak zwyczajnie, jakby nic się nie stało. Ludzie, gołębie, pięknie kwitnące krokusy na Rynku Podgórskim. A my szliśmy, jak na spacer, po znajomych ulicach Podgórza. Niby wszystko było normalnie, ale dla mojego dziadka czas już nie miał znaczenia. Zatrzymał się. Jego już tu nie było.
                Mój dziadek mieszkał w Krakowie na Olszy. Z okien jego mieszkania widać było stare drzewa akacji, po których często skakały wiewiórki. Drzewa prowadziły do parku ojców pijarów, w którym była szkoła. Raz, pamiętam, w tym parku zasiedzieliśmy się z tatą i musieliśmy przechodzić przez ogrodzenie, bo ktoś zamknął bramę. My tego nie zauważyliśmy i jakiś pan
z małym dzieckiem też. Pomagaliśmy mu przenosić dziecko i wózek przez ogrodzenie. Dziadek martwił się o nas, czy coś się nam nie stało, bo długo nie wracaliśmy.
                Mój dziadek bardzo lubił przyrodę. Gdy był dzieckiem mieszkał na wsi w małym domku, koło którego płynęła rzeczka. Łowił w niej ryby i raki. Opowiadał mi kiedyś, jak jego przyjacielem została mała kawka. Wraz z innymi chłopakami w lesie szukali ptasich gniazd. Potem wdrapywali się na drzewo i wybierali z gniazda małe pisklęta. Zabierali je do domu
i „wychowywali”. Karmili je i otaczali opieką, jak my dziś rasowe psy czy koty. Mój dziadek w ten właśnie sposób zdobył i wychował kawkę, która była z nim nierozłączna. Swoim ptasim „głosem” prosiła go o jedzenie. Zawsze mu towarzyszyła, chodząc za nim krok w krok. Była po prostu jego przyjacielem.

Gdy dziadek był starszy, przeniósł się do Krakowa. Mieszkał najpierw w Borku, a potem
w Podgórzu. Tamte czasy, tamten świat – mówił – był inny. Ludzie spotykali się, razem śpiewali piosenki w tramwajach, tańczyli na potańcówkach. Cieszyli się życiem, bo przeżyli ogromną próbę życia – wojnę.
                Gdy mój tata miał kilka lat, razem ze swoim tatą, a moim dziadkiem co niedziela jeździli za miasto na ciężarówkach. Na ryby, grzyby. Na pewno było fajnie. Moje rodzeństwo też jeździło z dziadkiem – do domku letniskowego w Zubrzycy.
Dziadek lubił bardzo zbierać grzyby w Pieninach i łowić ryby w Dunajcu. Tymi pasjami zaraził mojego tatę. Mama opowiadała mi, że domek dziadka w Czorsztynie był najpiękniejszym i najmilszym miejscem, w jakim mogła spędzać czas. Z jego schodów widać było ruiny zamku
w Czorsztynie, kilkadziesiąt metrów przed nim płynął Dunajec, a jeszcze dalej widać było zamek w Niedzicy. Tego miejsca dawno już nie ma, zostało zalane wodami Jeziora Czorsztyńskiego.
Mnie wtedy jeszcze nie było na świecie. Urodziłem się dopiero trzynaście lat temu i wiele rzeczy mnie ominęło. Moja najstarsza siostra jest starsza ode mnie o dwadzieścia lat, druga siostra o osiemnaście, a brat o piętnaście.
Kiedy miałem kilka lat, dziadek zaczął chorować. Często przyjeżdżałem do niego do Krakowa. Słuchałem jego opowieści. Widziałem, jak karmi gołębie, kowaliki, sikorki. Miał
w domu zapas ziaren: zbóż i słonecznika. Rozłupywał też na połówki orzechy i stawiał na parapecie okna. Nie raz widziałem, jak przez uchylone okno sprytne sikorki wlatywały do pokoju, zabierały z dużego pojemnika słonecznik i wylatywały na pole. Dziadek zawsze bardzo cieszył się z moich odwiedzin. Pamiętał o moich urodzinach i imieninach. Bardzo lubił kwiaty. Nie lubił filmów takich, w których była – jak mówił – „bijatyka” i przemoc. Był wielkim kibicem sportowym. Dla niego sport i sportowcy byli prawdziwymi bohaterami, godnymi podziwu. Dla niego każda olimpiada, miting, były ogromnym świętem – zawsze śledził je w telewizji. Kiedy był młody, chodził na mecze swoich ulubionych drużyn piłkarskich. Mojego tatę zabierał na mecze Wisły Kraków.
Dziadek był miłym, dobrym i bardzo spokojnym człowiekiem. Był bardzo chory, ale nigdy nie skarżył się nas swój stan zdrowia. Jego żona Janina, a moja babcia, zmarła dwadzieścia lat temu. Nie miałem szansy jej poznać. Znam ją tylko ze zdjęć i opowieści. A teraz mój dziadek odszedł na zawsze, bezpowrotnie. Gdy znów pojadę do Krakowa i wejdę do mieszkania na Olszy nie będzie siedział w swoim pokoju i czekał na mnie. Ale zawsze będę o nim pamiętał, bo przecież noszę nazwisko mojego dziadka, a na drugie imię mam Kazimierz - właśnie po nim.
Mój dziadek zmarł w Wielkim Tygodniu. Wyjątkowy czas, w którym z bólu i cierpienia rodzi się radość i życie. Mam nadzieję, że tam, gdzie przebywa teraz mój dziadek jest dużo słońca i kwiatów, które tak lubił… Nadzieja jest jak słońce – kto wierzy w nie tylko wtedy, kiedy je widzi, nigdy nie wyjdzie z mroku.


***

Pogrzeb mojego dziadka organizowała firma „Epitafium”. Rodzice wytłumaczyli mi, że ta nazwa oznacza napis umieszczony na nagrobku lub pomniku upamiętniający zmarłego.
Chciałbym, aby to opowiadanie było nim dla mojego dziadka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz