ZOFIA
W kieszeni czerwonego płaszcza rozdzwonił się telefon. Spojrzałam nerwowo
na wyświetlacz. Wiedziałam, że zadzwoni, ale nie spodziewałam się, że tak
szybko. Miałam nadzieję, że uda mi się coś wymyślić. Przeliczyłam się.
- Witaj, szefie.
Miło pana słyszeć - powiedziałam do słuchawki najpogodniej jak umiałam.
- Cóż za miłe
powitanie - odparł ironicznie. - oczami wyobraźni widziałam, jak marszczy brwi.
No to po mnie.
- Zaproszony
gość odmówił udzielenia wywiadu - powiedziałam beznamiętnie, kopiąc kamień
leżący na chodniku. Staruszka siedząca obok na ławce ożywiła się. Spojrzała na
mnie i poczęła przysłuchiwać się rozmowie.
- No to znajdź
kogoś innego - typowa odpowiedź.
- Nie ma nikogo
innego, szefie - odrzekłam zrezygnowana, jednak chcąc się zreflektować, a
przynajmniej zostać na stanowisku, dodałam: - ale można na przykład...
- Nie można.
Koniec kropka.
- Tak, tylko
że...
- Nie interesuje
mnie twoje tylko że. Do jutra masz czas, żeby zebrać potrzebny materiał.
Inaczej wylatujesz - rozłączył się bez słowa pożegnania. Od dawna czekał na
okazję, żeby mnie zwolnić. Po chwili przysłał sms: „Audycja ma się odbyć jutro
o 10 :)”. Uśmiechnięta minka?
- Co za cham -
mruknęłam pod nosem.
- Zosia Karaś...
- westchnęła staruszka z ławki. - Taka wspaniała lekarka, a do tego prawdziwa
patriotka...
- Znała ją pani?
Kobieta wskazała
mi tabliczkę na ścianie budynku.
W moim sercu
zatliła się iskra nadziei. Ta kobieta była moją ostatnią deską ratunku.
***
Dziewczyna położyła na kolanach mamy książkę, a następnie usiadła obok,
mówiąc:
- Opowiedz mi o
Zofii, mamusiu.
Matka odłożyła robótkę ręczną, wzięła do ręki przyniesione przez córkę
jedno z pierwszych wydań „Pamiętników lekarzy”, spojrzała na dziewczynę
i z westchnieniem odparła:
- No dobrze,
kochanie. Jak już ci kiedyś mówiłam: Zosia Karaś była bardzo dobrą lekarką.
Studiowała w Krakowie i Poznaniu, a potem pracowała w Suchej w poradni
przeciwgruźliczo-jaglicznej.
- A ta książka?
- zapytała Ania.
- To jest jej
pamiętnik. Napisała go na konkurs Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, wymyślony
przez Melchiora Wańkowicza i zajęła pierwsze miejsce. Poczytamy?
Dziewczyna
pokiwała w zamyśleniu głową. Mama zaczęła czytać...
Powszedni dzień. Godzina 10-ta przed południem. Czeka 40-tu ubezpieczonych.
W poradni przeciwjaglicznej było 68 osób.
Może zdarzy się w międzyczasie wypadek: przy rżnięciu desek na tartaku jak
zwykle. Podsunie ktoś rękę pod cyrkularkę i trzeba będzie szyć, albo kobieta
poroni i trzeba będzie macicę skrobać. Do 12-tej w nocy może wszystko
będzie gotowe. Obiad poczeka do jutra, kolacja również. W nocy może do porodu
zawołają, gdzieś daleko do trzeciej wsi na wysoką górę, gdzie można, jak mówią,
wszystkie wnętrzności wytrząść, jadąc furmanką. A lekarz skoro się raz podjął,
musi dojechać żywy na miejsce. Żywy i przytomny.
Pewnej nocy zajeżdża prywatny mąż. Przywozi list od akuszerki. Położne
przyzwyczaiły się już do tego, że żądam dokładnej informacji do czego wzywają.
Muszę wiedzieć, co ze sobą zabrać. (...) A z porodem różnie bywa. Za 4 godziny
będą narzędzia — ale za to nie będzie już rodzącej.
Więc list jest.
Więc list jest.
„Wielmożna Pani,
płut się urodził, łożysko zostało z poważaniem.”
Więc jedziemy z prywatnym mężem do wyjęcia łożyska po porodzie.
„A dziecko żyje?” - pytam męża po drodze. „Jakie dziecko? — odpowiada mąż. - Przecie to poronienie w trzecim miesiącu.” „No to zawrócić konie, musimy zabrać rzeczy do skrobanki.”
I tak tracimy półtora godziny. A list otrzymałam jak się należy.
Było i Wielmożna Pani i z poważaniem — wszystko co potrzeba.
Brakowało tylko jednej małej informacji: poród czy poronienie.
Więc jedziemy z prywatnym mężem do wyjęcia łożyska po porodzie.
„A dziecko żyje?” - pytam męża po drodze. „Jakie dziecko? — odpowiada mąż. - Przecie to poronienie w trzecim miesiącu.” „No to zawrócić konie, musimy zabrać rzeczy do skrobanki.”
I tak tracimy półtora godziny. A list otrzymałam jak się należy.
Było i Wielmożna Pani i z poważaniem — wszystko co potrzeba.
Brakowało tylko jednej małej informacji: poród czy poronienie.
Dzisiaj jest dzień nagłych wypadków. O 5-tej rano budzi mnie służąca.
(...) dziewczynę jakąś żmija ukąsiła. Trudno! Wypadek nagły. Jeżeli nie
wstrzyknę surowicy, może umrzeć. Wstaję i wchodzę do ordynacji. Dziewczyna młoda,
świetnie wygląda. „Gdzież panią żmija ugryzła?” „Tu w nogę.” Na nodze ani śladu
ukąszenia. „A kiedy to się stało?” „Zeszłego roku właśnie o tym czasie.” „Więc
po to mnie pani wczas rano z łóżka wyciąga.” „A bo teraz idę na Kalwarię i
wstąpiłam po drodze zapytać, czy mi się co nie stanie.” (...)
Przed południem (...) otrzymuję zawiadomienie, że muszę wyjechać zaraz
do Lachowic do żony ubezpieczonego. Dostała krwotoku. Skąd — niewiadomo. Z
nosa czy z macicy? I nie dowiem się.
Więc zabieram narzędzia do wszystkich możliwych krwotoków i jadę
pociągiem. (...) i szukam mieszkania ubezpieczonej. Znam tylko jej nazwisko. Po
długich a ciężkich cierpieniach znajduję. W łóżku leży młoda kobieta
różowa i uśmiechnięta.
„A gdzież ten krwotok?” — pytam. „A no był wczoraj — odpowiada — z nosa się lało.” „Więc po to mnie pani odrywa od 30-tu ubezpieczonych dzisiaj, żebym jechała do krwotoku, który był wczoraj.”
„A gdzież ten krwotok?” — pytam. „A no był wczoraj — odpowiada — z nosa się lało.” „Więc po to mnie pani odrywa od 30-tu ubezpieczonych dzisiaj, żebym jechała do krwotoku, który był wczoraj.”
Wczas rano przyjeżdża małżeństwo z dzieckiem. Dziecko kilkutygodniowe
pokryte wysypką. (...) Familijny lues. „A ileż to dzieci już mieliście?” pytam.
„To jest trzynaste — mówi chłop. - Ale tamte wszystkie umarły malutkie. Te
pierwsze to nawet rodziły się nieżywe i zawczasu.” „I nie byliście z
żadnym u doktora.” „Z tymi co się żywe rodziły, tośmy z każdym jeździli. Skoro
tylko zachorowało. Ale żadnemu doktór nic nie pomógł. Może tym razem pani coś
poradzi.” „Jesteście oboje zarażeni — tłumaczę im stylem chłopskim. - Trzeba
krew was obojga i dziecka posłać do badania.” Razem 1000 zł. (...) A może
ze cztery lata trzeba będzie się leczyć. „No to chodźmy do domu“ - mówi
chłop. — Ile się należy za wizytę?” „4 zł.” „A nie wystarczy 3 zł, bo nas nie
stać na więcej.” Musiało wystarczyć. I trzynastemu dziecku doktór nic nie
pomógł.
Niezwykły urodzaj na lues w tym roku. Już za 50 gr. można go dostać, jak
mnie poinformowali wtajemniczeni.
Dorosły z jakimiś tam krostami nie pójdzie tak prędko do lekarza. Na chorą
kasę jeszcze by poszedł, ale na swój koszt to nie. Ale ożenił się i dzieci mu
się nie chowają. Jedno, drugie i trzecie umarło. A czwarte w tym roku urodzone
też zaczyna chorować. Znowu całe krostami obsypane.
Więc przychodzi matka. Płacze i prosi, żeby jakoś dziecko ratować. Słucha co to za choroba, jak trzeba leczyć i ile to będzie kosztowało. (...) I przestaje przychodzić. (...) Jakieś tańsze sposoby leczenia przecież muszą być. I dowiaduje się, że są: trzeba codziennie rano kąpać dziecko w wodzie ze Skawy. (Rzeka koło Suchej). Jaka to dobra matka mówią wszystkie sąsiadki. Chodzi codzień 2 kilometry po wodę do Skawy, niesie wodę do domu i kąpie dziecko. Żeby mu tylko pomogło.
I pomogło: dziecko nie umarło. Ma 15 miesięcy, nie chodzi i nie siedzi. Leży w kołysce blado żółte i z trudem głowę podnosi. Jeszcze codzień kąpie się w cudownej wodzie ze Skawy.
Więc przychodzi matka. Płacze i prosi, żeby jakoś dziecko ratować. Słucha co to za choroba, jak trzeba leczyć i ile to będzie kosztowało. (...) I przestaje przychodzić. (...) Jakieś tańsze sposoby leczenia przecież muszą być. I dowiaduje się, że są: trzeba codziennie rano kąpać dziecko w wodzie ze Skawy. (Rzeka koło Suchej). Jaka to dobra matka mówią wszystkie sąsiadki. Chodzi codzień 2 kilometry po wodę do Skawy, niesie wodę do domu i kąpie dziecko. Żeby mu tylko pomogło.
I pomogło: dziecko nie umarło. Ma 15 miesięcy, nie chodzi i nie siedzi. Leży w kołysce blado żółte i z trudem głowę podnosi. Jeszcze codzień kąpie się w cudownej wodzie ze Skawy.
Pan D. miał teściową i dobrym był zięciem: teściową ubezpieczył. (...) Raz
przychodzi pan D. w sprawie teściowej; żąda przyjęcia przed kolejką. I
rzeczywiście sprawa pilna: przyszedł po zasiłek pogrzebowy. Bo teściowa właśnie
umarła. Wcale nawet nie nagle, trzy miesiące chorowała. Do zasiłku pogrzebowego
potrzebne jest świadectwo zgonu z wyszczególnieniem przyczyny śmierci.
Pan D. oburza się, że mu świadectwa dać nie chcę. To co, że chorej nie badałam. On płacił do Ubezpieczalni, jemu się zasiłek należy. Choćby nawet otruł teściową. „Więc ona się wcale nie leczyła?” — pytam. „Leczyła się — mówi zięć — sam ją leczyłem.” „To pan umie leczyć?” „Dlaczego nie” — odpowiada Obraził się, że go wyrzuciłam za drzwi. Obraził się, gdy usłyszał, że Ubezpieczalnia nie jest do robienia interesu na nieboszczykach. Ale zażalenia do księgi zażaleń nie wpisał.
Pan D. oburza się, że mu świadectwa dać nie chcę. To co, że chorej nie badałam. On płacił do Ubezpieczalni, jemu się zasiłek należy. Choćby nawet otruł teściową. „Więc ona się wcale nie leczyła?” — pytam. „Leczyła się — mówi zięć — sam ją leczyłem.” „To pan umie leczyć?” „Dlaczego nie” — odpowiada Obraził się, że go wyrzuciłam za drzwi. Obraził się, gdy usłyszał, że Ubezpieczalnia nie jest do robienia interesu na nieboszczykach. Ale zażalenia do księgi zażaleń nie wpisał.
Raz na dwa tygodnie jest w Suchej
jarmark. Każdy ma okazję, żeby przyjechać do lekarza. I prywatny i
ubezpieczony. Nie będzie osobno furmanki płacił. I tak musi być na targu. Tylko,
że na ten mądry pomysł wpadli wszyscy — cała wieś — jedna — druga i trzecia. Nie
wolno mi odmówić nikomu. A nuż jest ktoś na prawdę poważnie chory. Cięgle ruch.
Nie mam czasu wyłapać wszy, które mnie oblazły.
Wieczorem przynosi Komendant Policji dziecko. Noworodek znaleziony na jarmarku. Zziębnięte leżało parę godzin na deszczu. Niewiadomo gdzie je umieścić. „Niechże się przez chwilę zagrzeje u mnie” - mówię. Upłynęły miesiące i lata — grzeje się dotychczas. Nie zapomnę tego jarmarku. Ruch był jak w młynie. Ubezpieczeni, prywatni, wypadki. Prywatni wyjątkowo płacili. W gotówce i w naturze. Zarobiłam 2 kopy jajek, 55 zł, 15 wszy i dziecko.
Wieczorem przynosi Komendant Policji dziecko. Noworodek znaleziony na jarmarku. Zziębnięte leżało parę godzin na deszczu. Niewiadomo gdzie je umieścić. „Niechże się przez chwilę zagrzeje u mnie” - mówię. Upłynęły miesiące i lata — grzeje się dotychczas. Nie zapomnę tego jarmarku. Ruch był jak w młynie. Ubezpieczeni, prywatni, wypadki. Prywatni wyjątkowo płacili. W gotówce i w naturze. Zarobiłam 2 kopy jajek, 55 zł, 15 wszy i dziecko.
Wróciłam późno w nocy do domu. Śpię. Śni mi się przyjemny sen. (...) Budzi
mnie hałas. Wpada rozczochrana służąca. Ze strachu oczy wyszły jej na wierzch.
Pewnie znowu ktoś rodzi. Pewnie krwotok. „Bandyci są w domu” — krzyczy. Obracam
się z ulgą na drugi bok. „To świetnie — mówię — Chwała Bogu, że nie poród.”
Zachorowałam. Kamienie żółciowe się odezwały. Boli jak cholera. Leżę w
szpitalu. Lekarze chodzą koło mnie zmartwieni. Coś im się nie podoba. Dlaczego
ta śledziona taka spuchnięta. Może na dodatek tyfus? Nie posiadam się z
radości. Teraz ja jestem pacjentem, a oni o mnie się martwią. (...) Jak to
dobrze, że istnieją choroby. Nie tylko dlatego, że lekarz z nich żyje. Dlatego,
że może też zachorować.
***
- Jesteśmy
ogromnie wdzięczni pani Annie, że zgodziła się podzielić
z nami tą historią. Doktor Zofia Karaś była prawdziwą patriotką i bardzo
pracowitym lekarzem. Dobro innych stawiała ponad własne. Zawsze miała czas dla
pacjentów, chciała każdego zrozumieć. W czasie okupacji pomagała Żydom oraz
więźniom obozu Auschwitz-Birkenau. Wiele razy ją przez to przesłuchiwano. Kiedy
groziło jej aresztowanie przez gestapo, popełniła samobójstwo. Otruła się. Dziękujemy,
że byliście z nami. Do usłyszenia!
Dałam znak operatorowi, by włączył muzykę i zdjęłam słuchawki. Następnie
zwróciłam się do mojej nowej znajomej:
- Chodźmy, pani
Anno. Odprowadzę panią.
Wychodząc, przelotnie zerknęłam na szefa z uśmiechem. Nie był zadowolony.
Cały czas był pewien, że jednak mi się nie uda, a tu proszę. Uśmiechnęłam się
jeszcze szerzej. Widocznie Zosia Karaś czuwała nade mną z góry.
--------------------------------------------------------------------
Zofia Karaś (1904 - 1942), urodziła się w Makowie Podhalańskim, studiowała
medycynę w Krakowie, a następnie na Uniwersytecie Poznańskim, gdzie uzyskała
dyplom w 1928 r. Przez 11 lat pracowała w poradni przeciwgruźliczo-jaglicznej w
Suchej Beskidzkiej. Specjalizowała się w zakresie położniczo-ginekologicznym,
chorób wewnętrznych i dermatologii. W czasie okupacji organizowała pomoc dla
więźniów osadzonych w KL Auschwitz, pomagała również Żydom. Wielokrotnie
przesłuchiwana przez gestapo. 29 października 1942 r., zagrożona aresztowaniem,
popełniła samobójstwo.
Bibliografia:
Pamiętnik dr Z. Karasiówny:
- „Jak to na chorą Kasę człowieka
traktują!”
- Łożysko zostało z poważaniem
- Nagłe wypadki
- „To o czym się myśleć nie
chce.” Na własny koszt
- O cudownych własnościach wody
ze Skawy
- Na co się teściowa może przydać
- Dzień targowy
- Złodzieje
- Życie jest piękne
Ola
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz