sobota, 8 września 2018

O Zofii Karaś




ZOFIA

W kieszeni czerwonego płaszcza rozdzwonił się telefon. Spojrzałam nerwowo na wyświetlacz. Wiedziałam, że zadzwoni, ale nie spodziewałam się, że tak szybko. Miałam nadzieję, że uda mi się coś wymyślić. Przeliczyłam się.
- Witaj, szefie. Miło pana słyszeć - powiedziałam do słuchawki najpogodniej jak umiałam.
- Cóż za miłe powitanie - odparł ironicznie. - oczami wyobraźni widziałam, jak marszczy brwi. No to po mnie.
- Zaproszony gość odmówił udzielenia wywiadu - powiedziałam beznamiętnie, kopiąc kamień leżący na chodniku. Staruszka siedząca obok na ławce ożywiła się. Spojrzała na mnie i poczęła przysłuchiwać się rozmowie.
- No to znajdź kogoś innego - typowa odpowiedź.
- Nie ma nikogo innego, szefie - odrzekłam zrezygnowana, jednak chcąc się zreflektować, a przynajmniej zostać na stanowisku, dodałam: - ale można na przykład...
- Nie można. Koniec kropka.
- Tak, tylko że...
- Nie interesuje mnie twoje tylko że. Do jutra masz czas, żeby zebrać potrzebny materiał. Inaczej wylatujesz - rozłączył się bez słowa pożegnania. Od dawna czekał na okazję, żeby mnie zwolnić. Po chwili przysłał sms: „Audycja ma się odbyć jutro o 10 :)”. Uśmiechnięta minka?
- Co za cham - mruknęłam pod nosem.
- Zosia Karaś... - westchnęła staruszka z ławki. - Taka wspaniała lekarka, a do tego prawdziwa patriotka...
- Znała ją pani?
Kobieta wskazała mi tabliczkę na ścianie budynku.
W moim sercu zatliła się iskra nadziei. Ta kobieta była moją ostatnią deską ratunku.
***
Dziewczyna położyła na kolanach mamy książkę, a następnie usiadła obok, mówiąc:
- Opowiedz mi o Zofii, mamusiu.
Matka odłożyła robótkę ręczną, wzięła do ręki przyniesione przez córkę jedno z pierwszych wydań „Pamiętników lekarzy”, spojrzała na dziewczynę i z westchnieniem odparła:
- No dobrze, kochanie. Jak już ci kiedyś mówiłam: Zosia Karaś była bardzo dobrą lekarką. Studiowała w Krakowie i Poznaniu, a potem pracowała w Suchej w poradni przeciwgruźliczo-jaglicznej.
- A ta książka? - zapytała Ania.
- To jest jej pamiętnik. Napisała go na konkurs Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, wymyślony przez Melchiora Wańkowicza i zajęła pierwsze miejsce. Poczytamy?
Dziewczyna pokiwała w zamyśleniu głową. Mama zaczęła czytać...

Powszedni dzień. Godzina 10-ta przed południem. Czeka 40-tu ubezpieczonych. W poradni przeciwjaglicznej było 68 osób.
 Może zdarzy się w międzyczasie wypadek: przy rżnięciu desek na tartaku jak zwykle. Podsunie ktoś rękę pod cyrkularkę i trzeba będzie szyć, albo kobieta poroni i trzeba będzie macicę skrobać. Do 12-tej w nocy może wszystko będzie gotowe. Obiad poczeka do jutra, kolacja również. W nocy może do porodu zawołają, gdzieś daleko do trzeciej wsi na wysoką górę, gdzie można, jak mówią, wszystkie wnętrzności wytrząść, jadąc furmanką. A lekarz skoro się raz podjął, musi dojechać żywy na miejsce. Żywy i przytomny.

Pewnej nocy zajeżdża prywatny mąż. Przywozi list od akuszerki. Położne przyzwyczaiły się już do tego, że żądam dokładnej informacji do czego wzywają. Muszę wiedzieć, co ze sobą zabrać. (...) A z porodem różnie bywa. Za 4 godziny będą narzędzia — ale za to nie będzie już rodzącej.
Więc list jest.
„Wielmożna Pani, płut się urodził, łożysko zostało z poważaniem.”
Więc jedziemy z prywatnym mężem do wyjęcia łożyska po porodzie.
„A dziecko żyje?” - pytam męża po drodze. „Jakie dziecko? — odpowiada mąż. - Przecie to poronienie w trzecim miesiącu.” „No to zawrócić konie, musimy zabrać rzeczy do skrobanki.”
I tak tracimy półtora godziny. A list otrzymałam jak się należy.
Było i Wielmożna Pani i z poważaniem — wszystko co potrzeba.
Brakowało tylko jednej małej informacji: poród czy poronienie.

 Dzisiaj jest dzień nagłych wypadków. O 5-tej rano budzi mnie służąca. (...) dziewczynę jakąś żmija ukąsiła. Trudno! Wypadek nagły. Jeżeli nie wstrzyknę surowicy, może umrzeć. Wstaję i wchodzę do ordynacji. Dziewczyna młoda, świetnie wygląda. „Gdzież panią żmija ugryzła?” „Tu w nogę.” Na nodze ani śladu ukąszenia. „A kiedy to się stało?” „Zeszłego roku właśnie o tym czasie.” „Więc po to mnie pani wczas rano z łóżka wyciąga.” „A bo teraz idę na Kalwarię i wstąpiłam po drodze zapytać, czy mi się co nie stanie.” (...)
 Przed południem (...) otrzymuję zawiadomienie, że muszę wyjechać zaraz do Lachowic do żony ubezpieczonego. Dostała krwotoku. Skąd — niewiadomo. Z nosa czy z macicy? I nie dowiem się.
 Więc zabieram narzędzia do wszystkich możliwych krwotoków i jadę pociągiem. (...) i szukam mieszkania ubezpieczonej. Znam tylko jej nazwisko. Po długich a ciężkich cierpieniach znajduję. W łóżku leży młoda kobieta różowa i uśmiechnięta.
 „A gdzież ten krwotok?” — pytam. „A no był wczoraj — odpowiada — z nosa się lało.” „Więc po to mnie pani odrywa od 30-tu ubezpieczonych dzisiaj, żebym jechała do krwotoku, który był wczoraj.”

Wczas rano przyjeżdża małżeństwo z dzieckiem. Dziecko kilkutygodniowe pokryte wysypką. (...) Familijny lues. „A ileż to dzieci już mieliście?” pytam. „To jest trzynaste — mówi chłop. - Ale tamte wszystkie umarły malutkie. Te pierwsze to nawet rodziły się nieżywe i zawczasu.” „I nie byliście z żadnym u doktora.” „Z tymi co się żywe rodziły, tośmy z każdym jeździli. Skoro tylko zachorowało. Ale żadnemu doktór nic nie pomógł. Może tym razem pani coś poradzi.” „Jesteście oboje zarażeni — tłumaczę im stylem chłopskim. - Trzeba krew was obojga i dziecka posłać do badania.” Razem 1000 zł. (...) A może ze cztery lata trzeba będzie się leczyć. „No to chodźmy do domu“ - mówi chłop. — Ile się należy za wizytę?”  „4 zł.” „A nie wystarczy 3 zł, bo nas nie stać na więcej.” Musiało wystarczyć. I trzynastemu dziecku doktór nic nie pomógł.

Niezwykły urodzaj na lues w tym roku. Już za 50 gr. można go dostać, jak mnie poinformowali wtajemniczeni.
Dorosły z jakimiś tam krostami nie pójdzie tak prędko do lekarza. Na chorą kasę jeszcze by poszedł, ale na swój koszt to nie. Ale ożenił się i dzieci mu się nie chowają. Jedno, drugie i trzecie umarło. A czwarte w tym roku urodzone też zaczyna chorować. Znowu całe krostami obsypane.
            Więc przychodzi matka. Płacze i prosi, żeby jakoś dziecko ratować. Słucha co to za choroba, jak trzeba leczyć i ile to będzie kosztowało. (...) I przestaje przychodzić. (...) Jakieś tańsze sposoby leczenia przecież muszą być. I dowiaduje się, że są: trzeba codziennie rano kąpać dziecko w wodzie ze Skawy. (Rzeka koło Suchej). Jaka to dobra matka mówią wszystkie sąsiadki. Chodzi codzień 2 kilometry po wodę do Skawy, niesie wodę do domu i kąpie dziecko. Żeby mu tylko pomogło.
            I pomogło: dziecko nie umarło. Ma 15 miesięcy, nie chodzi i nie siedzi. Leży w kołysce blado żółte i z trudem głowę podnosi. Jeszcze codzień kąpie się w cudownej wodzie ze Skawy.

Pan D. miał teściową i dobrym był zięciem: teściową ubezpieczył. (...) Raz przychodzi pan D. w sprawie teściowej; żąda przyjęcia przed kolejką. I rzeczywiście sprawa pilna: przyszedł po zasiłek pogrzebowy. Bo teściowa właśnie umarła. Wcale nawet nie nagle, trzy miesiące chorowała. Do zasiłku pogrzebowego potrzebne jest świadectwo zgonu z wyszczególnieniem przyczyny śmierci.
           Pan D. oburza się, że mu świadectwa dać nie chcę. To co, że chorej nie badałam. On płacił do Ubezpieczalni, jemu się zasiłek należy. Choćby nawet otruł teściową. „Więc ona się wcale nie leczyła?” — pytam. „Leczyła się — mówi zięć — sam ją leczyłem.” „To pan umie leczyć?” „Dlaczego nie” — odpowiada Obraził się, że go wyrzuciłam za drzwi. Obraził się, gdy usłyszał, że Ubezpieczalnia nie jest do robienia interesu na nieboszczykach. Ale zażalenia do księgi zażaleń nie wpisał.

            Raz na dwa tygodnie jest w Suchej jarmark. Każdy ma okazję, żeby przyjechać do lekarza. I prywatny i ubezpieczony. Nie będzie osobno furmanki płacił. I tak musi być na targu. Tylko, że na ten mądry pomysł wpadli wszyscy — cała wieś — jedna — druga i trzecia. Nie wolno mi odmówić nikomu. A nuż jest ktoś na prawdę poważnie chory. Cięgle ruch. Nie mam czasu wyłapać wszy, które mnie oblazły.
            Wieczorem przynosi Komendant Policji dziecko. Noworodek znaleziony na jarmarku. Zziębnięte leżało parę godzin na deszczu. Niewiadomo gdzie je umieścić. „Niechże się przez chwilę zagrzeje u mnie” - mówię. Upłynęły miesiące i lata — grzeje się dotychczas. Nie zapomnę tego jarmarku. Ruch był jak w młynie. Ubezpieczeni, prywatni, wypadki. Prywatni wyjątkowo płacili. W gotówce i w naturze. Zarobiłam 2 kopy jajek, 55 zł, 15 wszy i dziecko.

Wróciłam późno w nocy do domu. Śpię. Śni mi się przyjemny sen. (...)  Budzi mnie hałas. Wpada rozczochrana służąca. Ze strachu oczy wyszły jej na wierzch. Pewnie znowu ktoś rodzi. Pewnie krwotok. „Bandyci są w domu” — krzyczy. Obracam się z ulgą na drugi bok.  „To świetnie — mówię — Chwała Bogu, że nie poród.”

Zachorowałam. Kamienie żółciowe się odezwały. Boli jak cholera. Leżę w szpitalu. Lekarze chodzą koło mnie zmartwieni. Coś im się nie podoba. Dlaczego ta śledziona taka spuchnięta. Może na dodatek tyfus? Nie posiadam się z radości. Teraz ja jestem pacjentem, a oni o mnie się martwią. (...) Jak to dobrze, że istnieją choroby. Nie tylko dlatego, że lekarz z nich żyje. Dlatego, że może też zachorować.

***
- Jesteśmy ogromnie wdzięczni pani Annie, że zgodziła się podzielić z nami tą historią. Doktor Zofia Karaś była prawdziwą patriotką i bardzo pracowitym lekarzem. Dobro innych stawiała ponad własne. Zawsze miała czas dla pacjentów, chciała każdego zrozumieć. W czasie okupacji pomagała Żydom oraz więźniom obozu Auschwitz-Birkenau. Wiele razy ją przez to przesłuchiwano. Kiedy groziło jej aresztowanie przez gestapo, popełniła samobójstwo. Otruła się. Dziękujemy, że byliście z nami. Do usłyszenia!
Dałam znak operatorowi, by włączył muzykę i zdjęłam słuchawki. Następnie zwróciłam się do mojej nowej znajomej:
- Chodźmy, pani Anno. Odprowadzę panią.
Wychodząc, przelotnie zerknęłam na szefa z uśmiechem. Nie był zadowolony. Cały czas był pewien, że jednak mi się nie uda, a tu proszę. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Widocznie Zosia Karaś czuwała nade mną z góry.

--------------------------------------------------------------------
Zofia Karaś (1904 - 1942), urodziła się w Makowie Podhalańskim, studiowała medycynę w Krakowie, a następnie na Uniwersytecie Poznańskim, gdzie uzyskała dyplom w 1928 r. Przez 11 lat pracowała w poradni przeciwgruźliczo-jaglicznej w Suchej Beskidzkiej. Specjalizowała się w zakresie położniczo-ginekologicznym, chorób wewnętrznych i dermatologii. W czasie okupacji organizowała pomoc dla więźniów osadzonych w KL Auschwitz, pomagała również Żydom. Wielokrotnie przesłuchiwana przez gestapo. 29 października 1942 r., zagrożona aresztowaniem, popełniła samobójstwo.

Grób rodziny Karasiów na cmentarzu w Suchej Beskidzkiej


Bibliografia:
Pamiętnik dr Z. Karasiówny:
- „Jak to na chorą Kasę człowieka traktują!”
- Łożysko zostało z poważaniem
- Nagłe wypadki
- „To o czym się myśleć nie chce.” Na własny koszt
- O cudownych własnościach wody ze Skawy
- Na co się teściowa może przydać
- Dzień targowy
- Złodzieje
- Życie jest piękne



                             

  Ola 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz