Klaudia Mirczak
I miejsce w kategorii szkoła ponadgimnazjalna w Konkursie Literackim
W każdym normalnym człowieku tkwi szaleniec i próbuje
wydostać się na zewnątrz.
Terry Pratchett
Kiedy byłam małym dzieckiem, robiłam wszystko, żeby być
jak… ktoś inny. Pewnego dnia, kilkanaście lat później, to się zmieniło. Nie
dlatego, że nie dzieliłam już pokoju z pięcioma innymi dziewczynkami w warkoczach
do pasa, mysich koszulach i bosych, nieustannie ubrudzonych stópkach, a
przynajmniej nie tylko dlatego… Mężczyzna
w bieli z siwą brodą i pomarszczonym czołem, stojąc w świetle
zachodzącego, przybierającego krwistoczerwoną barwę słońca, powiedział coś, co
zraniło moje uszy. Zaraz potem opanowanym ruchem wsunął pomiędzy moje drżące
palce czarnobiałe zdjęcie, które niemal raziło prądem moją bladą skórę. W
jednym momencie stało się jasne, że nie mogę już żyć jak… Polly czy Betty. Nie
jestem już tak bogata, żeby tykanie wskazówki sekundowej puszczać mimo uszu. Staję
naprzeciw wysokiego, drewnianego zegara i otwieram szklane drzwiczki. Sięgam po
szary worek przywołujący na myśl mury sierocińca. Wkładam rękę do małej
kieszeni i wyciągam jedyną rzecz, która kiedykolwiek znalazła tam swoje miejsce.
Przesuwam opuszkami palców po lekko chropowatej okładce niewielkiego dziennika.
Mrużę oczy, zaciskam usta i wmawiam sobie, że nic nie czuję. Nic poza słoną łzą
spływającą i
łaskoczącą mnie w policzek… Powoli odchylam pierwszą stronę. Niczym przez
kryształową ścianę widzę napis w prawym dolnym rogu: Mama.
Tik-tak, tik-tak,
tik-tak…
ROK PÓŹNIEJ
Widzę ciemność pod powiekami. Mimo to energicznie otwieram
oczy i
bezwiednie się uśmiecham. Dlaczego? Może dlatego, że otrzymuję od losu,
możliwe, że nawet od
Boga, tego nie jestem pewna, kolejny dzień. Przeciągam się. Powoli uwalniam się
z objęć puchowego śpiwora. Na kolanach podchodzę do płachty namiotu. Po omacku
odnajduję suwak, a moim oczom ukazuje się oszałamiający widok. Bezkres szarawej
o tej porze bieli lodowca Khumba. W oddali, skryty za delikatną mgłą,
dostrzegam mój cel – Everest. Machinalnie sięgam do wewnętrznej kieszeni
kurtki. Schwytam ołówek i zaznaczam kolejny „X” na jednej z pożółkłych stron. Piszę krótki opis i opatruję znak
wczorajszą datą. Przekartkowuję dziennik, zatrzymując spojrzenie na szkicu
przedstawiającym niewielkiego chłopca w przydługich spodniach w szachownicę,
pomarszczonych skarpetach, lekko zwisającym płaszczu i ogromnym kapeluszu
przysłaniającym niemal połowę twarzy. To Kapelusznik narysowany ręką mojej
mamy. Obok stoi dziewczynka w falbaniastej sukni, do złudzenia podobna do mnie,
i spogląda na niego. Poniżej, pismem niezwykle przypominającym moje własne,
zapisano następującą wypowiedź: „Odbiło
ci, zbzikowałeś, dostałeś fioła. Ale coś ci powiem w sekrecie. Tylko wariaci są
coś warci.” Podnoszę wzrok, który spoczywa na wierzchołku najwyższej góry…
– Widzę, że jesteś
gotowa – na brzmienie tego głosu od razu robi mi się cieplej. Kosmyk brązowych
włosów wystaje Edmundowi spod czapki. Jest już prawie spakowany. Jak długą
chwilę tak bezmyślnie cię podziwiałam? Pytam w myślach, tym razem przelotnie
spoglądając na coraz to lepiej widoczny szczyt. Nie odpowiada. Jednak ja
zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Nie musisz nic mówić, myślę. Wystarczy,
że z każdym dniem jesteś bliżej.
Kilka minut zajmuje nam całkowite oczyszczenie miejsca, w
którym chwilę wcześniej stał błękitny namiot. Ruszam powoli w stronę zbocza,
gdzie zacząć się ma szlak prowadzący na sam Dach Świata. Po przebyciu kilku
kroków Edmund z łatwością zrównuje się ze mną. Nagle do moich uszu dobiega dudnienie,
z każdą sekundą donioślejsze. Zgaduję, że jest ono spowodowane uderzeniami ciężkich
butów o kilkunastometrową warstwę zmarzliny. Już chcę się odwrócić, kiedy o
moje barki, tuż nad plecakiem, uderza z mocą muskularne ramię. Drugie trafia w
mojego towarzysza, który wygląda na równie niezaskoczonego i rozbawionego,
co ja. Obracam się i staję twarzą w twarz z wysokim chłopakiem w okularach
przeciwsłonecznych, (nie ma znaczenia fakt, że jeszcze nie dotarły tu pierwsze
promienie słońca), grubej czapce z pomponem i sprzętem wspinaczkowym pod ręką.
– Na myśl, że masz dziś
dotknąć oblicza Bogini Matki Śniegu, rozpiera cię radość, jak widzę – mówię po
angielsku, choć Cedric pochodzi z Niemiec. Niestety ja nigdy nie byłam wybitnie
uzdolniona językowo… Poznaliśmy się na lotnisku w Nepalu. Właściwie aż do
dzisiaj podróżowaliśmy we czwórkę: ja, Ed, Ced i jego przyjaciel, którego
imienia ciągle zapominam, ponieważ jest nieziemsko trudne do wypowiedzenia, a tym
samym do zapamiętania. Na moją uwagę chłopak reaguje oczywiście perlistym śmiechem,
jak zazwyczaj. Bardzo przypomina mojego przyszywanego starszego brata.
– To piękny dzień na
zdobycie ośmiotysięcznika – wtrąca Edmund – Gdzie… twój górski brat? – tak, nie
tylko ja mam problem z tym imieniem. Cedric wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Zaraz powinien tu być.
Chciał zapytać o coś dowództwa – unosi brwi.
– Lou wcześnie wstała – lekko kwituje tę reakcję Edmund.
Zerkam w kierunku największego namiotu, z którego wnętrza sączy się światło
lamp. Dostrzegam dwie ciemne postacie wychodzące na zewnątrz i rzucające
niewyraźne cienie. Kiedy zatrzymują się naprzeciw siebie w mroku, uderza mnie
podobieństwo tej sytuacji do…
– Patrzcie! To niczym
scena ze „Świateł wielkiego miasta” – wzdycham – Twój… eee, kompan – zwracam
się do Ceda – ma nawet czapkę przypominającą melonik, a kilof całkiem nieźle
odgrywa rolę laski – mówię, zafascynowana tym odkryciem.
– Coś w tym jest, Mia.
Jeszcze rok temu chciał zostać aktorem!
– Może wygrałby konkurs
na sobowtóra Chaplina. To przyniosłoby mu sławę! – Edmund wybucha śmiechem.
– Nie jestem pewien czy
to takie łatwe, skoro sam Charlie przegrał…
Po chwili intensywnego
śmiechu Ced, łapiąc z trudem oddech, wskazuje palcem w stronę namiotu.
– Czy mi się zdaje, czy
ten człowieczek przywołuje mnie jakimś dziwnym gestem?
– Na to wygląda – rzuca
Edmund. Ocieram oczy i szczelniej przysłaniam twarz chustą.
– Przed nami ostatnia
prosta – mówię, czując wzmagającą ekscytację.
– Zależy, co nazywasz
prostą – uśmiecham się szeroko, patrząc jak Cedric usiłuje wyczyścić swoje
okulary.
– Komu w drogę…
–…temu czas - kończy Ed,
jednak pytajnik w oczach Ceda każe mi sądzić, że
tłumaczenie tego przysłowia nie wyszło tak dobrze, jak myśleliśmy.
– Łapcie szczęście,
ponoć tylko to się dla niej liczy – znacząco zerkam w górę.
– W takim razie wy
również – puszcza do nas perskie oko i macha na pożegnanie. Zdecydował, że
ostatnie podejścia wykona od drugiej strony grani, dlatego się rozdzielamy.
Potem, kiedy już jarzy mi się jako mały, kolorowy punkcik rozświetlany
pierwszymi promieniami słońca, widzę, jak razem z kompanami rusza w przeciwnym
kierunku.
Powoli stawiam krok za krokiem. W momencie, w którym
droga zaczyna gwałtownie się zwężać i piąć niemal pionowo w górę, wychodzę na
przód, aby nadać tempo marszu. Edmund z łatwością się do niego dostosowuje. Na
tyle, na ile mogę bezpiecznie iść, nie patrząc jedynie pod nogi, podziwiam
krajobraz. Jest piękny... Wydaje mi się, że właśnie dlatego pokochałam góry tak
bardzo, ponieważ nie znoszę, gdy ludzie nie chcą włożyć żadnego wysiłku, by
osiągnąć swój cel.
Niepostrzeżenie mijają godziny naszej wędrówki, jesteśmy
coraz to wyżej, a mnie,
o dziwo, wcale nie brakuje tlenu, choć byłam na to przygotowana.
Przystajemy na chwilę, aby odetchnąć pełną piersią. Nie jest to tak łatwe, jak
kilkaset metrów niżej, ale da się zrobić. Podczas gdy ja raz po raz naciskam
przycisk zabezpieczonej przed mrozem lustrzanki, Ed któryś raz z kolei,
sprawdza szczelność butli z tlenem. W Strefie Śmierci mogą się przydać.
– Mia! – słyszę wołanie
pomiędzy jednym, a kolejnym pstryknięciem aparatu. Edmund podchodzi do mnie,
schwyta moją rękę i ciągnie za sobą. Podążam w ślad za nim. Nagle zatrzymuje
się, a ja wpadam na wypchany i przymocowany do jego ramion plecak.
– Co się stało? –
wychylam się i widzę leżącą na śniegu, na wpół zasypaną, czarną rękawicę.
Patrzę w zielone oczy towarzysza.
– Ktoś musiał ją zgubić,
stosunkowo niedawno. Inaczej byłaby dużo bardziej zmrożona – mówi, patrząc w
moje, niebieskie.
– Myślisz, że…
– Nie wiem – powoli
kręci głową. Podnoszę wzrok ku górze – ale powiadomiłem bazę – dodaje, a ja się
do niego uśmiecham.
– Możemy iść dalej? –
pyta, obejmując mnie ramieniem.
– Tak – całuję go w
skrawek nieosłoniętego kominiarką policzka i ruszam przed siebie.
Pozostawiamy za sobą kolejne godziny. Pogoda, która trwa
niezmiennie od
wczesnego ranka, jest marzeniem dla niejednego himalaisty.
– Wydaje mi się, czy go
widzę? – pytam nagle.
– Miałem zapytać o to samo
– śmieje się Edmund. Przystaję, dysząc ciężej niż jeszcze minutę temu.
– Chyba… jednak… - z
trudem wydobywam z siebie słowa, jednak nadal z uśmiechem przyklejonym do
twarzy. Ed ze zrozumieniem wyciąga butlę i dopina ją do mojej maski.
–…potrzebujesz więcej
tlenu, to chciałaś powiedzieć?
Kiwam energicznie głową
przyozdobioną maską. Oddech momentalnie się uspokaja, a ja czuję się trochę
tak, jak wtedy, kiedy byłam małym dzieckiem i mama, na wszelkie możliwe sposoby
nakłaniała mnie do inhalacji. Cóż za zrządzenie losu, teraz zakładam maseczkę z ochotą
i bez przymusu. Otrząsam się ze wspomnień... Zdaję sobie sprawę z tego, że
muszę zachować należytą koncentrację, w końcu Strefa Śmierci nie nazywa się tak
bez powodu.
– Lady, przed nami Uskok
Hillary’ego – słyszę za sobą słodkie, a zarazem mrożące krew w żyłach słowa. Podążam śladem linii
wzroku Edmunda. Przed nami roztacza się najbardziej strome podejście, niczym
niekształtne szklane stopnie. Ostrożnie stawiam pierwszy krok, każdy kolejny
tak samo niepewnie. Liczę je w myślach.
54…
– Mia, jak się czujesz?
– Jak dziewczyna, która
za moment drżącymi palcami dotknie szczytu najwyższej góry świata… - słyszę za
sobą jego śmiech tłumiony podmuchami wiatru.
201…
– Słyszałaś to?
– Co mówisz?
– Pytam, czy słyszałaś
ten odgłos, jakby… - w tym samym momencie do moich uszu dolatuje niesione przez
wiatr zawodzenie, coś jak skowyt…
– Jakby ktoś wołał… –
mówię podniesionym głosem. Zatrzymuję się i rozglądam.
– Z której strony? –
rzucam w stronę Edmunda. Chwilę później ręką wskazuję wschód. Instynktownie
obracam się o dziewięćdziesiąt stopni i wyciągam przed siebie prawą nogę, kiedy
silna dłoń łapie mnie za przedramię.
– Powinniśmy zawiadomić
Bazę – ma rację. Wyciągam z kieszeni krótkofalówkę.
– Możecie zlokalizować
położenie tego, kto, według was, wydaje te dźwięki? – pyta po chwili
przytłumiony głos wydobywający się z czarnej słuchawki. Nie wierzy nam, albo
myśli, że po prostu nam się przesłyszało… Ed zaczyna tłumaczyć… Natomiast ja,
przytrzymując się wystającej skały, ostrożnie przesuwam się w bok, najpierw
kilkanaście centymetrów, potem metr, dwa…
– Mia! – zastygam w
bezruchu, nie dlatego, że usłyszałam swoje imię, ale że zobaczyłam przed sobą
majaczącą postać.
– Widzę go, Ed! – powoli
przesuwam się naprzód, słyszę rozważnie stawiane kroki Edmunda tuż za sobą.
Nagle przystaję.
– Jak się tam dostać? –
pytam cicho, zbyt oszołomiona tym, co rozgrywa się przede mną, jednocześnie nie
mogąc oderwać od tego wzroku. Patrzę na skulonego, leżącego na śniegu człowieka.
Nie widzę jego twarzy, bo jest zwrócona w przeciwnym kierunku. Nie wiem, czy
osoba, którą wstrząsają konwulsyjne dreszcze, jest kobietą, czy mężczyzną,
natomiast zdaję sobie sprawę z tego, że możliwe, że zaraz osunie się z
niestabilnej skalnej półki, na której się znajduje. Jak się tam dostała? myślę.
Przede mną rozciąga się głębokie pęknięcie rozwarte na dobry metr, może
dwa, jednak to jeszcze nie wszystko. Krańce urwiska pokryte są lodem o grubości
około trzydziestu centymetrów.
– Możliwe, że weszła tam
zanim to się stało? – w głosie mojego towarzysza wyczuwam strach. Tak, to jest
zdecydowanie odpowiednia sytuacja do odczuwania strachu.
– Ta osoba żyje – nie
pytam, stwierdzam.
– Nie dostaniemy się do
niej tą drogą.
– Mogę spróbować to
przeskoczyć…
– Przeskoczyć?
SPRÓBOWAĆ? – tak, sama niedowierzam, że to rozważam.
– Myślę, że może
potrzebować tlenu – spoglądam na Edmunda. Widzę, że usilnie myśli, chce pomóc,
tylko jak?!
– Skaczę! – oznajmiam. W
ułamku sekundy schwyta mnie w pasie, odciąga pół metra do tyłu, zaczyna
analizować sytuację, nie rozluźniając uścisku.
– Może przyślą
helikopter? – rzucam mu wątpiące spojrzenie.
– Wierzysz w to? – przez
chwilę nie odpowiada. Może…
– Mia?
– Tak?
– Może ten człowiek… -
waha się.
– Potrzebuje pomocy,
tak, wiem, tylko problem tkwi w tym… - wyrzucam z siebie słowa, ale on mi
przerywa.
– Może on już nie żyje…
– Milknę.
– Umiera, to pewne –
zaczynam cicho – najprawdopodobniej brakuje mu tlenu, jak już mówiłam, ale… -
tym razem ja się waham, czy aby na pewno wypowiedzieć to, co tak bardzo ciśnie
mi się na usta – ja też umieram – jego oczy powoli ciemnieją. Zraniłam go.
– Zrozum, muszę coś
zrobić, bo to tak, jakby ktoś mnie zostawił w szpitalu, w zamkniętej na klucz
sali i powiedział, „Spokojnie umieraj”, zamiast podać lekarstwo, walczyć… -
plotę, żeby tylko nie czuć w tak dużym stopniu palącego poczucia winy. Powoli
przybliżam się do krawędzi. Z tyłu mojej głowy kotłuje się jedna myśl: Nie zostawię go tak, jak zrobiła to moja
matka…
– Dobrze – stwierdza
rzeczowo, najpewniej chce zacząć nakreślać plan działania, ale ja już działam.
Bezmyślnie, to pewne, ale to jest silniejsze ode mnie. Kładę plecak na ziemi.
Wysuwam zza pasa kilof. Uginam kolana. Mocno odbijam się od niepewnego gruntu i
przez chwilę jestem w powietrzu, czuję wzmagający wiatr, jednak po tych
ułamkach sekund zaczynam spadać. Macham rękami i nogami. Biorę zamach prawą
ręką. Zaciskam pięść na rączce narzędzia. Z całych sił zarzucam kilofem do
tyłu, a potem zamaszystym ruchem zawracam do przodu. Wbijam ostrze w lód.
Zaczynam spazmatycznie oddychać. Słyszę głosy, ale tylko tyle. Nie rozumiem
znaczeń wypowiadanych słów. Instynktownie podciągam się w górę. Rękawica ślizga
się po grubej warstwie lodu. Odpycham się nogami, podpieram na owiniętej taśmą
rączce i ląduję twarzą w śniegu. Powoli obracam twarz. Oślepia mnie światło.
Podnoszę się, a moim oczom ukazuje się blada twarz Edmunda, stojącego po
przeciwnej stronie. Udało mi się!... Lekko się do niego uśmiecham. Nie wiem,
czy odwzajemnia ten gest, bo ja już czołgam się w stronę leżącego metr dalej
człowieka. Teraz wyraźnie słyszę, co ten mówi…
– Zachrań ma… – mówi po
czesku, może słowacku. Dysząc ciężko, obracam ku sobie jego twarz. Okazuje się
należeć do mężczyzny. Jest całkiem sina,
usta mocno popękane, oczy na wpół zamknięte. Nie wygląda, jakby się dusił. Mimo
to zdejmuje maskę i przykładam mu ją. Czekam. Oddech się nie polepsza.
Przeciwnie, słabnie. Zaczynają jeszcze bardziej trząść mi się ręce i dopiero
wtedy uświadamiam sobie, że nie tylko one drżą, ale całe moje ciało. Przykładam
dłoń do zmarzliny, ona też dygocze. Szukam wzrokiem Edmunda. Dopiero po chwili,
kiedy czyjeś ręce odciągają mnie do tyłu i boleśnie przypierają do skały, mój
umysł rejestruje co się właściwie dzieje. Widzę, to śmieszne, ale jakby cukier
puder, tylko taki… cięższy. Spada ze wzniesienia nad moją głową w przepaść pode
mną. Lawina... Nagle miejsce, w którym jeszcze chwilę wcześniej stałam, odrywa
się z trzaskiem od reszty podłoża i spada pionowo w dół. Mimowolnie rozchylam
usta, a kiedy to robię, nastaje głucha cisza... Przez moment boję się poruszyć.
Edmund bardzo powoli odsuwa się ode mnie na tyle, na ile pozwala mu tak ograniczony
grunt. Rozglądam się. Widzę cztery pary nóg stojące na półce skalnej o
wymiarach zbliżonych do powierzchni blatu mojego stołu. Nie ma nic, ani nikogo
poza nami. Nie widzę plecaków. Ciało tego mężczyzny musiało spaść razem z nimi…
W oczach wzbierają mi łzy. Wbijam palce w twarde ramiona osoby, która przed
momentem własnym ciałem osłoniła mnie przed lawiną, a teraz stoi naprzeciw i
wpatruje się w moją twarz tak, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie.
– Co ja zrobiłam… -
wypowiadam słowa najciszej, jak tylko potrafię.
– Cii – uspokajającym
gestem głaszcze mnie po głowie.
– Przestań, to nie jest
twoja…
– Nie traktuj mnie w ten
sposób dlatego, że… – mówię zdecydowanie zbyt ostrym tonem. Nie kończę
zdania, którego ciężar zawisa, w i tak już nazbyt pozbawionym tlenu powietrzu.
Zielone oczy zwężają się powoli. Na spalonym słońcem czole pojawiają się
zmarszczki zatroskania. Wiem, co teraz widzi. Zdaję sobie sprawę z tego, jak
muszę wyglądać – jak obłąkana. I wiem, że jest mu przykro, chociaż to ja
zachowuję się jak wariatka. Przecież to przeze mnie tu się znaleźliśmy.
– Przepraszam cię,
Skarbie. Nie chciałem… nie o to mi… – uciszam go zdecydowanym gestem.
Delikatnie dotykam jego przekrwionego policzka palcem schowanym w rękawicy.
Nagle moja prawa stopa, będąca bliżej krawędzi urwiska, bez wcześniejszego
ostrzeżenia osuwa się o parę cali. Edmund zwinnym ruchem łapie mnie za ramiona,
ale to jedynie pogarsza nasze położenie. Kolejny kawał lodu odłamuje się i
znika w otchłani szarzejącego wraz z zachodem słońca śniegu. W miarę możliwości
szybko, ale czujnie czołgam się w stronę skalnej ściany i przylegam do
niej jak największą powierzchnią ciała.
– Muszę przesunąć się na
przeciwległą stronę! Musimy dobrze rozmieścić ciężar – woła Ed, starając się
przekrzyczeć odgłosy nasilającego się wiatru. Przytakuję, a mimo to wyciągam
rękę przed siebie, w jego stronę. Patrzy na mnie wymownie i chwyta mnie za rękę.
Uśmiecha się, odsłaniając usta zza kominiarki. Czuję wzbierające łzy, ale
również się śmieję. „Kocham cię”, mówi do mnie bezgłośnie, poruszając jednie
wargami. Wtedy skała pod nami zaczyna drżeć po raz kolejny... Edmund rozluźnia
uścisk. Waha się przez ułamek sekundy. Potem ja przyciągam wolną dłoń z
powrotem do zlodowaciałej ściany.
– Idź! – mówię, chociaż
zupełnie niepotrzebnie, bo on już oddala się ode mnie i zastyga w podobnej
pozycji, tyle że około dwóch metrów dalej. Wtedy ja obracam twarz w stronę ściany
prawie w całości pokrytej lodem przypominającym mieniące się szkło. Zsuwam
powoli rękawice, wyswobadzając z lekka sinego palca, na którym, podobnie jak
to, co przede mną, iskrzy się mały, filigranowy diamencik, przymocowany do
srebrnej obwódki. Przejeżdżam opuszkiem po powierzchni góry.
– Dlaczego? – mówię,
najpierw szeptem, później coraz donośniej.
– Co? – słyszę głos
nadlatujący z prawej strony, jednak nie odpowiadam. Nie z nim teraz rozmawiam.
Chowam zziębnięty palec do wnętrza grubej rękawiczki.
– Everest, dlaczego?! –
tym razem już krzyczę. Chcę, żeby mnie usłyszał, w końcu jest tak daleko,
niedostępny dla mnie, uwięzionej na pękającym kawałku skały, która lada moment
może runąć wraz ze mną, z nami, a z drugiej strony jest tak blisko, na
wyciągnięcie…
– Powiedz mi, dlaczego?!
DLACZEGO MI TO ROBISZ?! – moje płuca i krtań usilnie protestują, ale ja nie
przestaje. Nie mogę! Nie teraz! Uderzam pięściami o ścianę przede mną. Raz,
drugi, trzeci… Nie czuję bólu, tylko wściekłość.
– Powiedz mi to, do
cholery!... – oczy pieką, a łzy nie ściekają po policzkach, a jedynie spadają
na zaśnieżone podłoże w postaci malutkich bryłek lodu. Giną. Tak jak ja zaraz
zginę, roztrzaskana o czekające na dole, zaostrzone szpikulce. Co gorsza, nie
będę sama… Świszczący wiatr jeszcze bardziej przybiera na sile. Nie słyszę
niskiego, melodyjnego głosu Edmunda, który, jestem pewna, mówi do mnie… Mocno
zadzieram głowę ku górze, tam, gdzie winien znajdować się szczyt.
– To nie miało tak się
skończyć! Miało być zupełnie inaczej! TO NIE TY MIAŁEŚ MNIE ZABIĆ!... –
przyciskam dłoń do twarzy i mimowolnie się kołyszę. Staram się uspokoić
przerywany oddech. Drżę... Czuję obejmujące mnie ramiona…
– Proszę… - chrypię
przez łzy.
– Mia, spójrz na mnie! Błagam
cię, spójrz na mnie! – dopiero słysząc głos i czując oddech Edmunda tuż przy
moim uchu, zdaję sobie sprawę, że zaciskam powieki – nadal uważasz, że gdyby
nie wywiad z Zawadą, nie byłoby cię tutaj, prawda? – Co on do mnie mówi?
– Przeczytałam wywiad –
przypominam sobie. Była niedziela. Leżałam na szpitalnym łóżku. Miałam na sobie
białą, bawełnianą piżamę. Padał śnieg. Wbrew pozorom było pięknie. Na kolanach
trzymałam laptop. Czytałam wywiad przeprowadzony niegdyś z Andrzejem Zawadą.
Jakąś godzinę później, kiedy przyszli do mnie Megan i Harry, oznajmiłam, że za
rok lecę do Nepalu, a stamtąd udaję się na Mount Everest. Rzecz jasna, jeśli
zdołam jeszcze przeżyć te 365 dni…
– Pamiętasz te słowa, które…
–…Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi
uczuciami – pociągam nosem – przeżywający
zwycięstwa…
–…i klęski – kończy Edmund – tak właśnie powiedział.
– Wiem, że nie chcesz
powiedzieć, że przegrałam, ale na to właśnie wychodzi.
– Wcale nie.
– A wiesz, co jest
najgorsze? – pytam – To, że ostatecznie nie przegrywam z rakiem, którego się
bałam, ale z górą! – znowu krzyczę – A to w niej pokładałam nadzieję! Miała mi
pomóc! Pozwoliła mi zajść tak daleko, tak wysoko! A teraz co?! Wykorzystała
moją słabość, ona… W dodatku nie pozwoliła mi nawet dotknąć tego przeklętego
szczytu, zawiesić flagi… Jakby tego było mało, odbiera mi to, co jeszcze
cennego mi pozostało…! – Odbiera mi ciebie!...
Oddycham. Koncentruję się na każdym oddechu. W mojej
głowie raz po raz rozbrzmiewa miarowe tik-tak,
tik-tak, tik-tak… niesione wraz z podmuchami wiatru, który jednocześnie boleśnie
smaga moje policzki.
– Wszyscy mamy bzika – słyszę spokojny i cichy głos Edmunda tuż przy
mojej twarzy. Wsparta na jego ramieniu, zdobywam się na próbę obrotu w jego
stronę. Kilka centymetrów uznaję za sukces… Kątem oka widzę, że na mnie patrzy.
Odpowiadam na jego wcześniejsze słowa…
– Skąd może pan wiedzieć, że mam bzika? – cytuję słowa Alicji, a kąciki jego ust nieznacznie się
podnoszą.
– Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś
tutaj. – walczę z powiekami, które nie mają ochoty się podnosić. Wydobywam z
siebie ostatki sił, żeby zapytać szeptem:
– Myślisz, że ktoś
znajdzie kiedyś mój dzienniczek?... – wciągam ze świstem powietrze – zostawiłam
go na dole…
Nie wiem, ile czasu tak siedzimy, ale wiem, że nie mam
ochoty wstawać. On chyba też nie. Na szczęście zawsze lubiliśmy razem milczeć.
Teraz też możemy to robić. Gdyby tylko nie to zimno… Moim ciałem raz po raz
wstrząsają dreszcze. Ed po raz któryś z kolei zaciska swoje palce wokół moich.
Wtedy zawsze na chwilę robi mi się ciepło.
Gdybym mogła zacząć życie od nowa, czy zdecydowałabym się przyjść
tu jeszcze raz? Tak. Chociażby dlatego, żeby udowodnić, że będąc skazanym na przedwczesną
śmierć, można przechytrzyć raka, wybrać miejsce i towarzystwo, w którym chce
się odejść, choćby to innym wydawało się szaleństwem. Dach Świata – to brzmi
dobrze jak na miejsce, na ostatni w życiu sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz