poniedziałek, 25 czerwca 2018

Szaleniec

Klaudia Mirczak
I miejsce w kategorii szkoła ponadgimnazjalna w Konkursie Literackim



W każdym normalnym człowieku tkwi szaleniec i próbuje wydostać się na zewnątrz.
Terry Pratchett


            Kiedy byłam małym dzieckiem, robiłam wszystko, żeby być jak… ktoś inny. Pewnego dnia, kilkanaście lat później, to się zmieniło. Nie dlatego, że nie dzieliłam już pokoju z pięcioma innymi dziewczynkami w warkoczach do pasa, mysich koszulach i bosych, nieustannie ubrudzonych stópkach, a przynajmniej nie tylko dlatego…  Mężczyzna w bieli z siwą brodą i pomarszczonym czołem, stojąc w świetle zachodzącego, przybierającego krwistoczerwoną barwę słońca, powiedział coś, co zraniło moje uszy. Zaraz potem opanowanym ruchem wsunął pomiędzy moje drżące palce czarnobiałe zdjęcie, które niemal raziło prądem moją bladą skórę. W jednym momencie stało się jasne, że nie mogę już żyć jak… Polly czy Betty. Nie jestem już tak bogata, żeby tykanie wskazówki sekundowej puszczać mimo uszu. Staję naprzeciw wysokiego, drewnianego zegara i otwieram szklane drzwiczki. Sięgam po szary worek przywołujący na myśl mury sierocińca. Wkładam rękę do małej kieszeni i wyciągam jedyną rzecz, która kiedykolwiek znalazła tam swoje miejsce. Przesuwam opuszkami palców po lekko chropowatej okładce niewielkiego dziennika. Mrużę oczy, zaciskam usta i wmawiam sobie, że nic nie czuję. Nic poza słoną łzą spływającą                              i łaskoczącą mnie w policzek… Powoli odchylam pierwszą stronę. Niczym przez kryształową ścianę widzę napis w prawym dolnym rogu: Mama.
Tik-tak, tik-tak, tik-tak…

ROK PÓŹNIEJ
Widzę ciemność pod powiekami. Mimo to energicznie otwieram oczy                                   i bezwiednie się uśmiecham. Dlaczego? Może dlatego, że otrzymuję od losu, możliwe,                      że nawet od Boga, tego nie jestem pewna, kolejny dzień. Przeciągam się. Powoli uwalniam się z objęć puchowego śpiwora. Na kolanach podchodzę do płachty namiotu. Po omacku odnajduję suwak, a moim oczom ukazuje się oszałamiający widok. Bezkres szarawej o tej porze bieli lodowca Khumba. W oddali, skryty za delikatną mgłą, dostrzegam mój cel – Everest. Machinalnie sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki. Schwytam ołówek i zaznaczam kolejny „X” na jednej z pożółkłych stron. Piszę krótki opis i opatruję znak wczorajszą datą. Przekartkowuję dziennik, zatrzymując spojrzenie na szkicu przedstawiającym niewielkiego chłopca w przydługich spodniach w szachownicę, pomarszczonych skarpetach, lekko zwisającym płaszczu i ogromnym kapeluszu przysłaniającym niemal połowę twarzy. To Kapelusznik narysowany ręką mojej mamy. Obok stoi dziewczynka w falbaniastej sukni, do złudzenia podobna do mnie, i spogląda na niego. Poniżej, pismem niezwykle przypominającym moje własne, zapisano następującą wypowiedź: „Odbiło ci, zbzikowałeś, dostałeś fioła. Ale coś ci powiem w sekrecie. Tylko wariaci są coś warci.” Podnoszę wzrok, który spoczywa na wierzchołku najwyższej góry…
– Widzę, że jesteś gotowa – na brzmienie tego głosu od razu robi mi się cieplej. Kosmyk brązowych włosów wystaje Edmundowi spod czapki. Jest już prawie spakowany. Jak długą chwilę tak bezmyślnie cię podziwiałam? Pytam w myślach, tym razem przelotnie spoglądając na coraz to lepiej widoczny szczyt. Nie odpowiada. Jednak ja zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Nie musisz nic mówić, myślę. Wystarczy, że z każdym dniem jesteś bliżej.
            Kilka minut zajmuje nam całkowite oczyszczenie miejsca, w którym chwilę wcześniej stał błękitny namiot. Ruszam powoli w stronę zbocza, gdzie zacząć się ma szlak prowadzący na sam Dach Świata. Po przebyciu kilku kroków Edmund z łatwością zrównuje się ze mną. Nagle do moich uszu dobiega dudnienie, z każdą sekundą donioślejsze. Zgaduję, że  jest ono spowodowane uderzeniami ciężkich butów o kilkunastometrową warstwę zmarzliny. Już chcę się odwrócić, kiedy o moje barki, tuż nad plecakiem, uderza z mocą muskularne ramię. Drugie trafia w mojego towarzysza, który wygląda na równie niezaskoczonego i rozbawionego, co ja. Obracam się i staję twarzą w twarz z wysokim chłopakiem w okularach przeciwsłonecznych, (nie ma znaczenia fakt, że jeszcze nie dotarły tu pierwsze promienie słońca), grubej czapce z pomponem i sprzętem wspinaczkowym pod ręką.
– Na myśl, że masz dziś dotknąć oblicza Bogini Matki Śniegu, rozpiera cię radość, jak widzę – mówię po angielsku, choć Cedric pochodzi z Niemiec. Niestety ja nigdy nie byłam wybitnie uzdolniona językowo… Poznaliśmy się na lotnisku w Nepalu. Właściwie aż do dzisiaj podróżowaliśmy we czwórkę: ja, Ed, Ced i jego przyjaciel, którego imienia ciągle zapominam, ponieważ jest nieziemsko trudne do wypowiedzenia, a tym samym do zapamiętania. Na moją uwagę chłopak reaguje oczywiście perlistym śmiechem, jak zazwyczaj. Bardzo przypomina mojego przyszywanego starszego brata.
– To piękny dzień na zdobycie ośmiotysięcznika – wtrąca Edmund – Gdzie… twój górski brat? – tak, nie tylko ja mam problem z tym imieniem. Cedric wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Zaraz powinien tu być. Chciał zapytać o coś dowództwa – unosi brwi.
– Lou wcześnie  wstała – lekko kwituje tę reakcję Edmund. Zerkam w kierunku największego namiotu, z którego wnętrza sączy się światło lamp. Dostrzegam dwie ciemne postacie wychodzące na zewnątrz i rzucające niewyraźne cienie. Kiedy zatrzymują się naprzeciw siebie w mroku, uderza mnie podobieństwo tej sytuacji  do…
– Patrzcie! To niczym scena ze „Świateł wielkiego miasta” – wzdycham – Twój… eee, kompan – zwracam się do Ceda – ma nawet czapkę przypominającą melonik, a kilof całkiem nieźle odgrywa rolę laski – mówię, zafascynowana tym odkryciem.
– Coś w tym jest, Mia. Jeszcze rok temu chciał zostać aktorem!
– Może wygrałby konkurs na sobowtóra Chaplina. To przyniosłoby mu sławę! – Edmund wybucha śmiechem.
– Nie jestem pewien czy to takie łatwe, skoro sam Charlie przegrał…
Po chwili intensywnego śmiechu Ced, łapiąc z trudem oddech, wskazuje palcem w stronę namiotu.
– Czy mi się zdaje, czy ten człowieczek przywołuje mnie jakimś dziwnym gestem?
– Na to wygląda – rzuca Edmund. Ocieram oczy i szczelniej przysłaniam twarz chustą.
– Przed nami ostatnia prosta – mówię, czując wzmagającą ekscytację.
– Zależy, co nazywasz prostą – uśmiecham się szeroko, patrząc jak Cedric usiłuje wyczyścić swoje okulary.
– Komu w drogę…
–…temu czas - kończy Ed, jednak pytajnik w oczach Ceda każe mi sądzić,                                         że tłumaczenie tego przysłowia nie wyszło tak dobrze, jak myśleliśmy.
– Łapcie szczęście, ponoć tylko to się dla niej liczy – znacząco zerkam w górę.
– W takim razie wy również – puszcza do nas perskie oko i macha na pożegnanie. Zdecydował, że ostatnie podejścia wykona od drugiej strony grani, dlatego się rozdzielamy. Potem, kiedy już jarzy mi się jako mały, kolorowy punkcik rozświetlany pierwszymi promieniami słońca, widzę, jak razem z kompanami rusza w przeciwnym kierunku.
            Powoli stawiam krok za krokiem. W momencie, w którym droga zaczyna gwałtownie się zwężać i piąć niemal pionowo w górę, wychodzę na przód, aby nadać tempo marszu. Edmund z łatwością się do niego dostosowuje. Na tyle, na ile mogę bezpiecznie iść, nie patrząc jedynie pod nogi, podziwiam krajobraz. Jest piękny... Wydaje mi się, że właśnie dlatego pokochałam góry tak bardzo, ponieważ nie znoszę, gdy ludzie nie chcą włożyć żadnego wysiłku, by osiągnąć swój cel.
            Niepostrzeżenie mijają godziny naszej wędrówki, jesteśmy coraz to wyżej, a mnie,                       o dziwo, wcale nie brakuje tlenu, choć byłam na to przygotowana. Przystajemy na chwilę, aby odetchnąć pełną piersią. Nie jest to tak łatwe, jak kilkaset metrów niżej, ale da się zrobić. Podczas gdy ja raz po raz naciskam przycisk zabezpieczonej przed mrozem lustrzanki, Ed któryś raz z kolei, sprawdza szczelność butli z tlenem. W Strefie Śmierci mogą się przydać.
– Mia! – słyszę wołanie pomiędzy jednym, a kolejnym pstryknięciem aparatu. Edmund podchodzi do mnie, schwyta moją rękę i ciągnie za sobą. Podążam w ślad za nim. Nagle zatrzymuje się, a ja wpadam na wypchany i przymocowany do jego ramion plecak.
– Co się stało? – wychylam się i widzę leżącą na śniegu, na wpół zasypaną, czarną rękawicę. Patrzę w zielone oczy towarzysza.
– Ktoś musiał ją zgubić, stosunkowo niedawno. Inaczej byłaby dużo bardziej zmrożona – mówi, patrząc w moje, niebieskie.
– Myślisz, że…
– Nie wiem – powoli kręci głową. Podnoszę wzrok ku górze – ale powiadomiłem bazę – dodaje, a ja się do niego uśmiecham.
– Możemy iść dalej? – pyta, obejmując mnie ramieniem.
– Tak – całuję go w skrawek nieosłoniętego kominiarką policzka i ruszam przed siebie.
            Pozostawiamy za sobą kolejne godziny. Pogoda, która trwa niezmiennie                            od wczesnego ranka, jest marzeniem dla niejednego himalaisty.
– Wydaje mi się, czy go widzę? – pytam nagle.
– Miałem zapytać o to samo – śmieje się Edmund. Przystaję, dysząc ciężej niż jeszcze minutę temu.
– Chyba… jednak… - z trudem wydobywam z siebie słowa, jednak nadal z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Ed ze zrozumieniem wyciąga butlę i dopina ją do mojej maski.
–…potrzebujesz więcej tlenu, to chciałaś powiedzieć?
Kiwam energicznie głową przyozdobioną maską. Oddech momentalnie się uspokaja, a ja czuję się trochę tak, jak wtedy, kiedy byłam małym dzieckiem i mama, na wszelkie możliwe sposoby nakłaniała mnie do inhalacji. Cóż za zrządzenie losu, teraz zakładam maseczkę z ochotą i bez przymusu. Otrząsam się ze wspomnień... Zdaję sobie sprawę z tego, że muszę zachować należytą koncentrację, w końcu Strefa Śmierci nie nazywa się tak bez powodu.
– Lady, przed nami Uskok Hillary’ego – słyszę za sobą słodkie, a zarazem mrożące krew  w żyłach słowa. Podążam śladem linii wzroku Edmunda. Przed nami roztacza się najbardziej strome podejście, niczym niekształtne szklane stopnie. Ostrożnie stawiam pierwszy krok, każdy kolejny tak samo niepewnie. Liczę je w myślach.
54…
– Mia, jak się czujesz?
– Jak dziewczyna, która za moment drżącymi palcami dotknie szczytu najwyższej góry świata… - słyszę za sobą jego śmiech tłumiony podmuchami wiatru.
201…
– Słyszałaś to?
– Co mówisz?
– Pytam, czy słyszałaś ten odgłos, jakby… - w tym samym momencie do moich uszu dolatuje niesione przez wiatr zawodzenie, coś jak skowyt…
– Jakby ktoś wołał… – mówię podniesionym głosem. Zatrzymuję się i rozglądam.
– Z której strony? – rzucam w stronę Edmunda. Chwilę później ręką wskazuję wschód. Instynktownie obracam się o dziewięćdziesiąt stopni i wyciągam przed siebie prawą nogę, kiedy silna dłoń łapie mnie za przedramię.
– Powinniśmy zawiadomić Bazę – ma rację. Wyciągam z kieszeni krótkofalówkę.
– Możecie zlokalizować położenie tego, kto, według was, wydaje te dźwięki? – pyta po chwili przytłumiony głos wydobywający się z czarnej słuchawki. Nie wierzy nam, albo myśli, że po prostu nam się przesłyszało… Ed zaczyna tłumaczyć… Natomiast ja, przytrzymując się wystającej skały, ostrożnie przesuwam się w bok, najpierw kilkanaście centymetrów, potem metr, dwa…
– Mia! – zastygam w bezruchu, nie dlatego, że usłyszałam swoje imię, ale że zobaczyłam przed sobą majaczącą postać.
– Widzę go, Ed! – powoli przesuwam się naprzód, słyszę rozważnie stawiane kroki Edmunda tuż za sobą. Nagle przystaję.
– Jak się tam dostać? – pytam cicho, zbyt oszołomiona tym, co rozgrywa się przede mną, jednocześnie nie mogąc oderwać od tego wzroku. Patrzę na skulonego, leżącego na śniegu człowieka. Nie widzę jego twarzy, bo jest zwrócona w przeciwnym kierunku. Nie wiem, czy osoba, którą wstrząsają konwulsyjne dreszcze, jest kobietą, czy mężczyzną, natomiast zdaję sobie sprawę z tego, że możliwe, że zaraz osunie się z niestabilnej skalnej półki, na której się znajduje. Jak się tam dostała? myślę. Przede mną rozciąga się głębokie pęknięcie rozwarte na dobry metr, może dwa, jednak to jeszcze nie wszystko. Krańce urwiska pokryte są lodem o grubości około trzydziestu centymetrów.
– Możliwe, że weszła tam zanim to się stało? – w głosie mojego towarzysza wyczuwam strach. Tak, to jest zdecydowanie odpowiednia sytuacja do odczuwania strachu.
– Ta osoba żyje – nie pytam, stwierdzam.
– Nie dostaniemy się do niej tą drogą.
– Mogę spróbować to przeskoczyć…
– Przeskoczyć? SPRÓBOWAĆ? – tak, sama niedowierzam, że to rozważam.
– Myślę, że może potrzebować tlenu – spoglądam na Edmunda. Widzę, że usilnie myśli, chce pomóc, tylko jak?!
– Skaczę! – oznajmiam. W ułamku sekundy schwyta mnie w pasie, odciąga pół metra do tyłu, zaczyna analizować sytuację, nie rozluźniając uścisku.
– Może przyślą helikopter? – rzucam mu wątpiące spojrzenie.
– Wierzysz w to? – przez chwilę nie odpowiada. Może…
– Mia?
– Tak?
– Może ten człowiek… - waha się.
– Potrzebuje pomocy, tak, wiem, tylko problem tkwi w tym… - wyrzucam z siebie słowa, ale on mi przerywa.
– Może on już nie żyje… – Milknę.
– Umiera, to pewne – zaczynam cicho – najprawdopodobniej brakuje mu tlenu, jak już mówiłam, ale… - tym razem ja się waham, czy aby na pewno wypowiedzieć to, co tak bardzo ciśnie mi się na usta – ja też umieram – jego oczy powoli ciemnieją. Zraniłam go.
– Zrozum, muszę coś zrobić, bo to tak, jakby ktoś mnie zostawił w szpitalu, w zamkniętej na klucz sali i powiedział, „Spokojnie umieraj”, zamiast podać lekarstwo, walczyć… - plotę, żeby tylko nie czuć w tak dużym stopniu palącego poczucia winy. Powoli przybliżam się do krawędzi. Z tyłu mojej głowy kotłuje się jedna myśl: Nie zostawię go tak, jak zrobiła to moja matka…
– Dobrze – stwierdza rzeczowo, najpewniej chce zacząć nakreślać plan działania, ale ja już działam. Bezmyślnie, to pewne, ale to jest silniejsze ode mnie. Kładę plecak na ziemi. Wysuwam zza pasa kilof. Uginam kolana. Mocno odbijam się od niepewnego gruntu i przez chwilę jestem w powietrzu, czuję wzmagający wiatr, jednak po tych ułamkach sekund zaczynam spadać. Macham rękami i nogami. Biorę zamach prawą ręką. Zaciskam pięść na rączce narzędzia. Z całych sił zarzucam kilofem do tyłu, a potem zamaszystym ruchem zawracam do przodu. Wbijam ostrze w lód. Zaczynam spazmatycznie oddychać. Słyszę głosy, ale tylko tyle. Nie rozumiem znaczeń wypowiadanych słów. Instynktownie podciągam się w górę. Rękawica ślizga się po grubej warstwie lodu. Odpycham się nogami, podpieram na owiniętej taśmą rączce i ląduję twarzą w śniegu. Powoli obracam twarz. Oślepia mnie światło. Podnoszę się, a moim oczom ukazuje się blada twarz Edmunda, stojącego po przeciwnej stronie. Udało mi się!... Lekko się do niego uśmiecham. Nie wiem, czy odwzajemnia ten gest, bo ja już czołgam się w stronę leżącego metr dalej człowieka. Teraz wyraźnie słyszę, co ten mówi…
– Zachrań ma… – mówi po czesku, może słowacku. Dysząc ciężko, obracam ku sobie jego twarz. Okazuje się należeć do  mężczyzny. Jest całkiem sina, usta mocno popękane, oczy na wpół zamknięte. Nie wygląda, jakby się dusił. Mimo to zdejmuje maskę i przykładam mu ją. Czekam. Oddech się nie polepsza. Przeciwnie, słabnie. Zaczynają jeszcze bardziej trząść mi się ręce i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że nie tylko one drżą, ale całe moje ciało. Przykładam dłoń do zmarzliny, ona też dygocze. Szukam wzrokiem Edmunda. Dopiero po chwili, kiedy czyjeś ręce odciągają mnie do tyłu i boleśnie przypierają do skały, mój umysł rejestruje co się właściwie dzieje. Widzę, to śmieszne, ale jakby cukier puder, tylko taki… cięższy. Spada ze wzniesienia nad moją głową w przepaść pode mną. Lawina... Nagle miejsce, w którym jeszcze chwilę wcześniej stałam, odrywa się z trzaskiem od reszty podłoża i spada pionowo w dół. Mimowolnie rozchylam usta, a kiedy to robię, nastaje głucha cisza... Przez moment boję się poruszyć. Edmund bardzo powoli odsuwa się ode mnie na tyle, na ile pozwala mu tak ograniczony grunt. Rozglądam się. Widzę cztery pary nóg stojące na półce skalnej o wymiarach zbliżonych do powierzchni blatu mojego stołu. Nie ma nic, ani nikogo poza nami. Nie widzę plecaków. Ciało tego mężczyzny musiało spaść razem z nimi… W oczach wzbierają mi łzy. Wbijam palce w twarde ramiona osoby, która przed momentem własnym ciałem osłoniła mnie przed lawiną, a teraz stoi naprzeciw i wpatruje się w moją twarz tak, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie.
– Co ja zrobiłam… - wypowiadam słowa najciszej, jak tylko potrafię.
– Cii – uspokajającym gestem głaszcze mnie po głowie.
– …przecież, gdybym tylko…
– Przestań, to nie jest twoja…
– Nie traktuj mnie w ten sposób dlatego, że… – mówię zdecydowanie zbyt ostrym tonem. Nie kończę zdania, którego ciężar zawisa, w i tak już nazbyt pozbawionym tlenu powietrzu. Zielone oczy zwężają się powoli. Na spalonym słońcem czole pojawiają się zmarszczki zatroskania. Wiem, co teraz widzi. Zdaję sobie sprawę z tego, jak muszę wyglądać – jak obłąkana. I wiem, że jest mu przykro, chociaż to ja zachowuję się jak wariatka. Przecież to przeze  mnie tu się znaleźliśmy.
– Przepraszam cię, Skarbie. Nie chciałem… nie o to mi… – uciszam go zdecydowanym gestem. Delikatnie dotykam jego przekrwionego policzka palcem schowanym w rękawicy. Nagle moja prawa stopa, będąca bliżej krawędzi urwiska, bez wcześniejszego ostrzeżenia osuwa się o parę cali. Edmund zwinnym ruchem łapie mnie za ramiona, ale to jedynie pogarsza nasze położenie. Kolejny kawał lodu odłamuje się i znika w otchłani szarzejącego wraz z zachodem słońca śniegu. W miarę możliwości szybko, ale czujnie czołgam się w stronę skalnej ściany i przylegam do niej jak największą powierzchnią ciała.
– Muszę przesunąć się na przeciwległą stronę! Musimy dobrze rozmieścić ciężar – woła Ed, starając się przekrzyczeć odgłosy nasilającego się wiatru. Przytakuję, a mimo to wyciągam rękę przed siebie, w jego stronę. Patrzy na mnie wymownie i chwyta mnie za rękę. Uśmiecha się, odsłaniając usta zza kominiarki. Czuję wzbierające łzy, ale również się śmieję. „Kocham cię”, mówi do mnie bezgłośnie, poruszając jednie wargami. Wtedy skała pod nami zaczyna drżeć po raz kolejny... Edmund rozluźnia uścisk. Waha się przez ułamek sekundy. Potem ja przyciągam wolną dłoń z powrotem do zlodowaciałej ściany.
– Idź! – mówię, chociaż zupełnie niepotrzebnie, bo on już oddala się ode mnie i zastyga w podobnej pozycji, tyle że około dwóch metrów dalej. Wtedy ja obracam twarz w stronę ściany prawie w całości pokrytej lodem przypominającym mieniące się szkło. Zsuwam powoli rękawice, wyswobadzając z lekka sinego palca, na którym, podobnie jak to, co przede mną, iskrzy się mały, filigranowy diamencik, przymocowany do srebrnej obwódki. Przejeżdżam opuszkiem po powierzchni góry.
– Dlaczego? – mówię, najpierw szeptem, później coraz donośniej.
– Co? – słyszę głos nadlatujący z prawej strony, jednak nie odpowiadam. Nie z nim teraz rozmawiam. Chowam zziębnięty palec do wnętrza grubej rękawiczki.
– Everest, dlaczego?! – tym razem już krzyczę. Chcę, żeby mnie usłyszał, w końcu jest tak daleko, niedostępny dla mnie, uwięzionej na pękającym kawałku skały, która lada moment może runąć wraz ze mną, z nami, a z drugiej strony jest tak blisko, na wyciągnięcie…
– Powiedz mi, dlaczego?! DLACZEGO MI TO ROBISZ?! – moje płuca i krtań usilnie protestują, ale ja nie przestaje. Nie mogę! Nie teraz! Uderzam pięściami o ścianę przede mną. Raz, drugi, trzeci… Nie czuję bólu, tylko wściekłość.
– Powiedz mi to, do cholery!... – oczy pieką, a łzy nie ściekają po policzkach, a jedynie spadają na zaśnieżone podłoże w postaci malutkich bryłek lodu. Giną. Tak jak ja zaraz zginę, roztrzaskana o czekające na dole, zaostrzone szpikulce. Co gorsza, nie będę sama… Świszczący wiatr jeszcze bardziej przybiera na sile. Nie słyszę niskiego, melodyjnego głosu Edmunda, który, jestem pewna, mówi do mnie… Mocno zadzieram głowę ku górze, tam, gdzie winien znajdować się szczyt.
– To nie miało tak się skończyć! Miało być zupełnie inaczej! TO NIE TY MIAŁEŚ MNIE ZABIĆ!... – przyciskam dłoń do twarzy i mimowolnie się kołyszę. Staram się uspokoić przerywany oddech. Drżę... Czuję obejmujące mnie ramiona…
– Proszę… - chrypię przez łzy.
– Mia, spójrz na mnie! Błagam cię, spójrz na mnie! – dopiero słysząc głos i czując oddech Edmunda tuż przy moim uchu, zdaję sobie sprawę, że zaciskam powieki – nadal uważasz, że gdyby nie wywiad z Zawadą, nie byłoby cię tutaj, prawda? – Co on do mnie mówi?
– Przeczytałam wywiad – przypominam sobie. Była niedziela. Leżałam na szpitalnym łóżku. Miałam na sobie białą, bawełnianą piżamę. Padał śnieg. Wbrew pozorom było pięknie. Na kolanach trzymałam laptop. Czytałam wywiad przeprowadzony niegdyś z Andrzejem Zawadą. Jakąś godzinę później, kiedy przyszli do mnie Megan i Harry, oznajmiłam, że za rok lecę do Nepalu, a stamtąd udaję się na Mount Everest. Rzecz jasna, jeśli zdołam jeszcze przeżyć te 365 dni…
– Pamiętasz te słowa, które…                                                                    
–…Góry tylko wtedy mają sens, gdy jest w nich człowiek ze swoimi uczuciami – pociągam nosem – przeżywający zwycięstwa
…i klęski – kończy Edmund – tak właśnie powiedział.
– Wiem, że nie chcesz powiedzieć, że przegrałam, ale na to właśnie wychodzi.
– Wcale nie.
– A wiesz, co jest najgorsze? – pytam – To, że ostatecznie nie przegrywam z rakiem, którego się bałam, ale z górą! – znowu krzyczę – A to w niej pokładałam nadzieję! Miała mi pomóc! Pozwoliła mi zajść tak daleko, tak wysoko! A teraz co?! Wykorzystała moją słabość, ona… W dodatku nie pozwoliła mi nawet dotknąć tego przeklętego szczytu, zawiesić flagi… Jakby tego było mało, odbiera mi to, co jeszcze cennego mi pozostało…! – Odbiera mi ciebie!...
            Oddycham. Koncentruję się na każdym oddechu. W mojej głowie raz po raz rozbrzmiewa miarowe tik-tak, tik-tak, tik-tak… niesione wraz z podmuchami wiatru, który jednocześnie boleśnie smaga moje policzki.
Wszyscy mamy bzika – słyszę spokojny i cichy głos Edmunda tuż przy mojej twarzy. Wsparta na jego ramieniu, zdobywam się na próbę obrotu w jego stronę. Kilka centymetrów uznaję za sukces… Kątem oka widzę, że na mnie patrzy. Odpowiadam na jego wcześniejsze słowa…
Skąd może pan wiedzieć, że mam bzika? – cytuję słowa Alicji, a kąciki jego ust nieznacznie się podnoszą.
– Musisz mieć. Inaczej nie przyszłabyś tutaj. – walczę z powiekami, które nie mają ochoty się podnosić. Wydobywam z siebie ostatki sił, żeby zapytać szeptem:
– Myślisz, że ktoś znajdzie kiedyś mój dzienniczek?... – wciągam ze świstem powietrze – zostawiłam go na dole…
Nie wiem, ile czasu tak siedzimy, ale wiem, że nie mam ochoty wstawać. On chyba też nie. Na szczęście zawsze lubiliśmy razem milczeć. Teraz też możemy to robić. Gdyby tylko nie to zimno… Moim ciałem raz po raz wstrząsają dreszcze. Ed po raz któryś z kolei zaciska swoje palce wokół moich. Wtedy zawsze na chwilę robi mi się ciepło.
Gdybym mogła zacząć życie od nowa, czy zdecydowałabym się przyjść tu jeszcze raz? Tak. Chociażby dlatego, żeby udowodnić, że będąc skazanym na przedwczesną śmierć, można przechytrzyć raka, wybrać miejsce i towarzystwo, w którym chce się odejść, choćby to innym wydawało się szaleństwem. Dach Świata – to brzmi dobrze jak na miejsce, na ostatni w życiu sen.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz