piątek, 7 września 2018

Militumorte

Karolina Malaga, laureatka Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego

Militumorte


Po wiekach Wielkiej Ciemności nadeszła Światłość, z której narodziło się trzech mężczyzn i trzy kobiety. Nazwali się Aniołami. Każdy z nich stworzył jeden Chór, którego celem było władanie częścią istnienia. I tak oto powstały: Śmierci, Wojownicy, Życia, Miłości, Mądrości oraz Stróże.
Najpotężniejsze były Śmierci, które miały moc odbierania życia wszystkim istotom ziemskim. Wojownicy tworzyli anielskie wojsko. Życia dawały tchnienie życia ludziom, zwierzętom oraz roślinom. Miłości zaś władały szczęściem i miłością na ziemi. Mądrości zgłębiały prastarą wiedzę i zajmowały się żywiołami. Najsłabszy Chór stanowiły Stróże, których zadaniem była opieka nad każdym człowiekiem. Dzieci Światłości stworzyły nasz świat, aby triumfowało dobro i sprawiedliwość aż po kres istnienia wszystkiego co ziemskie.
Wstęp do Konstytucji Chórów Anielskich

***
            Jestem córką Veshiriaha, króla Śmierci. Zostałam stworzona, by odbierać ludziom najcenniejszy dar, jakim jest życie. Miałam odziedziczyć tron i być najpotężniejszym Aniołem. Ale świadomie odrzuciłam to wszystko, bo nie mogłam wziąć Jego duszy. Gdy spojrzał na mnie swoimi brązowymi oczami, wyrzekłam się swojej natury.
                Dokładnie trzydzieści jeden lat temu na świat przyszedł Jean-Luc Delacroix. Rodzice chłopca bardzo chcieli mieć dziecko, ale jego matka przeszła ciężką chorobę, przez którą nie mogła zajść w ciążę. Z pomocą Żyć udało jej się wydać na świat zdrowego, ślicznego chłopca. Dzień, w którym urodził się Jean-Luc był również dniem, który zmienił moje życie.
                Każdy Anioł, gdy ukończy siedemnasty rok życia, musi przejść test, dzięki któremu udowodni swoją wierność wszystkiemu, co anielskie i będzie mógł wypełniać swoje przeznaczenie do końca swoich dni. Jeśli się sprzeciwi i nie wykona zadania, zostaje ukarany. Należałam do Śmierci, więc polecono mi odebrać duszę istocie ludzkiej. Myślałam, że to łatwe. Byłam pewna, że na początek dostanę kogoś chorego lub starego. Niestety, pomyliłam się. Kazano mi uśmiercić noworodka…
                Wraz z dwoma generałami mojego ojca udałam się na próbę. Zjawiliśmy się w pomieszczeniu, w którym siedział mężczyzna w średnim wieku i przytulał do piersi kobietę trzymającą w ramionach śpiącego chłopca. Wyglądali na spokojnych i szczęśliwych. Nie chciałam odbierać rodzicom tak upragnionego syna. Myślałam, że nie mam wyboru. Podeszłam więc do nich i wyciągnęłam dłoń w kierunku klatki piersiowej chłopca. Wtedy on otworzył swoje wielkie brązowe oczy i popatrzył w przestrzeń. Nie widział mnie. Ale ja widziałam jego. To wystarczyło. Spojrzałam jeszcze raz na rodzinę Delacroix i wycofałam się w głąb pomieszczenia.
- Odmawiam wykonania próby i jestem gotowa ponieść wszelkie konsekwencje – powiedziałam. Obaj próbowali mnie przekonać, że muszę to zrobić, ale wiedziałam, że to niemożliwe.
                Gdy wróciliśmy do pałacu, mój ojciec już o wszystkim wiedział. Wpadł w szał. Zaczął wrzeszczeć i rzucać przedmiotami. Kiedy się uspokoił, oznajmił wszystkim, że zamierza uratować honor rodziny. Wyrzekł się mnie i przeniósł do Stróży, żebym do końca swoich dni strzegła Jean-Luca Delacroix.
                To był ostatni raz, kiedy widziałam moją rodzinę. Od tego czasu żyję wśród ludzi, opiekując się moim brązowookim chłopcem. Być może to nieprawdopodobne, ale jestem z niego bardzo dumna. Został lekarzem i codziennie spędza w szpitalu długie godziny, ratując ludzkie życie.

***
                - Doktorze Delacroix! – woła wysoki blondyn, wpadając do sali chorych. – Francuzi! Oni buntują się! Mordują! Bastylia upada!
                Mężczyzna upada na podłogę. Podbiegam do niego, ale jest już za późno. Nie wyczuwam pulsu ani oddechu, więc pozostało mi stwierdzić zgon. Wołam jedną z pielęgniarek i proszę, aby zanotowała w dokumentach czas śmierci oraz zabrała zwłoki. Potem zaczynam uspokajać moich poruszonych pacjentów.
                Wychodzę przed szpital i widzę zamieszanie na ulicach. Ludzie krzyczą i biegają w popłochu. Panuje wielki chaos. Myślę, że dzisiaj będę miał więcej pracy niż zwykle. Odwracam się i z powrotem kieruję do drzwi. Nagle jakaś kobieta wyrasta przede mną. Nie, nie kobieta. To chyba jakaś zjawa. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej istoty.
                - Wracaj do środka, Jean-Luc i nie waż się stamtąd wychodzić bez mojego pozwolenia – mówi stanowczo.
                - Kim pani jest, że mi rozkazuje? – pytam zaintrygowany.
                - Dowiesz się wkrótce. Coś się wydarzyło i świat nie jest dłużej bezpieczny. Pamiętaj, nie wychodź ze szpitala.
                - O co chodzi? Co się dzieje? – wołam, ale kobieta rozpływa się w powietrzu.
Przez chwilę zastanawiam się, czy była prawdziwa, czy tylko widziałem ją oczami wyobraźni. Ponieważ i tak zamierzałem wrócić do szpitala, wykonuję polecenie zjawy.
Przez następne kilka godzin przyjmuję chorych i rannych, chociaż głównie są to kobiety, które nie wytrzymały nadmiaru emocji oraz wrażeń i zasłabły. Zalecam im więc odpoczynek i odsyłam do domów.
                W końcu wśród pacjentów pojawia się ta sama kobieta, która kazała mi czekać w szpitalu.
                - Kim pani jest i skąd mnie pani zna? – pytam z nadzieją, że tym razem odpowie.
                - Nazywam się Militumorte. Znam cię, odkąd się urodziłeś i zawsze jestem przy tobie. Chociaż sam mnie nie widzisz, to zawsze ci towarzyszę. Jestem twoim Stróżem.
                Patrzę na kobietę i zaczynam się śmiać. Chyba jednak przemyślę przepisanie jej jakichś leków lub zamknięcie w psychiatryku na obserwację.
                - Przepraszam, może pani powtórzyć? – pytam z nadzieją, iż powie, że żartowała.
                - Mów mi Lotte. Jestem twoim opiekunem – odpowiada spokojnie. – Myślisz, że zwariowałam, ale musisz mi uwierzyć. Wy, ludzie, nie jesteście jedynymi istotami na ziemi. Równolegle do waszego świata istnieje nasz anielski.
                Zaczynam zastanawiać się nad wezwaniem pomocy. Ta kobieta najwyraźniej dostała w głowę czymś ciężkim. Jednak otacza ją jakaś tajemnicza aura, która nie pozwala mi jej przerywać. Sprawia wrażenie mówiącej prawdę. Proszę ją, aby udowodniła mi, że nie żartuje.
                Militumorte podchodzi do mnie i kładzie dłoń na moim torsie w pobliżu serca. Przeszywa mnie uczucie ciepła i spokoju. Zamykam oczy. W mojej głowie pojawiają się obrazy z mojego życia, od narodzin aż do teraz. Na końcu widzę swoje odbicie, więc podnoszę powieki i patrzę zdumiony na kobietę. Otula ją zwiewna biała szata, a z jej łopatek wyrastają majestatyczne białe skrzydła.
                - Naprawdę, jesteś Aniołem. Zawsze myślałem, że to tylko opowieści mojego dziadka – mówię półgłosem.
                - W każdej historii jest odrobina prawdy – odpowiada z uśmiechem.
               
***
                Wybiegamy ze szpitala i przeciskamy się pomiędzy panikującymi Paryżanami. Kierujemy się w stronę Katedry Notre Dame. Verchiel, mój anielski przyjaciel z dzieciństwa, którego udało mi się odszukać, gdy zostawiłam Jean-Luca, powiedział, że to nie tylko rewolucja Francuzów, ale też Aniołów.
                Odkąd zostałam zdegradowana, nie wracałam do domu jak inni. Przez cały czas czuwałam na ziemi, ponieważ podejrzewałam, że jeśli spuszczę oko z Jean-Luca, pojawi się ktoś z gwardii mojego ojca i odbierze mu życie, o które tak wcześniej walczyłam. Nie utrzymywałam też kontaktów z innymi Aniołami, więc nie wiedziałam, co dzieje się w naszym świecie.
                Verchiel powiedział, że po moim odejściu ojciec stał się tyranem. Nagminnie zaczął łamać Konstytucję, wprowadzając restrykcyjne zasady życia. Zakazał między innymi ślubów między Aniołami tej samej płci, zabronił utrzymywania kontaktów pomiędzy Chórami oraz nakazał określony plan zajęć na każdy dzień. Król Veshiriah jest najpotężniejszym Aniołem, więc żaden sprzeciw nikt nie pomógł. Wszyscy musieli się dostosować. Ale gdy mój ojciec zapowiedział zmianę Konstytucji, społeczeństwo postanowiło wznieść bunt, jakiego żadna żyjąca istota jeszcze nie widziała…
                - Daleko jeszcze? – dyszy Jean-Luc. – Dokąd biegniemy?
                - Właściwie to już jesteśmy – zatrzymuję się przed głównym wejściem do katedry.
                - Dlaczego tutaj? – pyta.
                - Wkrótce się przekonasz – odpowiadam.
                Wchodzimy do środka i kierujemy się na szczyt lewej wieży. Na szczęście czeka już na nas Verchiel.
                - Jaki masz plan, Militumorte? Tak jak prosiłaś, ukradłem dla ciebie Złotą Włócznię. Co dalej?
                - Teraz udam się do nieba. Jestem jedyną istotą, mającą moc zniszczyć Veshiriaha – oznajmiam.
                - Chwila… Chyba nie zamierzasz iść zabić swojego ojca?
                - Taki właśnie mam zamiar – mówię stanowczo.
                Anioł zaczyna robić mi wyrzuty i krzyczeć, że zwariowałam. Z kolei zdezorientowany Jean-Luc przenosi spojrzenie to na mnie, to na niego, nie mając pojęcia, co się dzieje. W końcu postanawiam przerwać wywody niebieskookiego Anioła.
                - Z twoją pomocą czy bez zakończę dyktaturę w niebie. Zdecyduj po czyjej stronie chcesz być.
                - Załóżmy, że ci pomogę. Co mam robić? – pyta przegrany.
                - Zostaniesz tutaj i popilnujesz, by Jean-Lucowi nic się nie stało.
                - Chyba żartujesz?! – podnosi głos. – Trwa rewolucja, Francuzi pozostawieni bez anielskiej opieki i przejmujący gniew opiekunów  mordują się na ulicach, w niebie buntownicy walczą z pachołkami twojego ojca, a ty każesz mi pilnować jakiegoś nic nieznaczącego doktorka?
                - Doktor Delacroix jest moją jedyną nadzieją, która pozwala mi żyć. Jeśli nasza przyjaźń cokolwiek dla ciebie znaczy lub znaczyła, zostań i czuwaj nad nim – mówię błagalnym tonem.
                Verchiel w końcu ulega mojej prośbie. Widzę jego gniew i smutek. Chętnie wzięłabym go ze sobą, ale nie zaryzykuję życia Jean-Luca, zostawiając go bez opieki. A nie mogę go zabrać, bo nie należy do istot anielskich.
                Żegnam obu mężczyzn, zamykam oczy i przenoszę się do nieba.

***
                Stoję przy oknie i patrzę na Paryż. Słońce zaczyna zachodzić, otaczając pomarańczowym blaskiem wszystkie zakamarki miasta. Ulicami biegają ludzie i wołają o pomoc. Chciałbym być tam z nimi jako lekarz i pomagać im, ale Verchiel nie pozwala mi wyjść. Krąży tylko nerwowo po zakurzonym pomieszczeniu. Słychać jedynie ciche stukanie butów i nerwowy oddech mężczyzny. Brunet nie sprawia wrażenia miłego i dobrego. Jest w nim coś lodowatego i mrocznego.
                - Wiem, że Militumorte kazała ci mnie pilnować – mówię. – Ale czy nie możesz tego robić tam na dole? Mógłbym wtedy poma…
                - Nie waż się znowu zaczynać – przerywa mi. – Dopóki Mili po ciebie nie wróci, będziesz tu siedział. Nie pozwolę, żebyś ryzykował swoje życie. Już wystarczy, że ona naraża swoje tylko przez to,  że jej ojciec zwariował. To wszystko twoja wina.
                Nic nie rozumiem, więc patrzę na niego pytająco. Verchiel jest wściekły, ale jego uwaga zwrócona jest na regał z książkami. Postanawiam wykorzystać okazję i podbiegam do drzwi. Łapię za klamkę i otwieram je. W ciągu sekundy pojawia się przede mną Anioł, cofam się o krok, a on zamyka drzwi.
                - Jesteś głupi. Bardzo głupi. A teraz posłuchaj, bo może tylko dzięki prawdzie zrozumiesz… - bierze głęboki oddech. – Zrujnowałeś całe moje życie. Kocham Mili, odkąd zobaczyłem ją po raz pierwszy, gdy byłem nastoletnim Aniołem. Zrobiłbym dla niej wszystko. Planowałem jej się oświadczyć, ale została wyrzucona z nieba tylko dlatego, że odmówiła odebrania życia. A konkretnie twojego życia. Wyrzucono ją ze Śmierci i zdegradowano do rangi Stróża. Poświęciła dla ciebie wszystko, więc bądź tak łaskawy i chociaż udawaj, że doceniasz, to, że jeszcze żyjesz.
                Anioł odwraca się i podchodzi do okna. Myślę nad jego słowami i powoli zaczynają do mnie docierać. Jestem mężczyzną, nie mogę siedzieć bezczynnie. Nie wiem jak, ale muszę pomóc Militumorte. Zaczynam namawiać Verchiela i przekonywać go, że musimy pomóc Anielicy. Pytam, czy na pewno nie istnieje żadna możliwość, żebym mógł wejść do nieba. Mimo że nie widzi na to wielkich szans, zgadza się w końcu spróbować.
                Stajemy naprzeciwko siebie i splatamy dłonie. Nagle obraz wokół nas rozmazuje się i czuję, że tracę ziemię pod stopami. Kilka sekund później otaczają nas dziesiątki skrzydlatych istot.
                - To niemożliwe – mówi Verchiel. – Udało nam się.
                Niebo jest piękne. Wszędzie unoszą się puszyste jasne obłoki. Panuje tu spokój i dobro. Nie widać żadnych śladów buntu. Pytam Anioła jak to możliwe, na co on zaczyna coś mruczeć o anielskiej magii. Niespodziewanie w mojej dłoni pojawia się długa, biała włócznia. Verchiel patrzy zdumiony, ale tylko wzrusza ramionami.
                - Pospieszmy się do dystryktu Śmierci, bo to tam trwa rewolucja.

***
                Przepycham się przez tłum uzbrojonych Aniołów. Rozpoznaję po kolei wszystkie Chóry – Śmierci, Miłości, Życia, Wojowników, Mądrości, a nawet Stróżów. Wszyscy są gotowi do walki w imię wolności. Zaś bliżej pałacu skoncentrowani są wierni mojemu ojcu. Panuje wielki chaos, tłumy walczą ze sobą na śmierć i życie. Anioły po raz pierwszy w historii giną w bratobójczej walce. Muszę jak najszybciej zapobiec tym zbrodniom.
                Myślę, że Veshiriah jest w głównej i dobrze strzeżonej sali pałacu. Jeśli chcę go zabić, powinnam się tam jakoś dostać, aby nikt nie zauważył. Pamiętam, że gdy jeszcze należałam do Śmierci i chciałam wymknąć się rodzicom, wychodziłam tajnym tunelem, do którego wejście było w kuchni, a wyjście ukryte za murami ogrodu. Wystarczy, że uda mi się dotrzeć do przejścia.
                Skręcam w lewo i biegnę między drzewami. Zostało mi jeszcze kilkaset metrów. Nagle zza drzewa wyłania się trzech uzbrojonych mężczyzn. Niedobrze…
                - Militumorte, buntownicza księżniczka – dyszy jeden z nich. – Twój ojciec ucieszy się, jak cię do niego zaprowadzimy. Martwą.
                Anioły otaczają mnie, ale na szczęście nie należą do Wojowników. Wyglądają mi na Życia. Mam niewielkie szanse, mimo to aktywuję Złotą Włócznię i atakuję najwyższego z nich. Wszyscy trzej rzucają się na mnie. Wymach, piruet, blok, cios. Jeden ląduje na ziemi. Biorę zamach i uderzam niskiego, tęgiego Anioła. Również upada. Został mi tylko jeszcze jeden. Celuję w jego nogi i udaje mi się pozbawić go równowagi. Na koniec uderzam go w głowę i Anioł dołącza do poległych towarzyszy.
                W końcu docieram do tunelu. Wejście zasłonięte jest gęstymi krzewami. Przedzieram się przez nie i wchodzę do ciemnego przejścia. Korytarz jest prosty i nie ma po drodze wielu schodów. Wolę nie ryzykować odkrycia, więc idę w ciemnościach. Jest tu bardzo zimno i mokro. W oddali pojawia się zarys światła, a to znaczy, że już niedaleko.
                Przesuwam drewniane drzwi i wchodzę do jasnego pomieszczenia. Mrużąc oczy, rozglądam się wokół. Kuchnia wygląda dokładnie tak jak trzydzieści jeden lat temu, gdy kilka godzin przed testem jadłam ciasteczka z kawałkami czekolady. Ale to nie czas na wspomnienia. Wychodzę z kuchni i rozglądam się. Jak na razie nie widać żadnych Aniołów. Ruszam korytarzem przed siebie, a potem skręcam w prawo. Wbiegam do holu i staję przed ogromnymi złotymi drzwiami do głównej sali. Popycham je z całych sił i wchodzę.
                Dwóch potężnych mężczyzn celuje do mnie z broni. Koniec włóczni blondyna kłuje mnie w ramię. Nie zwracam na nich większej uwagi, bo kilkanaście metrów dalej na szkarłatnym tronie siedzi mój ojciec.
                - Puśćcie ją – poleca swoim strażnikom, a oni wykonują polecenie.
                Veshiriah wstaje, gdy podchodzę w jego stronę.
                - A więc pogłoski, że wróciłaś, były prawdziwe – uśmiecha się gniewnie. – Czyli niepotrzebnie kazałem zabić tamtego młodego chłopaka za kłamstwo. No cóż... Zdarza się. A teraz powiedz mi po, co przyszłaś, córko – krzywi się z niesmakiem.
                - Myślę, że dobrze to wiesz, ojcze – odpowiadam z sarkazmem. – Koniec z twoją dyktaturą. Przez ciebie buntują się Anioły. Przez ciebie pozostawiono ludzi samych. Przez ciebie zamiast monarchów i szlachty giną we Francji niewinni. Przez ciebie trwa bratobójcza walka wśród ludzi i Aniołów. To twój koniec.
                Ruszam w kierunku ojca, ale wtedy on krzyczy. Nagle spod sufitu zlatują Anioły. Otacza mnie tuzin rozwścieczonych Wojowników.
                - Chyba nie sądziłaś, że tak łatwo się mnie pozbędziesz – kręci głową, uśmiechając się złośliwie. – Mam po swojej stronie Wojowników, Śmierci, Życia, Mądrości, Stróże, a nawet Miłości i wszystkie tańczą, jak im zagram. A ty jesteś sama. Jednak z uwagi na to, że jesteś moją córką, dam ci wybór. Możesz walczyć i zginąć, a możesz przeżyć i do końca życia z lochów podziwiać moją potęgę.
                - Śmierć bliższa mi niż wszystko inne – odpowiadam cytując motto mojego ojca.
                Otwiera usta, by coś powiedzieć, ale wtedy do głównej sali wpada dwóch mężczyzn.

***
                Pośrodku sali, do której wchodzimy, stoi Militumorte otoczona przez kilkunastu Aniołów. Kilka metrów dalej znajduje się starszy i podobny do niej mężczyzna, zapewne jej ojciec. Odwraca głowę w naszą stronę.
                - Proszę, proszę, proszę – mówi. – A któż to nas zaszczycił swoją obecnością? Doktor Delacroix, któremu poświęciła się moja córka, a u jego boku wiecznie zakochany w niej zdrajca.
                Militumorte otwiera usta i ze zdziwieniem patrzy na Verchiela. Mężczyzna robi się lekko czerwony i posyła jej słaby uśmiech.
                - Powiedz mi, jak to jest, gdy dziewczyna, którą kochasz, okazuje się zdrajczynią i zamiast ciebie i twoich wartości anielskich wybiera jakiegoś człowieka – kpi Veshiriah.
                Na te słowa młody Anioł rzuca się do przodu na króla. Upada w połowie dystansu przebity strzałą. Podbiegam do niego, ale został trafiony w serce. Nie mogę nic zrobić. Zamykam mu oczy i wstaję.
                - Dość tego – podnosi głos Militumorte. – Wyzywam cię na pojedynek. Dzisiaj już nikt więcej nie zginie  - z wyjątkiem ciebie.
                - Co za zuchwałość. Pojedynek ze mną? Zabiłabyś własnego ojca? – Veshiriah klaszcze, śmiejąc się. – Mam dla ciebie lepszą propozycję. Jean-Luc zginie, ty skończysz w więzieniu. Czy to nie piękne zakończenie?
                Militumorte przygląda mi się. Wygląda jakby nad czymś gorączkowo myślała. Przenosi wzrok na ojca i zaczyna go prowokować. Wypytuje, dlaczego swojej córce, którą podobno kochał, wyznaczył na próbie odebranie życia noworodkowi i dlaczego wyrzekł się jej. Król nie odpowiada, więc Militumorte mówi dalej. Pyta jak to możliwe, że człowiek mógł wejść do nieba.
                - Człowiek… Chyba pół - człowiek, pół - Anioł – wskazuje na mnie palcem. – Jego dziadek był Aniołem i przekazał mu swoje moce. Dlatego musi zginąć. Na ziemi nie może żyć istota z anielską krwią, a w niebie  - z ludzką.
                Militumorte spogląda to na mnie, to na ojca. Próbuję sobie przypomnieć, co mówił dziadek. Opowiadał historię o Aniele należącym do Wojowników, który podczas patrolu zobaczył ludzką kobietę i zakochał się w niej, a potem porzucił niebo i anielskość, by móc z nią spędzić resztę życia. Tym Aniołem musiał być on…
                Z całych sił zaciskam dłoń na włóczni i koncentruję się. Nagle na moich łopatkach pojawiają się duże, białe skrzydła. Przez moje ciało przepływa energia. Ruszam w kierunku Militumorte.
                Kobieta widząc mój atak, zaczyna walczyć. Nacieramy razem na tłum Aniołów i wtedy przez okna wpadają buntownicy, którzy przerwali linię obrony. Zaraz za nimi wlatują sojusznicy Veshiriaha. Rozpoczyna się regularna walka. Słychać tylko krzyki i szczęk metalu. Wszędzie upadają ciała. Straciłem kontakt z Anielicą, więc przepycham się przez tłum w kierunku tronu, licząc, że tam będzie. W końcu udaje mi się ją dostrzec.
                Militumorte z Veshiriahem krążą wokół siebie, patrząc na siebie gniewnie. W końcu kobieta przerywa ten taniec i z całym impetem przebija króla włócznią. Spogląda na nią, ostatnim tchnieniem wbija broń w brzuch Anielicy, a potem upada na podłogę. Kobieta łapie się za brzuch, robi dwa kroki w tył i wpada prosto w moje ramiona.
                Układam ją na swoich kolanach. Próbuję zatamować krwotok, ale rana jest za głęboka. Militumorte otwiera oczy i patrzy prosto na mnie.
                - Żegnaj, Jean-Luc. Kocha…
                Osuwa się w moich ramionach. Dławiąc łzy, nachylam się nad nią, a potem składam na jej ustach pocałunek. To koniec. Militumorte nie żyje.

***
                Po śmierci Veshiriaha tron objął jego syn, którego uwolniono z więzienia, a w niebie zapanował pokój, taki jak przed laty. Wojownicy chcieli, żebym został wśród nich, ale postanowiłem wrócić na ziemię. Po zakończonej rewolucji Anioły zaczęły przywracać pokój wśród ludzi. Kilka miesięcy później Francuzi ogłosili Konstytucję, dzięki której zezwolono na większy udział obywateli w państwie. W obu światach udało się przywrócić równowagę.
                Nadal pracuję w szpitalu i pomagam ludziom. Jednak ciągle mam w głowie obraz Anielicy o pięknych, błękitnych oczach. Chociaż wiem, że nie żyje, to przepełnia mnie wrażenie, że dalej nade mną czuwa. Mam nadzieję, że istnieje po śmierci jakiś świat, w którym ją spotkam.
                - Panie doktorze! – krzyczy niska kobieta, wpadając do szpitala. – Niech pan ratuje moją córkę – woła przez łzy.
                Podbiegam do niej i zabieram z jej rąk malutką dziewczynkę. W tym momencie blondynka upada na podłogę. Wołam drugiego lekarza, żeby się nią zajął, a sam zabieram jej córkę do gabinetu. Próbuję ją reanimować, ale bezskutecznie. Nad nami pojawia się Anioł.
                - Zostaw, Jean-Luc – mówi. – Zostały otrute przez jakiegoś zielarza. Nie zdołasz jej uratować.
                Zamykam oczy i przypominam sobie słowa Veshiriaha, że nie mogę żyć ani na ziemi, ani w niebie. Biorę głęboki wdech i z całym przekonaniem i oddaniem mówię:

                - Ja, Jean-Luc Delacroix, pół - człowiek, pół - Anioł zrzekam się mojego życia darowanego mi przez księżniczkę Śmierci i przekazuję je tej dziewczynce, a jednocześnie mam nadzieję, że Militumorte mi wybaczy…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz