Karolina Malaga, laureatka Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego
Militumorte
Po wiekach Wielkiej Ciemności
nadeszła Światłość, z której narodziło się trzech mężczyzn i trzy kobiety.
Nazwali się Aniołami. Każdy z nich stworzył jeden Chór, którego celem było
władanie częścią istnienia. I tak oto powstały: Śmierci, Wojownicy, Życia,
Miłości, Mądrości oraz Stróże.
Najpotężniejsze
były Śmierci, które miały moc odbierania życia wszystkim istotom ziemskim.
Wojownicy tworzyli anielskie wojsko. Życia dawały tchnienie życia ludziom,
zwierzętom oraz roślinom. Miłości zaś władały szczęściem i miłością na ziemi.
Mądrości zgłębiały prastarą wiedzę i zajmowały się żywiołami. Najsłabszy Chór
stanowiły Stróże, których zadaniem była opieka nad każdym człowiekiem. Dzieci
Światłości stworzyły nasz świat, aby triumfowało dobro i sprawiedliwość aż po
kres istnienia wszystkiego co ziemskie.
Wstęp
do Konstytucji Chórów Anielskich
***
Jestem córką
Veshiriaha, króla Śmierci. Zostałam stworzona, by odbierać ludziom
najcenniejszy dar, jakim jest życie. Miałam odziedziczyć tron i być
najpotężniejszym Aniołem. Ale świadomie odrzuciłam to wszystko, bo nie mogłam wziąć
Jego duszy. Gdy spojrzał na mnie swoimi brązowymi oczami, wyrzekłam się swojej
natury.
Dokładnie trzydzieści jeden lat
temu na świat przyszedł Jean-Luc Delacroix. Rodzice chłopca bardzo chcieli mieć
dziecko, ale jego matka przeszła ciężką chorobę, przez którą nie mogła zajść w
ciążę. Z pomocą Żyć udało jej się wydać na świat zdrowego, ślicznego chłopca.
Dzień, w którym urodził się Jean-Luc był również dniem, który zmienił moje
życie.
Każdy Anioł, gdy ukończy
siedemnasty rok życia, musi przejść test, dzięki któremu udowodni swoją
wierność wszystkiemu, co anielskie i będzie mógł wypełniać swoje przeznaczenie
do końca swoich dni. Jeśli się sprzeciwi i nie wykona zadania, zostaje ukarany.
Należałam do Śmierci, więc polecono mi odebrać duszę istocie ludzkiej.
Myślałam, że to łatwe. Byłam pewna, że na początek dostanę kogoś chorego lub
starego. Niestety, pomyliłam się. Kazano mi uśmiercić noworodka…
Wraz z dwoma generałami mojego
ojca udałam się na próbę. Zjawiliśmy się w pomieszczeniu, w którym siedział
mężczyzna w średnim wieku i przytulał do piersi kobietę trzymającą w ramionach
śpiącego chłopca. Wyglądali na spokojnych i szczęśliwych. Nie chciałam odbierać
rodzicom tak upragnionego syna. Myślałam, że nie mam wyboru. Podeszłam więc do
nich i wyciągnęłam dłoń w kierunku klatki piersiowej chłopca. Wtedy on otworzył
swoje wielkie brązowe oczy i popatrzył w przestrzeń. Nie widział mnie. Ale ja
widziałam jego. To wystarczyło. Spojrzałam jeszcze raz na rodzinę Delacroix i wycofałam
się w głąb pomieszczenia.
- Odmawiam wykonania próby i jestem
gotowa ponieść wszelkie konsekwencje – powiedziałam. Obaj próbowali mnie
przekonać, że muszę to zrobić, ale wiedziałam, że to niemożliwe.
Gdy wróciliśmy do pałacu, mój
ojciec już o wszystkim wiedział. Wpadł w szał. Zaczął wrzeszczeć i rzucać
przedmiotami. Kiedy się uspokoił, oznajmił wszystkim, że zamierza uratować
honor rodziny. Wyrzekł się mnie i przeniósł do Stróży, żebym do końca swoich
dni strzegła Jean-Luca Delacroix.
To był ostatni raz, kiedy
widziałam moją rodzinę. Od tego czasu żyję wśród ludzi, opiekując się moim
brązowookim chłopcem. Być może to nieprawdopodobne, ale jestem z niego bardzo
dumna. Został lekarzem i codziennie spędza w szpitalu długie godziny, ratując
ludzkie życie.
***
- Doktorze Delacroix! – woła
wysoki blondyn, wpadając do sali chorych. – Francuzi! Oni buntują się! Mordują!
Bastylia upada!
Mężczyzna upada na podłogę.
Podbiegam do niego, ale jest już za późno. Nie wyczuwam pulsu ani oddechu, więc
pozostało mi stwierdzić zgon. Wołam jedną z pielęgniarek i proszę, aby zanotowała
w dokumentach czas śmierci oraz zabrała zwłoki. Potem zaczynam uspokajać moich
poruszonych pacjentów.
Wychodzę przed szpital i widzę
zamieszanie na ulicach. Ludzie krzyczą i biegają w popłochu. Panuje wielki
chaos. Myślę, że dzisiaj będę miał więcej pracy niż zwykle. Odwracam się i z
powrotem kieruję do drzwi. Nagle jakaś kobieta wyrasta przede mną. Nie, nie
kobieta. To chyba jakaś zjawa. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknej istoty.
- Wracaj do środka, Jean-Luc i
nie waż się stamtąd wychodzić bez mojego pozwolenia – mówi stanowczo.
- Kim pani jest, że mi
rozkazuje? – pytam zaintrygowany.
- Dowiesz się wkrótce. Coś się
wydarzyło i świat nie jest dłużej bezpieczny. Pamiętaj, nie wychodź ze
szpitala.
- O co chodzi? Co się dzieje? –
wołam, ale kobieta rozpływa się w powietrzu.
Przez chwilę zastanawiam się, czy była
prawdziwa, czy tylko widziałem ją oczami wyobraźni. Ponieważ i tak zamierzałem
wrócić do szpitala, wykonuję polecenie zjawy.
Przez następne kilka godzin przyjmuję
chorych i rannych, chociaż głównie są to kobiety, które nie wytrzymały nadmiaru
emocji oraz wrażeń i zasłabły. Zalecam im więc odpoczynek i odsyłam do domów.
W końcu wśród pacjentów pojawia
się ta sama kobieta, która kazała mi czekać w szpitalu.
- Kim pani jest i skąd mnie pani
zna? – pytam z nadzieją, że tym razem odpowie.
- Nazywam się Militumorte. Znam
cię, odkąd się urodziłeś i zawsze jestem przy tobie. Chociaż sam mnie nie
widzisz, to zawsze ci towarzyszę. Jestem twoim Stróżem.
Patrzę na kobietę i zaczynam się
śmiać. Chyba jednak przemyślę przepisanie jej jakichś leków lub zamknięcie w
psychiatryku na obserwację.
- Przepraszam, może pani powtórzyć?
– pytam z nadzieją, iż powie, że żartowała.
- Mów mi Lotte. Jestem twoim
opiekunem – odpowiada spokojnie. – Myślisz, że zwariowałam, ale musisz mi
uwierzyć. Wy, ludzie, nie jesteście jedynymi istotami na ziemi. Równolegle do
waszego świata istnieje nasz anielski.
Zaczynam zastanawiać się nad
wezwaniem pomocy. Ta kobieta najwyraźniej dostała w głowę czymś ciężkim. Jednak
otacza ją jakaś tajemnicza aura, która nie pozwala mi jej przerywać. Sprawia
wrażenie mówiącej prawdę. Proszę ją, aby udowodniła mi, że nie żartuje.
Militumorte podchodzi do mnie i
kładzie dłoń na moim torsie w pobliżu serca. Przeszywa mnie uczucie ciepła i
spokoju. Zamykam oczy. W mojej głowie pojawiają się obrazy z mojego życia, od
narodzin aż do teraz. Na końcu widzę swoje odbicie, więc podnoszę powieki i
patrzę zdumiony na kobietę. Otula ją zwiewna biała szata, a z jej łopatek
wyrastają majestatyczne białe skrzydła.
- Naprawdę, jesteś Aniołem.
Zawsze myślałem, że to tylko opowieści mojego dziadka – mówię półgłosem.
- W każdej historii jest odrobina
prawdy – odpowiada z uśmiechem.
***
Wybiegamy ze szpitala i
przeciskamy się pomiędzy panikującymi Paryżanami. Kierujemy się w stronę
Katedry Notre Dame. Verchiel, mój anielski przyjaciel z dzieciństwa, którego
udało mi się odszukać, gdy zostawiłam Jean-Luca, powiedział, że to nie tylko
rewolucja Francuzów, ale też Aniołów.
Odkąd zostałam zdegradowana, nie
wracałam do domu jak inni. Przez cały czas czuwałam na ziemi, ponieważ
podejrzewałam, że jeśli spuszczę oko z Jean-Luca, pojawi się ktoś z gwardii
mojego ojca i odbierze mu życie, o które tak wcześniej walczyłam. Nie
utrzymywałam też kontaktów z innymi Aniołami, więc nie wiedziałam, co dzieje
się w naszym świecie.
Verchiel powiedział, że po moim
odejściu ojciec stał się tyranem. Nagminnie zaczął łamać Konstytucję,
wprowadzając restrykcyjne zasady życia. Zakazał między innymi ślubów między
Aniołami tej samej płci, zabronił utrzymywania kontaktów pomiędzy Chórami oraz
nakazał określony plan zajęć na każdy dzień. Król Veshiriah jest
najpotężniejszym Aniołem, więc żaden sprzeciw nikt nie pomógł. Wszyscy musieli
się dostosować. Ale gdy mój ojciec zapowiedział zmianę Konstytucji,
społeczeństwo postanowiło wznieść bunt, jakiego żadna żyjąca istota jeszcze nie
widziała…
- Daleko jeszcze? – dyszy
Jean-Luc. – Dokąd biegniemy?
- Właściwie to już jesteśmy –
zatrzymuję się przed głównym wejściem do katedry.
- Dlaczego tutaj? – pyta.
- Wkrótce się przekonasz –
odpowiadam.
Wchodzimy do środka i kierujemy
się na szczyt lewej wieży. Na szczęście czeka już na nas Verchiel.
- Jaki masz plan, Militumorte?
Tak jak prosiłaś, ukradłem dla ciebie Złotą Włócznię. Co dalej?
- Teraz udam się do nieba.
Jestem jedyną istotą, mającą moc zniszczyć Veshiriaha – oznajmiam.
- Chwila… Chyba nie zamierzasz
iść zabić swojego ojca?
- Taki właśnie mam zamiar –
mówię stanowczo.
Anioł zaczyna robić mi wyrzuty i
krzyczeć, że zwariowałam. Z kolei zdezorientowany Jean-Luc przenosi spojrzenie
to na mnie, to na niego, nie mając pojęcia, co się dzieje. W końcu postanawiam
przerwać wywody niebieskookiego Anioła.
- Z twoją pomocą czy bez
zakończę dyktaturę w niebie. Zdecyduj po czyjej stronie chcesz być.
- Załóżmy, że ci pomogę. Co mam
robić? – pyta przegrany.
- Zostaniesz tutaj i
popilnujesz, by Jean-Lucowi nic się nie stało.
- Chyba żartujesz?! – podnosi
głos. – Trwa rewolucja, Francuzi pozostawieni bez anielskiej opieki i
przejmujący gniew opiekunów mordują się
na ulicach, w niebie buntownicy walczą z pachołkami twojego ojca, a ty każesz
mi pilnować jakiegoś nic nieznaczącego doktorka?
- Doktor Delacroix jest moją
jedyną nadzieją, która pozwala mi żyć. Jeśli nasza przyjaźń cokolwiek dla
ciebie znaczy lub znaczyła, zostań i czuwaj nad nim – mówię błagalnym tonem.
Verchiel w końcu ulega mojej
prośbie. Widzę jego gniew i smutek. Chętnie wzięłabym go ze sobą, ale nie
zaryzykuję życia Jean-Luca, zostawiając go bez opieki. A nie mogę go zabrać, bo
nie należy do istot anielskich.
Żegnam obu mężczyzn, zamykam
oczy i przenoszę się do nieba.
***
Stoję przy oknie i patrzę na
Paryż. Słońce zaczyna zachodzić, otaczając pomarańczowym blaskiem wszystkie
zakamarki miasta. Ulicami biegają ludzie i wołają o pomoc. Chciałbym być tam z
nimi jako lekarz i pomagać im, ale Verchiel nie pozwala mi wyjść. Krąży tylko
nerwowo po zakurzonym pomieszczeniu. Słychać jedynie ciche stukanie butów i
nerwowy oddech mężczyzny. Brunet nie sprawia wrażenia miłego i dobrego. Jest w nim
coś lodowatego i mrocznego.
- Wiem, że Militumorte kazała ci
mnie pilnować – mówię. – Ale czy nie możesz tego robić tam na dole? Mógłbym
wtedy poma…
- Nie waż się znowu zaczynać –
przerywa mi. – Dopóki Mili po ciebie nie wróci, będziesz tu siedział. Nie
pozwolę, żebyś ryzykował swoje życie. Już wystarczy, że ona naraża swoje tylko
przez to, że jej ojciec zwariował. To
wszystko twoja wina.
Nic nie rozumiem, więc patrzę na
niego pytająco. Verchiel jest wściekły, ale jego uwaga zwrócona jest na regał z
książkami. Postanawiam wykorzystać okazję i podbiegam do drzwi. Łapię za klamkę
i otwieram je. W ciągu sekundy pojawia się przede mną Anioł, cofam się o krok,
a on zamyka drzwi.
- Jesteś głupi. Bardzo głupi. A
teraz posłuchaj, bo może tylko dzięki prawdzie zrozumiesz… - bierze głęboki
oddech. – Zrujnowałeś całe moje życie. Kocham Mili, odkąd zobaczyłem ją po raz
pierwszy, gdy byłem nastoletnim Aniołem. Zrobiłbym dla niej wszystko.
Planowałem jej się oświadczyć, ale została wyrzucona z nieba tylko dlatego, że
odmówiła odebrania życia. A konkretnie twojego życia. Wyrzucono ją ze Śmierci i
zdegradowano do rangi Stróża. Poświęciła dla ciebie wszystko, więc bądź tak
łaskawy i chociaż udawaj, że doceniasz, to, że jeszcze żyjesz.
Anioł odwraca się i podchodzi do
okna. Myślę nad jego słowami i powoli zaczynają do mnie docierać. Jestem
mężczyzną, nie mogę siedzieć bezczynnie. Nie wiem jak, ale muszę pomóc
Militumorte. Zaczynam namawiać Verchiela i przekonywać go, że musimy pomóc
Anielicy. Pytam, czy na pewno nie istnieje żadna możliwość, żebym mógł wejść do
nieba. Mimo że nie widzi na to wielkich szans, zgadza się w końcu spróbować.
Stajemy naprzeciwko siebie i
splatamy dłonie. Nagle obraz wokół nas rozmazuje się i czuję, że tracę ziemię
pod stopami. Kilka sekund później otaczają nas dziesiątki skrzydlatych istot.
- To niemożliwe – mówi Verchiel.
– Udało nam się.
Niebo jest piękne. Wszędzie
unoszą się puszyste jasne obłoki. Panuje tu spokój i dobro. Nie widać żadnych
śladów buntu. Pytam Anioła jak to możliwe, na co on zaczyna coś mruczeć o
anielskiej magii. Niespodziewanie w mojej dłoni pojawia się długa, biała
włócznia. Verchiel patrzy zdumiony, ale tylko wzrusza ramionami.
- Pospieszmy się do dystryktu
Śmierci, bo to tam trwa rewolucja.
***
Przepycham się przez tłum
uzbrojonych Aniołów. Rozpoznaję po kolei wszystkie Chóry – Śmierci, Miłości,
Życia, Wojowników, Mądrości, a nawet Stróżów. Wszyscy są gotowi do walki w imię
wolności. Zaś bliżej pałacu skoncentrowani są wierni mojemu ojcu. Panuje wielki
chaos, tłumy walczą ze sobą na śmierć i życie. Anioły po raz pierwszy w
historii giną w bratobójczej walce. Muszę jak najszybciej zapobiec tym
zbrodniom.
Myślę, że Veshiriah jest w
głównej i dobrze strzeżonej sali pałacu. Jeśli chcę go zabić, powinnam się tam
jakoś dostać, aby nikt nie zauważył. Pamiętam, że gdy jeszcze należałam do
Śmierci i chciałam wymknąć się rodzicom, wychodziłam tajnym tunelem, do którego
wejście było w kuchni, a wyjście ukryte za murami ogrodu. Wystarczy, że uda mi
się dotrzeć do przejścia.
Skręcam w lewo i biegnę między
drzewami. Zostało mi jeszcze kilkaset metrów. Nagle zza drzewa wyłania się
trzech uzbrojonych mężczyzn. Niedobrze…
- Militumorte, buntownicza
księżniczka – dyszy jeden z nich. – Twój ojciec ucieszy się, jak cię do niego
zaprowadzimy. Martwą.
Anioły otaczają mnie, ale na
szczęście nie należą do Wojowników. Wyglądają mi na Życia. Mam niewielkie
szanse, mimo to aktywuję Złotą Włócznię i atakuję najwyższego z nich. Wszyscy
trzej rzucają się na mnie. Wymach, piruet, blok, cios. Jeden ląduje na ziemi.
Biorę zamach i uderzam niskiego, tęgiego Anioła. Również upada. Został mi tylko
jeszcze jeden. Celuję w jego nogi i udaje mi się pozbawić go równowagi. Na
koniec uderzam go w głowę i Anioł dołącza do poległych towarzyszy.
W końcu docieram do tunelu.
Wejście zasłonięte jest gęstymi krzewami. Przedzieram się przez nie i wchodzę
do ciemnego przejścia. Korytarz jest prosty i nie ma po drodze wielu schodów.
Wolę nie ryzykować odkrycia, więc idę w ciemnościach. Jest tu bardzo zimno i
mokro. W oddali pojawia się zarys światła, a to znaczy, że już niedaleko.
Przesuwam drewniane drzwi i
wchodzę do jasnego pomieszczenia. Mrużąc oczy, rozglądam się wokół. Kuchnia
wygląda dokładnie tak jak trzydzieści jeden lat temu, gdy kilka godzin przed
testem jadłam ciasteczka z kawałkami czekolady. Ale to nie czas na wspomnienia.
Wychodzę z kuchni i rozglądam się. Jak na razie nie widać żadnych Aniołów.
Ruszam korytarzem przed siebie, a potem skręcam w prawo. Wbiegam do holu i
staję przed ogromnymi złotymi drzwiami do głównej sali. Popycham je z całych
sił i wchodzę.
Dwóch potężnych mężczyzn celuje
do mnie z broni. Koniec włóczni blondyna kłuje mnie w ramię. Nie zwracam na
nich większej uwagi, bo kilkanaście metrów dalej na szkarłatnym tronie siedzi
mój ojciec.
- Puśćcie ją – poleca swoim
strażnikom, a oni wykonują polecenie.
Veshiriah wstaje, gdy podchodzę
w jego stronę.
- A więc pogłoski, że wróciłaś,
były prawdziwe – uśmiecha się gniewnie. – Czyli niepotrzebnie kazałem zabić
tamtego młodego chłopaka za kłamstwo. No cóż... Zdarza się. A teraz powiedz mi
po, co przyszłaś, córko – krzywi się z niesmakiem.
- Myślę, że dobrze to wiesz,
ojcze – odpowiadam z sarkazmem. – Koniec z twoją dyktaturą. Przez ciebie
buntują się Anioły. Przez ciebie pozostawiono ludzi samych. Przez ciebie
zamiast monarchów i szlachty giną we Francji niewinni. Przez ciebie trwa
bratobójcza walka wśród ludzi i Aniołów. To twój koniec.
Ruszam w kierunku ojca, ale
wtedy on krzyczy. Nagle spod sufitu zlatują Anioły. Otacza mnie tuzin
rozwścieczonych Wojowników.
- Chyba nie sądziłaś, że tak łatwo
się mnie pozbędziesz – kręci głową, uśmiechając się złośliwie. – Mam po swojej
stronie Wojowników, Śmierci, Życia, Mądrości, Stróże, a nawet Miłości i
wszystkie tańczą, jak im zagram. A ty jesteś sama. Jednak z uwagi na to, że
jesteś moją córką, dam ci wybór. Możesz walczyć i zginąć, a możesz przeżyć i do
końca życia z lochów podziwiać moją potęgę.
- Śmierć bliższa mi niż wszystko inne – odpowiadam cytując motto
mojego ojca.
Otwiera usta, by coś powiedzieć,
ale wtedy do głównej sali wpada dwóch mężczyzn.
***
Pośrodku sali, do której
wchodzimy, stoi Militumorte otoczona przez kilkunastu Aniołów. Kilka metrów
dalej znajduje się starszy i podobny do niej mężczyzna, zapewne jej ojciec.
Odwraca głowę w naszą stronę.
- Proszę, proszę, proszę – mówi.
– A któż to nas zaszczycił swoją obecnością? Doktor Delacroix, któremu
poświęciła się moja córka, a u jego boku wiecznie zakochany w niej zdrajca.
Militumorte otwiera usta i ze
zdziwieniem patrzy na Verchiela. Mężczyzna robi się lekko czerwony i posyła jej
słaby uśmiech.
- Powiedz mi, jak to jest, gdy
dziewczyna, którą kochasz, okazuje się zdrajczynią i zamiast ciebie i twoich
wartości anielskich wybiera jakiegoś człowieka – kpi Veshiriah.
Na te słowa młody Anioł rzuca
się do przodu na króla. Upada w połowie dystansu przebity strzałą. Podbiegam do
niego, ale został trafiony w serce. Nie mogę nic zrobić. Zamykam mu oczy i
wstaję.
- Dość tego – podnosi głos
Militumorte. – Wyzywam cię na pojedynek. Dzisiaj już nikt więcej nie zginie - z wyjątkiem ciebie.
- Co za zuchwałość. Pojedynek ze
mną? Zabiłabyś własnego ojca? – Veshiriah klaszcze, śmiejąc się. – Mam dla
ciebie lepszą propozycję. Jean-Luc zginie, ty skończysz w więzieniu. Czy to nie
piękne zakończenie?
Militumorte przygląda mi się.
Wygląda jakby nad czymś gorączkowo myślała. Przenosi wzrok na ojca i zaczyna go
prowokować. Wypytuje, dlaczego swojej córce, którą podobno kochał, wyznaczył na
próbie odebranie życia noworodkowi i dlaczego wyrzekł się jej. Król nie
odpowiada, więc Militumorte mówi dalej. Pyta jak to możliwe, że człowiek mógł
wejść do nieba.
- Człowiek… Chyba pół -
człowiek, pół - Anioł – wskazuje na mnie palcem. – Jego dziadek był Aniołem i
przekazał mu swoje moce. Dlatego musi zginąć. Na ziemi nie może żyć istota z
anielską krwią, a w niebie - z ludzką.
Militumorte spogląda to na mnie,
to na ojca. Próbuję sobie przypomnieć, co mówił dziadek. Opowiadał historię o
Aniele należącym do Wojowników, który podczas patrolu zobaczył ludzką kobietę i
zakochał się w niej, a potem porzucił niebo i anielskość, by móc z nią spędzić
resztę życia. Tym Aniołem musiał być on…
Z całych sił zaciskam dłoń na
włóczni i koncentruję się. Nagle na moich łopatkach pojawiają się duże, białe
skrzydła. Przez moje ciało przepływa energia. Ruszam w kierunku Militumorte.
Kobieta widząc mój atak, zaczyna
walczyć. Nacieramy razem na tłum Aniołów i wtedy przez okna wpadają buntownicy,
którzy przerwali linię obrony. Zaraz za nimi wlatują sojusznicy Veshiriaha.
Rozpoczyna się regularna walka. Słychać tylko krzyki i szczęk metalu. Wszędzie
upadają ciała. Straciłem kontakt z Anielicą, więc przepycham się przez tłum w kierunku
tronu, licząc, że tam będzie. W końcu udaje mi się ją dostrzec.
Militumorte z Veshiriahem krążą
wokół siebie, patrząc na siebie gniewnie. W końcu kobieta przerywa ten taniec i
z całym impetem przebija króla włócznią. Spogląda na nią, ostatnim tchnieniem
wbija broń w brzuch Anielicy, a potem upada na podłogę. Kobieta łapie się za
brzuch, robi dwa kroki w tył i wpada prosto w moje ramiona.
Układam ją na swoich kolanach.
Próbuję zatamować krwotok, ale rana jest za głęboka. Militumorte otwiera oczy i
patrzy prosto na mnie.
- Żegnaj, Jean-Luc. Kocha…
Osuwa się w moich ramionach.
Dławiąc łzy, nachylam się nad nią, a potem składam na jej ustach pocałunek. To
koniec. Militumorte nie żyje.
***
Po śmierci Veshiriaha tron objął
jego syn, którego uwolniono z więzienia, a w niebie zapanował pokój, taki jak
przed laty. Wojownicy chcieli, żebym został wśród nich, ale postanowiłem wrócić
na ziemię. Po zakończonej rewolucji Anioły zaczęły przywracać pokój wśród ludzi.
Kilka miesięcy później Francuzi ogłosili Konstytucję, dzięki której zezwolono
na większy udział obywateli w państwie. W obu światach udało się przywrócić
równowagę.
Nadal pracuję w szpitalu i
pomagam ludziom. Jednak ciągle mam w głowie obraz Anielicy o pięknych,
błękitnych oczach. Chociaż wiem, że nie żyje, to przepełnia mnie wrażenie, że
dalej nade mną czuwa. Mam nadzieję, że istnieje po śmierci jakiś świat, w
którym ją spotkam.
- Panie doktorze! – krzyczy niska
kobieta, wpadając do szpitala. – Niech pan ratuje moją córkę – woła przez łzy.
Podbiegam do niej i zabieram z
jej rąk malutką dziewczynkę. W tym momencie blondynka upada na podłogę. Wołam
drugiego lekarza, żeby się nią zajął, a sam zabieram jej córkę do gabinetu.
Próbuję ją reanimować, ale bezskutecznie. Nad nami pojawia się Anioł.
- Zostaw, Jean-Luc – mówi. –
Zostały otrute przez jakiegoś zielarza. Nie zdołasz jej uratować.
Zamykam oczy i przypominam sobie
słowa Veshiriaha, że nie mogę żyć ani na ziemi, ani w niebie. Biorę głęboki
wdech i z całym przekonaniem i oddaniem mówię:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz