Z każdym
uderzeniem serca
Za młodu marzył o majątku i o sławie
I
o tym, żeby kiedyś wielkim skrzypkiem być
I
własny koncert w Filharmonii dać w Warszawie
Muzykę
kochał jak pięknie umiał śnić
Lecz
jak to zwykle bywa chłopak zdolny był
Nie
palił, nie pił tylko wciąż muzyką żył
Los
mu nie sprzyjał, a talent Antek miał
Żal
z serca płynął, gdy na dancingu co noc grał
(Zagraj
Antoś tango)
Mariusz
„Orzeł” Robaczewski zmarszczył brwi i rzucił na biurko stos papierów. Dochodziła
północ, a on nadal nie wyszedł z biura. W komendzie panowała ciemność, świeciła
tylko lampka na jego biurku. „Orzeł” był wściekły. Od pięciu dni prowadził
śledztwo w sprawie śmierci dziewięćdziesięciotrzylatka, tak jakby trzeba było
wyjaśniać cokolwiek. Nie dość, że mężczyzna był stary, to chorował na nowotwór
krtani. Starszy aspirant nie widział powodów, by podejrzewać, że zgon nie
nastąpił z przyczyn naturalnych. Jednak lekarz orzekający zgon upierał się, że
to musiało być morderstwo. - Przeklęty
znawca się znalazł - mruknął sam do siebie Robaczewski, ziewając,.
-
„Orzeł”, padnij! – krzyknął komisarz Piotrowicz, wyrywając Robaczewskiego ze
snu, który, wystraszony nagłą pobudką, niemal spadł z fotela, co spowodowało
atak śmiechu Karola.
-
Ty idioto! – postukał się w czoło.
-
Dobra, dobra, młody. Narzeczona w końcu przejrzała na oczy i wyrzuciła cię z
mieszkania czy tak bardzo kochasz patrzeć na naszego drogiego inspektora
Muskałę?
-
Pieprz się.
-
Wyluzuj twardzielu i nie bądź taki wulgarny. Zaraz idziemy w odwiedziny do starszej
pani i masz chociaż udawać, że jesteś dobrym stróżem prawa – zarechotał
Piotrowicz.
-
Jestem, ale jakiś zakochany w sobie komisarz każe mi prowadzić śledztwo w
sprawie, w której jest ono potrzebne jak ślepemu okulary.
-
Jak już skończyliście te romanse, to może weźmiecie się do roboty? – rzucił
inspektor, idąc do gabinetu.
-
Robi się – powiedział głośno Piotrowicz.
-
Strażniku Warszawy – dodał ciszej Robaczewski.
Kiedy
Muskała zniknął z pola widzenia, zadzwonił doktor Borowiecki, żeby zapytać, czy
poczyniono w śledztwie jakieś postępy. „Orzeł” przysięgał na życie kota swojej
babki, że jeśli ten cholerny lekarz nie odpuści w tej sprawie, to sam osobiście
sfałszuje dowody i zamknie go do pudła. Jednak teraz nie miał na to czasu.
Musiał jechać przesłuchać kolejnego świadka, który, jak się okazało, utrzymywał
bliskie stosunki z Andrzejem Konarskim.
Komisarz
zatrzymał samochód przed niewielkim klasycznym domem na obrzeżach stolicy.
-
Pamiętaj, że to staruszka. Masz się zachowywać jakbyś przyjechał do babci w
odwiedziny – nakazał Robaczewskiemu.
Mężczyźni
zadzwonili na dzwonek. Drzwi otworzyła im około trzydziestoletnia kobieta.
-
Dzień dobry – powiedziała z lekkim rosyjskim akcentem.
-
Komisarz Karol Piotrowicz i starszy aspirant Mariusz Robaczewski - detektywi pokazali swoje odznaki, na widok
których zniknął uśmiech z ust blondynki. Zamiast tego jej wargi wygięły się w
lekkim grymasie.
Jej
spojrzenie z łagodnego stało się ostre i podejrzliwe. Jednak narzuciła maskę na
twarz i z udawanym uśmiechem zaprosiła mężczyzn do środka.
***
Usłyszałam
obce, męskie głosy w korytarzu i stukot butów. Nie spodziewałam się żadnych
odwiedzin. Dziwne.
Do
salonu tuż za Nadią weszło dwóch rosłych mężczyzn. Jeden młodszy, a drugi
starszy.
-
Dzień dobry, pani Zofio – wyciągnęli odznaki. – Możemy zadać pani kilka pytań?
Detektywi.
-
Niech panowie usiądą – wskazałam kanapę. – Napijecie się czegoś? Moja córka
zrobi wam herbatę. Prawda, Nadio?
-
Niech się pani nie kłopocze – powiedział starszy. – Przyszliśmy tylko na chwilę
w sprawie śmierci pana Andrzeja Konarskiego.
Nagle
opadłam z sił. Przed moimi oczami pojawił się obraz mojego Andrzejka, najpierw
pięknego mężczyzny, potem chorego starca. Tyle wspomnień…
Policjanci
zadali kilka rutynowych pytań.
-
Wiemy, że często odwiedzała go pani w szpitalu – oznajmił młodszy.
-
To prawda – potwierdziłam.
-
Kiedy ostatni raz?
Nie… nie mogę powiedzieć im prawdy.
Obiecałam mu…
-
Nie pamiętam - odpowiedziałam.
-
Co łączyło panią z panem Konarskim? – zapytał ten młodszy.
Spojrzałam
na swoją prawą dłoń, na złoty pierścionek z czerwonym rubinem. Poczułam, jak do
moich oczu mimowolnie napływają łzy…
***
2 sierpnia 1939
Dzisiaj z dziewczynami wybrałyśmy
się na dancing do centrum stolicy. Wystroiłyśmy się w nasze najlepsze sukienki.
Ja założyłam ciemnozieloną i upięłam swoje długie brązowe włosy w kok.
Wyglądałam naprawdę ładnie. W końcu zaczynam wkraczać w dorosłość. Jestem taka
podekscytowana!
Gdy przyszłyśmy na dancing,
kilkanaście par tańczyło na parkiecie. Usiadłyśmy przy jednym ze stolików i
zaczęłyśmy obserwować towarzystwo. Wszystkie szukałyśmy wzrokiem wolnych
młodzieńców.
I wtedy… Zobaczyłam Jego…
Stał w rogu sali w otoczeniu kilku
mężczyzn. Był piękny, onieśmielający. Przewyższał swoich towarzyszy o głowę.
Miał jasnobrązowe włosy. Wyglądał wspaniale.
Lekko przekręcił głowę i… spojrzał
mi prosto w oczy. Zauważył, że go obserwuję. Szybko spuściłam wzrok i
odwróciłam głowę.
Spłonęłam rumieńcem i zawstydziłam
się. Damie nie wypada się tak zachowywać w towarzystwie.
Chwilę później… on podszedł do mnie
i poprosił, żebym podarowała mu taniec. Zgodziłam się. Kiedy prowadził mnie na parkiet, orkiestra rozpoczęła tango. Zaczął
prowadzić mnie w rytm melodii. Jego ruchy były płynne, zdecydowane, wyjątkowe.
To nie on tańczył do muzyki, to muzyka grała do jego kroków…
26
sierpnia 1939
Znowu spotkałam się z Andrzejem. W
końcu miałam okazję przyjrzeć się jego oczom. Są takie piękne! Niebiesko –
szaro – zielone… Takie inne, tak wyróżniające się! Pasują do jego pełnego
uśmiechu.
Spędziliśmy w kawiarni dwie godziny.
Andrzej opowiedział o swojej pasji -
grze na skrzypcach. Obiecał, że zagra coś kiedyś dla mnie. Nie mogę się
doczekać!
Nigdy nie sądziłam, że spotkam kogoś
takiego. Andrzej jest jak… jak spadająca gwiazda. Kiedy tylko pojawia się w
pobliżu, wszystko inne traci swój blask… Chyba znowu skradł kolejne części
mojego serca…
27
października 1940
Wojna nadal trwa. Wszyscy
porzuciliśmy nasze marzenia i żyjemy, modląc się o każdy kolejny dzień życia…
Jedyne, o czym marzymy, to wolność i pokój.
Dzisiaj Andrzej poprosił o moją
rękę.
Zgodziłam się.
Nie mogę uwierzyć, że to się stało.
Ofiarował mi nie tylko swoje serce, ale i płomyk nadziei, i iskrę szczęścia.
Jego oświadczyny sprawiły, że chociaż przez chwilę poczułam radość, której nie
czułam od ponad roku.
Andrzej sprawił, że uwierzyłam w
dobre zakończenie.
Uwierzyłam w nas…
Razem ustaliliśmy, że weźmiemy ślub
zaraz, jak tylko wojna dobiegnie końca…
12
września 1944
Powstanie nadal trwa. Cała Warszawa
jest zniszczona przez Niemców. Straciłam wielu przyjaciół. Z każdym dniem walk
zaczynam tracić nadzieję. Andrzej jest przy mnie. Razem bierzemy udział w
batalii z wrogiem. Codziennie ryzykujemy życie i zaglądamy śmierci w oczy. W
każdej minucie żyjemy strachu, że to nasze ostatnie sekundy razem…
***
13
września 1944 roku po raz ostatni widziałam Andrzeja. Przybiegł do mnie z
rannym chłopcem na rękach, powiedział żebym się nim zajęła, a sam pobiegł
pomagać innym, którzy ucierpieli w wyniku eksplozji. Miał szybko wrócić… ale
nie zrobił tego…
Powstanie
upadło.
Wojna
rok później się skończyła.
A
mojego Andrzeja nadal nie było…
-
Pani Zofio, - głos detektywa wyrwał mnie z zmyślenia – wszystko w porządku?
-
Tak, tak… Przepraszam – odpowiedziałam. – Z moim Andrzejkiem byliśmy zaręczeni.
Niestety, los zdecydował inaczej. Ja czekałam w Warszawie, Andrzej myślał, że zginęłam, więc wyjechał do
Ameryki. Po siedemdziesięciu dwóch latach los znowu nas połączył…
-
Smutna historia pięknej miłości – westchnął starszy z detektywów.
-
I naprawdę nie podejrzewa pani nikogo, kto mógłby chcieć śmierci pana Andrzeja?
-
Nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Życie
nauczyło mnie jednego. Postawienie właściwego pytania jest ważniejsze niż
odpowiedź…
***
Starsza kobieta siedziała na krześle
w poczekalni w kolejce na prześwietlenie. Czytała książkę. Tymczasem przez
szpitalny korytarz młoda pielęgniarka pchała wózek, rozmawiając ze starszym mężczyzną.
- Panie Andrzeju, niech pan już nie
przesadza z tymi komplementami – chichotała.
- Jestem stary, u progu śmierci.
Jedyne, co mi pozostało, to uczyć młodych sztuki komplementowania. Niech pani
patrzy – powiedział żartobliwie.
Staruszka uniosła wzrok znad książki
na dźwięk głosu, który przypomniał jej ukochanego.
Jej serce nagle przyspieszyło, na
jej ustach zagościł uśmiech, a oczy zaszły łzami.
Mężczyzna zareagował tak samo.
- Andrzej?
- Zosia? Po tylu latach… Myślałem,
że nie żyjesz…
Staruszka uścisnęła mężczyznę i
zaczęła płakać.
- Siedemdziesiąt dwa lata czekałam
na ten moment – wybuchła płaczem. – Nie sądziłam, że kiedyś cię zobaczę…
Dawni narzeczeni zaczęli rozmawiać.
Mówili głównie o swoim wciąż tętniącym uczuciu, o samotności, o wielkiej
tęsknocie…
***
Robaczewski i Piotrowicz wrócili
zawiedzeni do samochodu. Przesłuchanie świadka nie przyniosło żadnych postępów
w sprawie. Wyglądało na to, że nadal są w martwym punkcie.
- Piotrowicz – rzucił do telefonu
komisarz.
Dzwonił patolog z rozkazem
natychmiastowego stawienia się na komendzie. Mówił, że znalazł coś, co ich
zaciekawi.
Mężczyźni wpadli na komendę i
pobiegli do laboratorium. Zdyszani wpadli do świątyni Marcina Bluszcza.
- Spokojnie, bo jeszcze wam
ciśnienie skoczy – powiedział spokojnym głosem. – Mam dla was prezent,
zwłaszcza dla ciebie „Orzeł”. W końcu zaczniesz sypiać w domu i może Kinga cię
nie rzuci.
Robaczewski już otwierał usta, żeby
się odgryźć, ale komisarz go ubiegł.
- Gadaj, co masz – rzucił
niecierpliwie Piotrowicz.
- We krwi Konarskiego znalazłem
śladowe ilości cyklosporyny. Sprawdziłem historię jego chorób i leki, które
stosował. W żadnym z nich nie było jej w składzie aż tyle, żeby była tak łatwo
wykrywalna.
- A powiesz nam coś, czego nie
wiemy? – burknął Robaczewski.
- Na głowie ofiary znalazłem siwy
kobiecy włos.
- Starska. To musi być jej włos –
powiedział Piotrowicz. – Młody, zbieraj się. Jedziemy do niej.
Najszybciej jak to było możliwe
mężczyźni dotarli na miejsce. Ponownie powitała ich adoptowana córka pani
Zofii. Tym razem z jeszcze większym niezadowoleniem niż wcześniej.
- Czego panowie znowu chcą?
- Musimy porozmawiać z pani matką.
Detektywi bez zbędnych uprzejmości
przeszli do salonu, w którym siedziała Zofia Starska.
- Ma pani nam coś do powiedzenia? –
zapytał grzecznie i cicho Piotrowicz.
- Dosyć tego – uniosła się Nadia.
- Uspokój się – nakazała staruszka.
– To ja…
Zabiłam
Andrzejka… Mojego Andrzejka… Był chory i cierpiał. Wiedział, że umiera.
Wielokrotnie błagał mnie, abym zakończyła jego mękę… Zrobiłam to… Moja córka
jest chemikiem. Ja… ja ukradłam jej trochę jakiejś substancji i podałam
Andrzejkowi.
Pani Zofia nie wytrzymała i wybuchła
płaczem. Nadia spuściła wzrok.
***
Staruszka siedziała obok
szpitalnego łóżka, na którym leżał starszy mężczyzna. Oboje mieli łzy w oczach.
Kobieta kurczowo zaciskała dłonie na ręce ukochanego.
- Błagam, zrób to…
- Nie wiem, czy potrafię...
- Proszę… Pamiętaj, że cię kocham.
- Ja ciebie też kocham.
Mężczyzna ostatni raz uścisnął dłoń
kobiety.
Staruszka wbiła strzykawkę w lewą
rękę mężczyzny i docisnęła tłok…
Karola
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz