Camille
Corot Orfeusz wyprowadzający Eurydykę z podziemi, 1861
Malarz nawiązuje do zakończenia mitu - Orfeusz z Eurydyką wracają z Hadesu na ziemię. Mityczny bohater jest tu przewodnikiem: podtrzymuje ukochaną za rękę i wskazuje kierunek wyciągniętą w górę lirą. Instrument – symbol doskonałej sztuki – jest tu przepustką do życia, to dzięki niej zakochani otrzymali od bogów drugą szansę. O tym, że zostanie ona zaprzepaszczona, przypominają cienie błąkające się po drugiej stronie Hadesu – przedstawione w nostalgicznych pozach, pełni zadumy i smutku zmarli.
Znaczenie, czar, potęga muzyki – oto, co
kojarzyło się starożytnym z imieniem Orfeusza. I taki też jest podstawowy sens
mitów o nim; także o zejściu do świata zmarłych dla ratowania Eurydyki.
Opowieści zaś było wiele. Płyną one, poczynając co najmniej od VII w. p.n.e.,
wciąż potężniejącą rzeką przez całą grecką i rzymską literaturę, filozofię,
sztukę, aż po sam schyłek i koniec antycznego świata, a nawet i dłużej, dalej, przechodzą bowiem w zmienionym kształcie także do
chrześcijaństwa […]. i wszystko wokół: ludzi, zwierzęta, drzewa, kamienie, góry. Chciałoby się rzec,
że mit starogrecki antycypuje i, fantazjując, zwielokrotnia te efekty
psychologiczne, te sceny, których świadkami dopiero jesteśmy my, ludzie XX w., obserwując
występy młodych gitarzystów – śpiewaków. I chciałoby się wierzyć, że Orfeusz
był rzeczywistą, realną postacią, człowiekiem z krwi i ciała […]. Wniósł on
jakieś nowe wartości do znanych Grekom sposobów muzykowania, powodując tym
zachwyt
i szok. A to wystarczyło, by stał się ośrodkiem coraz barwniejszych opowieści, mitów, nawet wierzeń religijnych.
i szok. A to wystarczyło, by stał się ośrodkiem coraz barwniejszych opowieści, mitów, nawet wierzeń religijnych.
Instrument
wszakże muzyczny, którego Orfeusz był mistrzem, a według wielu nawet wynalazcą i
którego dźwiękami czarował, ba, wręcz niewolił swych słuchaczy, był bardzo
prosty, skromny, strunowy: kitara lub lira. Twierdzono też, że jeśli nawet nie
on pierwszy go skonstruował, to w każdym razie zwiększył liczbę strun – z
siedmiu do dziewięciu. Przy wtórze tej muzyki Orfeusz śpiewał czy też raczej
półśpiewnie recytował, wprawiając w zachwyt i rodzaj transu wszystkich
Czarowi
Orfeuszowego grania i śpiewania ulegała bowiem nie tylko przyroda. Poddał się
jego muzyce także świat najbardziej tajemniczy, niedostępny, zimny i nieczuły:
bóstwa panujące nad krainą zmarłych. Mówiąc krócej: śmierć.
Aleksander Krawczuk, Stąd do starożytności, Warszawa 1988, s. 206–207.
Aleksander Krawczuk, Stąd do starożytności, Warszawa 1988, s. 206–207.
Weronika i Hubert opowiadają na lekcji mit o Orfeuszu i śpiewają "Eurydyki tańczące"
Czesław Miłosz przenosi scenę mitologiczna we współczesne realia, co pozwala odbiorcy utożsamić się z Orfeuszem. Nikt z nas nie jest do końca dobrym człowiekiem, ale każdego z nas miłość uszlachetnia. Każdy też z nas może stanąć w obliczu ogromnej straty. Ważne, by walczyć do końca o zachowanie miłości, godności i wreszcie, by umieć w takich chwilach zrozumieć, że nie wszystko stracone, by umieć znaleźć wokół siebie to co piękne i dobre. Utwór Miłosza kończy się optymistycznie: Orfeusz zasypia przytulając policzek do rozgrzanej ziemi.
Czesław Miłosz: Orfeusz i Eurydyka
Stojąc na płytach chodnika przy wejściu do Hadesu
Orfeusz kulił się w porywistym wietrze,
Który targał jego płaszczem, toczył kłęby mgły,
Miotał się w liściach drzew. Światła aut
Za każdym napływem mgły przygasały.
Zatrzymał się przed oszklonymi drzwiami, niepewny
Czy starczy mu sił w tej ostatniej próbie.
Pamiętał jej słowa: „Jesteś dobrym człowiekiem”
Nie bardzo w to wierzył. Liryczni poeci
Mają zwykle, jak wiedział, zimne serca.
To niemal warunek. Doskonałość sztuki
Otrzymuje się w zamian za takie kalectwo.
Tylko jej miłość ogrzewała go, uczłowieczała.
Kiedy był z nią, inaczej też myślał o sobie.
Nie mógł jej zawieść teraz, kiedy umarła.
Pchnął drzwi. Szedł labiryntem korytarzy, wind.
Sine światło nie było światłem, ale ziemskim mrokiem.
Elektroniczne Patrzyli jakby obok, na tamto obojętni.
Na swoją obronę miał lirę dziewięciostrunną.
Niósł w niej muzykę ziemi przeciw otchłani,
Zasypującej wszelkie dźwięki ciszą.
Muzyka nim władała. Był wtedy bezwolny.
Poddawał się dyktowanej pieśni, zasłuchany.
Jak jego lira, był tylko instrumentem.
Aż zaszedł do pałacu rządców tej krainy.
Persefona, w swoim ogrodzie uschniętych grusz i jabłoni,
Czarnym od nagich konarów i gruzłowatych gałązek,
A tron jej, żałobny ametyst, słuchała.
Śpiewał o jasności poranków, o rzekach w zieleni.
O dymiącej wodzie różanego brzasku.
O kolorach: cynobru, karminu,
sieny palonej, błękitu,
O rozkoszy pływania w morzu koło marmurowych skał.
O ucztowaniu na tarasie nad zgiełkiem rybackiego portu.
O smaku wina, soli, oliwy, gorczycy, migdałów.
O locie jaskółki, locie sokoła, dostojnym locie stada
pelikanów nad zatoką.
O zapachu naręczy bzu w letnim deszczu.
O tym, że swoje słowa układał przeciw śmierci
I żadnym swoim rymem nie sławił nicości.
Nie wiem, rzekła bogini, czy ją kochałeś,
Ale przybyłeś aż tu, żeby ją ocalić.
Będzie tobie wrócona. Jest jednak warunek.
Nie wolno ci z nią mówić. I w powrotnej drodze
Oglądać się, żeby sprawdzić, czy idzie za tobą.
I Hermes przyprowadził Eurydykę.
Twarz jej nie ta, zupełnie szara,
Powieki opuszczone, pod nimi cień rzęs.
Posuwała się sztywno, kierowana ręką
Jej przewodnika. Wymówić jej imię
Tak bardzo chciał, zbudzić ją z tego snu.
Ale wstrzymał się, wiedząc, że przyjął warunek.
Ruszyli. Najpierw on, a za nim, ale nie zaraz,
Stukanie jego sandałów i drobny tupot
Jej nóg spętanych suknią jak całunem.
Stroma ścieżka pod górę fosforyzowała
W ciemności, która była jak ściany tunelu.
Stawał i nasłuchiwał. Ale wtedy oni
Zatrzymywali się również, nikło echo.
Kiedy zaczynał iść, odzywał się ich dwutakt,
Raz, zdawało mu się, bliżej, to znów dalej.
Pod jego wiarą urosło zwątpienie
I oplatało go jak chłodny powój.
Nie umiejący płakać, płakał nad utratą
Ludzkich nadziei na z martwych powstanie,
Bo teraz był jak każdy śmiertelny,
Jego lira milczała i śnił bez obrony.
Wiedział, że musi wierzyć i nie umiał wierzyć.
I długo miała trwać niepewna jawa
Własnych kroków liczonych w odrętwieniu.
Dniało. Ukazały się załomy skał
Pod świetlistym okiem wyjścia z podziemi.
I stało się jak przeczuł. Kiedy odwrócił głowę,
Za nim na ścieżce nie było nikogo.
Słońce. I niebo, a na nim obłoki.
Teraz dopiero krzyczało w nim: Eurydyko!
Jak będę żyć bez ciebie, pocieszycielko!
Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół.
I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz