Wataha
Kiedy burza spowiła nasze
jasne dusze i serca, a także parę obłoków prześwitujących zza ciemnych bram
odległości, zdałeś się patrzeć na odlatujące ptaki, bo w danej chwili marzyłeś
o ich bycie. Marzyłeś o wolności. Wiedziałeś jednak, że wolność jest niebezpieczna,
a Ty bałeś się niebezpieczeństwa. Czego więc chciałeś? Rzuciłeś liście na wiatr, tak jak rzuca się słowa, lecz trochę lżej.
One nie tonęły w porównaniu ze słowem, a unosiły się cicho, oddając się rządom
wody. Z pomrukiem górskich czeluści przeszedłeś przez świat, echem niosąc
ostatnią prośbę
nocnych bardów.
To kroki, które
popełniłeś, brnąc ślepo w mgłę po zagładzie.
„Ja
przeminę i nie będzie mnie więcej
Ale kraina, po której wędruję
pozostanie nietknięta”
(fragment pieśni stanu Omaha)
Dumne serce Mastiko spoczywało
na jego ramieniu, dążąc do wiecznego bezruchu, jeszcze tchnąc życiem. Każdy
kawałek ziemi jego plemienia został naznaczony krwią wodzów – Starszyzny,
etnicznych istot zwanych niegdyś góralami. Na wydeptanym przez liczne stopy
gruncie strumieniem płynął smutek i ból opadających już z resztek sił -broniących.
Mastiko raz jeszcze uniósł wzrok ku niebu, dziękując przodkom i pożegnał się ze
swoim duchem. Rozgwieżdżone niebo zdało się coraz bardziej ciemnieć na znak
spokojnego przyjęcia władcy w swoje progi. Shada upadła na kolana obok ciała ojca,
wbijając włócznię owiniętą amuletem z niebieskich i pomarańczowych piór.
Ostatni raz ujęła w swoje niewielkie dłonie twarz człowieka, który od zawsze
jej chronił, od zawsze był jej opoką. Pozwoliła powiekom opaść i wyszeptała
cicho słowa pożegnania: Naghej una
moroha.
Ktoś ujął ją lekko, pomógł wstać i
podtrzymał, aby nie upadła. Dziewczyna wyrwała
się i wybiegła z gęstego lasu, gnając wprost przed siebie. Wataha zerwała się
na łapy,
słysząc bieg swojej pani. Matka ziemia
odbijała echem każdy dotyk gruntu przez stopę. Wilki omijały potężne pnie, co
rusz unosząc pysk ku górze, aby móc wyczuć kierunek, w którym podążała.
Stopiony śnieg zdobił ich nozdrza, odbijając lśniący blask księżyca. Gwiazdy
dały znać, że już są. Wiatr również się pojawił. Podnosił w górę wilcze futro
przylegające do pleców Zavoyanki przy każdym jej skoku. Wyraz jej twarzy był
niezmieniony. Wyraźnie zarysowana żuchwa i widoczne kości policzkowe dodawały
jej dumy. Pełne, czerwone usta przesączone zemstą zdradzały jej zamiary. Lekko
skośne, ciemne oczy uważnie obserwowały otoczenie.
Dziewczyna wędrowała
dniem i nocą, zaznając niepokoju. Korony drzew dawały jej cień i schronienie,
dzięki którym czuła się otoczona ramionami bezpieczeństwa. Postój zawsze
kończyła o świcie, zostawiając za sobą coraz to inne jaskinie i groty.
Ogrzewała się, rozpalając ogień na paleniskach, którego płomienie zawsze
wędrowały ku górze, zdobiąc rysunki zwierząt, wytatuowane na sklepieniu.
Ziemie
regionu Podhbabhiogóhrza porastały gęste lasy iglaste. Drzewa sięgały wysoko,
czubkami dotykając gwiazd. Górskie potoki gnały wśród ostrych skał, by napoić
zwierzęta, więc i tych zawsze było tu dużo. Dla każdego znalazł się skrawek
urodzajnej gleby. Nad wszystkim czuwały szczyty i ich władcy Nesto, Nezden i
Nelim. To oni, według wierzeń tamtejszego plemienia, zsyłali deszcz, wprawiali
w ruch powietrze, tworząc wiatr, a także dawali życie wszelkim istotom.
Będąc w tej chwilowej podróży, poniewierała się wśród
różnych odcieni zieleni. Była blisko przyrody, tak kruchej jak my sami. Aż w
końcu musiała się z nią pożegnać. Zostawić za sobą. Polowali na nią tak jak
poluje się na zwierzynę. Bezlitośnie z czarną dziurą w sercu i sumieniu, bo
rozpętała wojnę. Wojnę jakiej wcześniej nie zaznano, bowiem odpowiedzialność zrzucona w najmniej oczekiwanym
momencie, ciążyła na jej plecach jak
setka głazów, z dnia na dzień coraz bardziej wbijając w ziemię, drążąc ludzkim
ciałem korytarze depresyjności. Odpowiedzialność zrzucona na tę małą istotę,
obarczoną poczuciem zagrożenia, stwarzała dla jej duszy ogród pełen
niebezpieczeństw. Ogród prowadził do kresów władzy. Władza. To ją
zgubiło. Ojciec kazał jej rządzić, odkąd znalazł się na łożu śmierci. A ona
marzyła o wolności i przemijała z dnia na dzień, tracąc siebie jak księżyc w
każdej następnej fazie. Ślepo brnęła w mgłę.
Postanowiła skoczyć w przepaść, oddając się
w ofierze Nelimowi, którego przyjście zwiastowało przesilenie. Był jej bardem.
Odbił echem całą nienawiść i smutek, który wykrzyczała, lecąc w dół wprost na głazy. Śpiewał dla niej
usypiające melodie, kołysanki mające zabrać ją w krainę, do której biegiem
nigdy by nie dotarła. Głaskał jej rozwichrzone włosy, uspokajając. Pozwolił jej
jeszcze schować się w swoich ramionach - okutych fliszem skarpach, patrzeć na
pełne dumy szczyty górujące nad jej losem. Rzucały cień i chroniły wyciągnięte nad skroń dłonie. Refleksy pomiędzy
palcami uderzały jednak w twarz z siłą, jakiej wcześniej nie znała. Ból przeszywał
każdą kość. Szelest, szmer, chełst powietrza. Cicha śmierć.