niedziela, 30 czerwca 2019

Wyróżnienie w Konkursie Literackim

Michał Grzechynia
k. II

Brzydki, gruby i pijany”
Mężczyzna w sile wieku postępował naprzód. Przekroczył już Dolinę Chmielu i wartko zmierzał przed siebie. Przyświecał mu jeden cel – zadośćuczynienie win – ale, jak na ironię, marsz ku odkupieniu opóźniały myśli o słuszności decyzji. Nadal nie był co do niej przekonany. Właściwie, podjął ją z braku innych możliwości na spędzenie życia. Do najbliższej wioski został mu nadal ładny kawałek drogi, przynajmniej miał co podziwiać – szlak do niej wytyczał korowód drzew ozdobionych żółto-czerwonymi liśćmi. Część z nich już spadła na ziemię, aby ustąpić miejsca na wiosnę dla jadeitowego potomstwa. Darno uwielbiał zestawienie tych dwóch kolorów. Nie znał się na tym rodzaju sztuki, ale cenił wysoko artystyczny kunszt Matki Natury. Tym bardziej go bolały jego grzechy przeciw niej.
Gdyby tylko do mojego wyglądu się tak przyłożyła – westchnął samotnie. – Może to i lepiej, że nikogo nie mam? – oddał się kolejnej zadumie. Czas był ostatnią rzeczą, jakiej mu było brak, co miał zamiar wykorzystać. Nie chwaląc, Darno był bystry jak mało kto. Nawet za bardzo, żeby mógł na tym skorzystać. Wiele lat przepracował na książęcym dworze, a nawet kilkukrotnie leczył rodzinę królewską. Nigdy nie miał nikogo bliskiego, jednak pozwoliło mu to na wychowanie się w Ruchomej Wieży, gdzie pobierał nauki. “Nauki” to za mało powiedziane. W tej niezdobytej twierdzy uczył się od samego Moradimusa Wojownika, zwanego Surowym. “Wojownik” to nietypowy tytuł dla maga, ale nie to jest istotne – bo to nie sztuk czarodziejskich nauczał się Darno. Szkolił się w alchemii.
Alchemia to nie magia. Jej używać może każdy człowiek, nauczył się mówić wszystkim naokoło. I miał rację – alchemii było bliżej do fizyki przyrody ożywionej i nieożywionej, niźli do składania ofiar i strzelania ogniem. Ale, jak stare krasnoludzkie przysłowie mówi, “bez ryzyka nie ma sukcesu”. Według niskich wojaków te dwie rzeczy są nieodłączne. Podobnie uważał Darno. I to dlatego musiał odpokutować winy. Bo był za dobry.
Cholera, czas na odpoczynek – usiadł pod drzewem, wytarł ręką pot z czoła. Wyciągnął manierkę z wodą i pociągnął błyskawicznego łyka. Tak szybko jak napój został wlany do ust, tak szybko wylądował na trawie.
Kuźwa, nie to – przetarł usta z niesmakiem i wyciągnął zza szaty podobny pojemnik – o, to. – Tym razem haust był pełniejszy i głębszy. – Aaa, dobre whisky. Tego mi teraz trzeba, a nie jakichś bezsmakowych szczyn.
Alchemik rozpoczął małą ucztę. Druga manierka tego lepszego trunku, ćwierć bochenka chleba i trochę kupionego w pobliskiej wiosce mięsa. Posiłek nie był syty, ale dla wygłodniałego od kilku tygodni mężczyzny wystarczył, żeby zaspokoić głód i zmusić do odpoczynku pod przypadkowym drzewem. Był na tyle sycący, że obawy o kradzież czy poderżnięcie gardła były nieistotne. Należy zaznaczyć, że lekko się upił.
            Nie było to w jego stylu, ale przez sen nic nie powiedział – może dlatego, że nie spał długo, bo pęcherz zmusił go do pójścia za potrzebą? Trudno stwierdzić. Gdy tylko załatwił swoje sprawy między pobliskimi drzewami, zdziwił się. Przy rzece przepływającej przez las na szlaku leżał niedźwiedź. Martwy niedźwiedź. Darno podszedł do niego, upewniając się co do śmierci. Alchemik od razu potwierdził swoją teorię zgonu zwierzęcia. Problem stanowiła już tylko przyczyna śmierci. Jednak zanim rozpoczął, usłyszał dziki tętent kopyt. Im głośniejsze były odgłosy galopowania ogierów, tym łatwiej można było usłyszeć trzaskania stalowych zbroi. Czwórka okutych mężczyzn pędziła w jego stronę. Takie znaki nigdy nie wróżyły dobrych chwil w jego życiu.
            Otrzepał błękitne szaty, symbol jego pozycji wśród alchemików, z kurzu, piachu i innych drobnostek, które chciały znaleźć schronienie w elitarnym ubiorze. Chwycił mieszek z pieniędzmi, żeby przewiązać go za plecy. Wyprostował mankiety, przeczesał wątłą już grzywę. Jeżeli bandyci, muszę ochronić pieniądze. Jeżeli rycerze, muszę się dobrze zaprezentować. Jeżeli zakonnicy, muszę zrobić obie te rzeczy.
            Spoglądał na martwego niedźwiedzia z zaciekawieniem, kiedy był już w zasięgu głosu podróżujących mężczyzn. Zbliżając się, ukazali herb na chorągwi pierwszego z nich; prezentował zieloną głowę wywerny na białym tle, które symbolizowało chmury.
Mężczyzno koło rzeki! Zostań w tym miejscu! Odpowiesz za swoją zbrodnię! – wykrzyczał potężnie chorągiewny. Zza zasłoniętej przyłbicą twarzy głos był nieco zniekształcony, ale Darno rozumiał, że padły na niego – prawdopodobnie fałszywe – oskarżenia. Chorągiewny dotarł jako pierwszy, pozostała trójka przytruchtała spokojnie.
Mężczyzna zaczął już przedstawiać zarzuty zbrodni, jakiej dopuścił się oskarżony, kiedy rycerz w najdostojniejszej zbroi sprzedał mu karcącego kuksańca w głowę.
Borrow, wiesz z kim rozmawiasz? – zapytał retorycznie.
Jasne, że nie wie. Racja, Gover? – wtórował barczysty blondyn z tyłu.
Ano. Sama sprawa grabarza z Monuroth była dwie wiosny temu, a dopiero problem zatrutego zboża! – oddał się zadumie. – Dawno się nie widzieliśmy, panie alchemiku.
Darno odpowiedział na powitanie skinieniem głowy. Podobny gest uczynił w stronę blondwłosego Pangelfa. Nim się zorientował, kapitan drużyny zeskoczył z wierzchowca i postanowił należycie się przywitać.
Darno Uzdrowicielu! Darno Znachorze, Zielarzu! Co za spotkanie! – rycerz z trudem uniósł ręce w geście przywitania, jednak drugi mężczyzna nie wykorzystał sytuacji. Padł na jedno kolano przed kapitanem.
Owszem, to zaszczyt cię ponownie spotkać, sir Morvenie z Wielkiej Przepaści – jego spojrzenie chowało się przed postacią mężczyzny.
Nonsens! Powstań w imię honoru swego domu i naszego księcia!
Co się dzieje? – młody chorągiewny był zdziwiony postawą kapitana. Nie na co dzień jeden z pretendentów do książęcego tytułu zabraniał kłaniać się napotkanym ludziom.
To Darno – powiedział Gover Pogromca Białego Tygrysa. – To niesamowity lekarz. Wielokrotnie ratował życia na dworze księcia Angaliasa. On sam zawdzięcza mu to, że żyje. Kilka razy mieliśmy zaszczyt z nim pracować. Książęca Mość wysoko go ceni.
Chorągiewny wydał pomruk zrozumienia, kiedy sir Morven przekonał pokornego mężczyznę do powstania. Oddali sobie przyjacielski uścisk. Darno pragnął poznać nowy nabytek w drużynie znanej wszędzie, gdzie ludzie nie nosili łańcuchów. Bractwo Podkowy – bo tak się nazywali – budziło strach w sercach bandytów i ukojenie w życiach zarówno prostego ludu, jak i arystokracji. Bezinteresownie walczyli o pomoc uciśnionym. Często także tracili życia – gdy Darno poznawał tę drużynę, stanowiły ją inne osoby.
Sir Borrow z Żelaznych Wzgórz, chorągiewny Bractwa Podkowy. Zaszczytem jest cię poznać, panie – oddał ukłon z siodła. Powiewający herb utrudniał mu to zadanie.
Mów mi Darno – powiedział skromnie. – Jeżeli mogę, co się stało z Gyrandem z Bursztynowej Przystani?
Oddał życie w walce – wyznał kapitan z ręką na sercu w akcie oddania honoru.
Jak? – dopytywał się.
Próbował przepędzić gryfy od wioski Bahen. Miał nadzieję, że ciężki pancerz wystarczy do obrony przed szponami. Nie przewidział, że gryf weźmie w te szpony głaz cięższy od jego zbroi.
Smutna to wieść. A czym zasłużył sobie Borrow, aby dołączyć do Bractwa?
Wampir – wyznał z dumą chorągiewny. – Pokonałem go sam, do walki miałem jedynie kij niewiększy od tej chorągwi. Teraz dworski mag prowadzi śledztwo w tej sprawie.
Darno wzdrygnął się na wspomnienie o słynnym nadwornym magu. Nigdy nie pałał miłością do Cathala.
Ładny wyczyn. W sam raz na miano Brata Podkowy.
Wracając do sprawy – rozpoczął basowym głosem kapitan. – Co to za niedźwiedź?
Myśleliśmy, że jesteś kłusownikiem. Mieliśmy zamiar ukarać cię za polowanie w lasach księcia – wytłumaczył najmłodszy z rycerzy.
Sam chciałbym wiedzieć. Był martwy nim tu przybyłem.
Widziałeś kogoś podejrzanego? – Morven dociekał.
Nie.
Przeprowadziłeś już sekcję zwłok?
Wstępnie – odpowiadał lakonicznie. Czuł się zakłopotany tym, co zauważył.
Jak więc został zabity?
Zabiło go… skrajne wychłodzenie – wszyscy mężczyźni zmarszczyli brwi. Nawet Darno nie mógł ukryć zdziwienia.
Co? Wychłodzenie? – Pangelf zaśmiał się, myśląc że to kiepski żart.
Tak – odpowiedział z kamienną miną. Niebieskooki blondyn po chwili miał podobny wyraz twarzy.
Jesteś pew– ... – kapitan przerwał w ćwierć zdania. Podszedł do zwierzęcia i zobaczył szron na jego futrze. – Na Jaśniejszego od Słońca! – zaklął tytułem bóstwa. – Jak to możliwe?! Przecież nadal jest jesień!
Pozostali członkowie drużyny zeszli z wierzchowców. Zaczęli robić sztuczny tłum, żeby tylko zobaczyć tę anomalię.
Sprawdzę, czy nie ma ran – Borrow wyciągnął rękę w stronę niedźwiedzia. Gover chwycił jego dłoń mocno i odrzucił do tyłu. Młody spojrzał na bruneta z wyrzutem.
Takich rzeczy się nie dotyka. Nawet ja wyczuwam w tym magię.
Słusznie prawisz – przyznał alchemik. – Gdzie zmierzacie?
Do Runielca – odpowiedzieli kuzyni, Gover i Pangelf.
Nieść pomoc – wyznał z uśmiechem kapitan. – Podróżujemy niemal bez ustanku.
Rozumiem – alchemik zaczął głaskać jednego z wierzchowców. – Wygląda na to, że znowu będziemy walczyć razem.

***
            Bractwo Podkowy słynęło ze swojej mobilności. Dawniej składało się nie z jednej, a z kilkunastu drużyn. Byli wszędzie. Zawsze na czas, zawsze niezawodni, nawet jeżeli przyszło im zapłacić za to życiem. Jednak nawet jeżeli byli tarczą chroniącą obywateli, żadna tarcza nie jest wieczna, a za dużo włóczni potrafi przyspieszyć jej koniec. Morven wielokrotnie źle wspominał tamtą walkę. Trolle przedarły się przez pasmo górskie. Atakowały setkami, nie walczyły chaotycznie. Przedarcie miało miejsce podczas wojny z innym państwem – był to nierozwiązany do dzisiaj konflikt nazywany Sporem Wywerny i Gryfa od herbów walczących rodów. Trolle zostały omamione przez wrogie państwo i wyruszyły do walki z pełnią swojej mocy. Dzika horda spustoszyła wiele wiosek, nim Bractwo przybyło. Walczyli bez wsparcia armii. Wielu poległo, w tym ojciec Morvena, po którym odziedziczył dowództwo. Od tej pory nie byli tak niezawodni.
Ale zapierdalają te rumaki – pochwalił Darno, popijając whisky zza pleców kapitana.
Ano. Są szybkie. Dotrzemy do wioski przed zmierzchem – kapitan nieco poluzował wodze, aby wierzchowiec – wierny Goniec – zwolnił tempo. Reszta rycerskiej braci wyprzedziła ich.
Książę… Nie. Wuj wspominał mi o twoim problemie – alchemik spodziewał się tej rozmowy. Nie przypuszczał jedynie, że odbędzie ją w takich warunkach.
Rozumiem troskę księcia, ale–
Nie. Nie jako książę. Jako mój wuj i twój przyjaciel.
Darno poczuł ciepło w środku. Wiedział, że to od ilości wypitego alkoholu, ale słowa Morvena nadal były miłe dla uszu i serca.
Co chcesz osiągnąć w tej rozmowie?
Poznać motywy. Dlaczego to zrobiłeś? Jesteś przecież dość mądry aby wiedzieć, że to głupstwo.
Po policzku mężczyzny pociekła łza. Musiał pociągnąć kolejny łyk alkoholu.
Właśnie, intelekt… Wszyscy mówią tylko o nim. Tymczasem ja nie chcę być postrzegany jedynie jako wielki mózg. Pragnę prostszego życia. Chcę, żeby ludzie polegali nie na moich planach, a na mojej sile...
Pięknie pragnienie, jednak są na to inne metody.
Ha… Alchemia pchnęła mnie nie tylko do tego. Jeżeli nie przełamuję tabu, moje ciało nie zawsze jest mi posłuszne. To poniekąd dla mnie antidotum. Tak jak i to – sięgnął ponownie po alkohol. – Ahh, dezynfekowanie jest ważne.
Rycerz lekko pospieszył wierzchowca.
Pewnie masz mnie teraz za potwora.
Nie – zaprzeczył. – Przez lata wojowniczej tułaczki nauczyłem się, że nie wszystko jest czarne lub białe, lub że pozory są jedynie złudzeniem. Szczerze mówiąc, łatwiej się ufa komuś z wadami.
Naprawdę? – zapytał z lekką naiwnością.
Tak. Lecz zastanawia mnie jedna rzecz…
Jaka? – odrzekł alchemik.
Czy dałbym tobie radę w starciu – Roben puścił mu szelmowski uśmiech przez ramię. Darno zaczął mieć obawy, że nadejdzie moment, w którym poplami swoją krwią ostrze kapitana.

***
            Kiedy przybyli, rynek był pusty. Obwoźny kupiec wyznał, że w wiosce odbywało się walne zebranie wszystkich mieszkańców. Nie zdradził powodu. Z lekkim przestrachem spakował drogie tkaniny na wóz i uciekł.
To tu – powiedział Pangelf, wskazując na duże, drewniane drzwi świątyni. Borrow otrzepywał chorągiew, aby była idealnie czysta.
Dobrze – zawyrokował kapitan. – Zaczynajmy!
Pangelf chwycił lewą stronę drzwi, Gover wziął prawą. Najmłodszy czekał na przodzie na pchnięcie wrót do wewnątrz. Za nim stał pretendent do tronu. Darno zaszył się za towarzyszami, czując się nie na miejscu. Nie lubił robić szumu. Rycerze weszli do sali.
Słuchajcie, ludzie! – wykrzyczał przywódca wojaków, wyciągając miecz dla przykucia uwagi. Bezskutecznie. Tłum ludzi wykłócał się ze sobą, każdy z każdym i nikt z nikim o nic konkretnego. Wyglądało to na pijacką kłótnię, jednak uczestniczyła w niej chyba cała wioska.
Słuchajcie, słuchajcie! – mężczyzna nadal wołał bez efektu.
Pozwól, przyjacielu – alchemik wyciągnął z kieszeni dwa kamienie – purpurowy i jaskrawo żółty. Mówca schował miecz do pochwy. Darno uderzył jednym kamieniem o drugi. Przez salę przeleciał huk podobny do wystrzału armaty. Przestraszyli się go nawet rycerze i alchemik – mimo że był przygotowany i zatkał uszy woskiem, dźwięk przeszył całe jego ciało.
Dziękuję – szepnął, skinając głową. – Słuchajcie, słuchajcie! – wyciągnął ostrze ku górze. – Jam jest Morven Dulibath z Wielkiej Przepaści! Czwarty w kolejce do tronu, obecny przywódca Bractwa Podkowy! Przybyłem, aby rozwiązać wasz problem! – w akcie pokory i zjednoczenia z ludem, ukląkł wraz z resztą drużyny na jedno kolano, wspierając się na mieczu. – Tak jak obiecaliśmy wierność księciu, tak obiecaliśmy wierność ludowi.
Rycerze, ku braku zdziwienia, zostali przywitani gromkimi i ochoczymi brawami, którym wtórowały odgłosy radości. Kiedy kapitan skończył swoje przedstawienie, przyszedł czas na przyjemności dla całego bractwa.
Gover, Pogromca Białego Tygrysa!
Pangelf, Strzelec Złotego Jabłka!
Borrow z Żelaznych Gór, Zwycięzca nad Wampirem!
Darno. Lekarz Cudu.
Najwięcej radości i oklasków otrzymał kapitan – zaraz po nim Gover i Paleng. Taką samą – niemrawą – ilość otrzymała ostatnia dwójka. O ile Darno nie poznali ponieważ był elitą elit, o tyle Borrowa nie znano w ogóle.
Podejdź do przodu, bratanku księcia – staruszek siedzący poniżej ołtarza arogancko zaprosił do siebie kapitana, ale on nie robił z tego problemu.
Starzec Deman! Mędrcze, co się dzieje? – pozostali członkowie kompanii dołączyli do rozmowy. Starcowi towarzyszył jeszcze kapłan i sołtys… A raczej pani sołtys.
Sołtys Runielca. Balla, wdowa po poprzednim sołtysie – kapitan przekonał się, że ta kobieta ma silny uścisk.
Jestem młodszym kapłanem, nazywam się Melacio – wykonał ukłon do przybyszy. Deman wziął głęboki wdech, jednak nie zdążył nic powiedzieć.
Widziałem coś dziwnego – alchemik przerwał starcowi, zanim ten zaczął. Swoim piwnym brzuszkiem przepchał się do przodu. – Lód. Martwy, zamrożony niedźwiedź.
Gdzie go widziałeś? – zapytał kapłan.
Dzień drogi na piechotę stąd w stronę Doliny Chmielu. Koło rzeki.
Trójka przywódców wioski i wszyscy w zasięgu słów mężczyzny spochmurnieli. Starzec załamał się, jednak szybko odzyskał siły. A przynajmniej tak wyglądał. Po grubości zmarszczek można było poznać, że chciałby po prostu odpocząć.
Od kilku tygodni w wiosce dzieją się dziwne rzeczy.
Teraz już nawet poza wioską... – przerwał młody kapłan. Sołtyska uciszyła go palcem.
Zaczęło się od dzieci. Brały ostatnie, jesienne kąpiele w Rdzawym Jeziorze. Następnego dnia źle się czuły. Kolejnego były zimne jak lód. Trzeciego były… Już ich nie było – zaznaczył ostro starzec, patrząc na stojącego nieopodal umięśnionego mężczyznę z kozią bródką. – Teraz jest już tylko gorzej. Zaraza przeszła na rzekę i zabija w ciągu kilku godzin. – Żaden sposób nie pozwolił ich rozgrzać.
Tak z niczego? – zapytał chorągiewny.
Mamy podejrzenia – wyznała Balla. – Słyszeliście o Czarodzieju z Runielca?
Czarnoksiężniku – poprawił ją Darno, nim ktoś zdążył zaprzeczyć. – Tragedia sprzed pół wieku.
Tak – przytaknął starzec. – Zginął w niej mój brat.
Kondolencje, mędrcze – alchemik oddał cichy hołd.
Deman zaśmiał się.
Uważasz, że nie przywykłem po pięćdziesięciu latach? Ha, ha! Ta rozmowa mnie ożywiła – mężczyzna poprawił się w swoim krześle.
Co to za historia? – zapytał Morven. Odpowiedzi doczekał się od kapłana.
Pół wieku temu ta wieś miała własnego maga. Tylko trochę pieprzniętego – próbował spoufalić się z resztą zebranych. – Swoją wieżę wybudował nad Rdzawym Jeziorem. Skusił do niej dzieci z wioski i poświęcił w plugawym rytuale – splunął na podłogę. – Według szacunków, zaginęła wtedy prawie trzydziestka. Sam czarodziej został potem zabity przez ludzi z wioski. Na szczęście lub nie, demona nie znaleziono…
Aż do teraz – dokończył starzec. Aż do teraz…
Na sali zapanowała cisza. Nawet Bractwu Podkowy nie uśmiechało się walczyć z demonem o tak straszliwych zdolnościach. Chwilę zadumy przerwał Darno.
Czyli wystarczy go pokonać, czyż nie? – musiał napełnić serca ludzi nadzieją, a nie trwogą.
Tak – Morven lewą rękę położył na ramieniu swojego towarzysza. Drugą trzymał miecz w górze. – Jeżeli my go nie pokonamy, to kto?! Bractwo pokona tego demona – w imię kraju, w imię księcia, w imię ludu!
Bractwo Podkowy zostało ponownie nagrodzone oklaskami. Za to alchemik już wiedział, że nie wszyscy będą świętować ten triumf.

***
Demony kochają krew – Darno wyznał kowalowi Haswie oczywistą tajemnicę.
Naprawdę? – zapytał sarkastycznie, kiedy odbierał od rzeźnika szczątki trzech owiec.
Alchemik znał się na swoim fachu. Wiedział, jak stworzyć idealny wabik na demona. Szczątki owiec były ostatnim jego składnikiem. Teraz szli na miejsce bitwy.
Dlaczego “Rdzawe”?
Co? – zdziwił się kowal.
Jezioro. Dlaczego “Rdzawe Jezioro”?
Dawniej na tych terenach toczonych było wiele walk. Jezioro dawało Dolinę Chmielu, a nic tak nie zagrzewało do walki jak piwo jako nagroda. No i było w chuj drogie. Ludzie się tutaj cały czas zabijali i broń wyrzucali do jeziora. Teraz tam jest kupa zardzewiałego żelastwa.
Tak, to ważny punkt zarówno w strategii, jak i ekonomii.
Nie rozumiem tego bełkotu, ale czemu ty o tym nie wiesz, co? O tym potworze wiedziałeś.
W Ruchomej Wieży normalne wydarzenia nie były tak ważne jak te… no, niezwykłe.
Nie wiem o co chodzi, ale jesteś magiem, tak?
Nie – zaprzeczył.
To kim? – zadziwił się.
Alchemikiem.
No, to mówię – Darno darował sobie wątpliwą przyjemność tłumaczenia różnic między magią, a alchemią. – Wiesz, jak ich uratować?
Ludzi pod wpływem klątwy?
Tak. Moje dzieciaki też… – wydawałoby się, że dwumetrowy mężczyzna zaraz uroini łzę.
Będę potrzebował krwi demona, żeby zdjąć jego klątwę, ale tak, raczej wyzdrowieją. Za to twoje pociechy…
Nieważne – zmienił ton głosu, próbując się odciąć. – Zależy mi tylko na zakończeniu cierpienia – wyznał, wydawałoby się, szczerze. Ale Darno znał ten sposób mowy. Wiedział, że kowal Haswa może już nie poczuć ukojenia.

***
Co robisz? – Borrow podszedł do klęczącego alchemika.
Kończę przynętę. Przywiązuję tojad do pochodni.
Tojad? Pochodnie? Po co? – Darno przez chwilę zwątpił, że chłopak sam dał radę wampirowi.
Wiesz, czym jest tojad?
Tak, wilkołaki go nie znoszą – wyjaśnił pokrótce.
Mniej więcej – alchemik puścił to mimo uszu. – Demony też go nie lubią. Irytuje je. Reszta właśnie pakuje na wodę tratwy pełne go. Mamy zamiar je podpalić, żeby rozgrzać tę lodowatą wodę i zdenerwować tojadem tę bestię. Pochodnie pomogą nam w walce – wrócił do zaplatania roślin. Została mu już tylko czwarta, ostatnia pochodnia.
Jesteś pewien, co robisz? – zapytał wątpiąco.
Och tak, możesz mi w tym zaufać, znam się na tych sprawach jak karzeł na–
Nie o to mi chodzi – przerwał mu chorągiewny. – Czy mamy szanse przeciwko demonowi, który zabija tak łatwo? Jest nas tylko ośmiu – czterech braci, kowal, dwóch rolników i drwal! Nie mamy nikogo więcej, kto byłby w stanie walczyć!
A ja? – zapytał urażony.
Wybacz mi, alchemiku, ale możesz nas jedynie przygotować do walki, a po niej opatrzyć.
To się jeszcze okaże – silnym uderzeniem wręczył młodemu pochodnię do ręki. – Trzymaj ją solidnie. Tobie bardziej się przyda.
Borrow miał zamiar się kłócić, jednak Morven zarządził szybką zbiórkę. Nie było czasu na słowne przepychanki. Nadszedł czas na czyny.
Jezioro umiejscowione było na nieco zapadłym terenie. Wokół niego wznosiły się małe gaiki. Pole przed jeziorem było niemal czyste, stał na nim jedynie duży głaz. Wystarczający, żeby można było się schować. Za to od drugiej strony początek miała rzeka, która płynęła przez wszystkie okoliczne tereny. To przez nią klątwa rozprzestrzeniała się. Trzeba było czym prędzej to zakończyć. Darno żałował, że wieśniacy rozebrali wieżę czarnoksiężnika. Gdyby został po niej choć ślad, mógłby go wykorzystać na swoją korzyść.
Ale skwar – powiedział Gover do Haswy. – Myślisz, że demon wyjdzie w samo południe? – na szczęście, trafił im się dosyć gorący poranek. Światło słoneczne mogło pomóc im w walce. Gdzieś w środku, wszyscy cichutko mieli nadzieję, że potwór skamienieje po wyjściu z wody.
            Chorągiewny Borrow czynił honory i wbił chorągiew księstwa koło dużego głazu. W tym miejscu ustawił się również jedyny strzelec – Pangelf. Strzałę trzymał już na cięciwie. W zanadrzu miał naszykowaną kuszę. Jako szlachetny rycerz, na czas walki pożyczył swoją zbroję drwalowi Polto. Dwuręczna siekiera słabo komponowała się ze zdobioną stalą, jednak niczym innym tak nie władał jak nią. Dwójka rolników w lesie czekała z lekkimi kolczugami i widłami, żeby zrobić zasadzkę. Kowal miał w rękach jedynie młot dwuręczny. Nie posiadał żadnego pancerza. Tłumaczył się, że w kuźni żadnego nie znalazł. W pierwszej linii ataku stał Morven z lśniącą klingą, Gover z nieco zakrzywionym ostrzem i – tylko kawałek za nimi – znajdował się Borrow z włócznią i pochodnią na plecach. Darno znajdował się przy strzelcu. Posiadali drugą z pochodni – tak, aby w razie przebicia się, nie byli bezbronni.
Czuję coś – wyznał Pogromca Białego Tygrysa. – Nadchodzi.
Na tratwie spaliła się większośc tojadu, sama tratwa już powoli tonęła. Za to na brzegu znajdował się cały jego stos – drażnił potwora cały czas.
Czy to dobry pomysł, żeby zachęcać go i odstraszać jednocześnie? Mięso by wystarczyło – stwierdził Pangelf.
To demon. Sprzeczność jeszcze bardziej go zmotywuje.
W trzy sekundy na tafli jeziora powstała fala, która zatopiła tratwę. Z jej epicentrum na brzeg zaczęło coś wypływać. “Coś” to odpowiednie słowo. Kiedy wyszło na brzeg, wypluło z ust strumień wody, który zgasił płonący tojad i zamroził jego resztki.
            Potwór miał trzy metry, jak nie więcej. Był w jasnoniebieskim, niemal białym odcieniu. Posiadał dwa solidne odnóża zakończone szponami, masywny ogon i sześć macek zamiast rąk. Jego głowa przypominała ohydnego robaka z czterema rzędami zębów. Gdzieniegdzie, nawet na mackach, rozsiane miał kolce ociekające śluzem. Oślizgły typek.
            Pangelf wycelował pierwszą strzałą, potwór został zraniony głęboko w najwyżej położoną mackę. Triumf nie trwał długo; strzała zamarzła, tamując krwawienie. Po chwili sam odrzucił zlodowaciały kawałek drewna.
Cholera! – zaklął, kiedy zakładał kolejne strzały. Jednakże musiał poczekać – do ofensywy przeszedł pierwszy szereg.
            Morven i Gover założyli przyłbice, zaatakowali w macki, jednak były zbyt śliskie, aby skrzywdzili je metalem w taki sposób. Już wiedzieli, że nie utną ich tak łatwo. Włócznik, krokiem lekkim jak tancerka, wbił włócznię w ciało potwora. Żeby zwiększyć zwinność, musiał zmniejszyć pancerz. Wyciągnął włócznię z jego ciała, raniąc go poszczerbioną częścią i ledwo unikając ataku.
Jego rany nie krwawią! One zamarzają! – słysząc to, wcześniej schowani w lesie Bers i Tyrd podpalili swoje tojadowe pochodnie. Mieli prosty plan – włożyć płonące narzędzia do ran bestii i ponownie je otworzyć. W tym celu Morven zaryzykował odważnym manewrem – skupił na sobie uwagę wszystkich macek na raz – przez pół minuty przeżywał piekło. Czuł, jakby walczył z sześcioma przeciwnikami na raz. Musiał ciąć na odlew, blokować kolejną, aż w końcu skupić się jedynie na defensywie. Pogromca Białego Tygrysa zaatakował ogon bestii, przez co rolnicy mieli sytuację idealną do ataku. Jeden z nich wbił swoje widły w jego cielsko, wyleciała z nich krew zasklepiająca rany. Mrożący atak powoli dochodził do rolnika, który nie był już w stanie oderwać rąk. Drugi z nich, Tyrd, otworzył ranę powstałą po ataku włócznią. W tym samym momencie potwór przestał się bawić z kapitanem – zdzielił palącego mu skórę rolnika i z łatwością przebił się przez kolczugę. Zaraz potem zerwał się szybko. Popędził na drwala i kowala. Szarżowali na niego z pełnią mocy. Niestety, Bers nie miał powodu do radości – potwór swoim niesamowitym pędem oderwał jego zamrożone ręce od reszty ciała. Wiedział, że już z tego nie wyjdzie.
Cholera, cholera, cholera! – krzyczał Pangelf, strzelając do potwora, jednak ten zaczął produkować więcej śluzu. Strzały odbijały się od jego skóry bez możliwości zranienia.
Darno, skupiony w siadzie skrzyżnym, kątem oka obserwował walkę. Większość skupienia była mu potrzebna, żeby przygotować bestii niespodziankę.
            Haswa i Polto zostali zaatakowani wcześniej niż myśleli. Potwór wysunął przed siebie macki, mężczyźni nie mieli szans tego uniknąć. Życie uratował im Gover – wciąż trzymający ogon monstrum i próbujący do zatrzymać. Mimo swojej całej siły, potwór nie dał rady wyrwać się ze stalowego uścisku. Jego przeciwnik był miłośnikiem zapasów. Musiał pokazać, że technika ma większe znaczenie niż siła. Chociaż w tym przypadku to szalony potwór miał lepszą technikę – technikę duszenia mackami. Zmiażdżył przyłbicę i zaczął dusić, wbijając paskudne kolce w krtań. Po chwili padł nieprzytomny, szkarłatem brudząc zbroję.
Gover! – wykrzyczał Pangelf na równi z Morvenem. Łucznik wiedział, że stracił swojego krewniaka, jednak kapitan rzucił się do martwego ciała towarzysza. Próbował go ocucić, lecz nieskutecznie. Zamknął mu oczy i ułożył nieco dalej od potwora. Podczas walki nie było miejsca na czułości. Było tylko na honor.
Inni wojownicy postanowili żałobę przenieść na później – Haswa wykorzystał przedśmiertny dar rycerza. Potwór schylił się i oberwał w głowę od kowala z pełnym impetem. Zmiażdżył mu kawałek głowy i kilka rzędów zębów. Drwal zadał płytkie cięcie w brzuch, ale ono od razu się zasklepiło.
A to – kowal ryczał z wściekłości – za moje dzieci, skurwysynie! – ponowił atak młotem, jednak potwór chwycił go swoim mackami. Ryczał równie głośno, co kowal. Przypominało to starcie dwóch bestii. Gdyby zasłonić oczy, nie sposób by było poznać, który jest z nich większym potworem.
            Kapitan, chorągiewny i drwal próbowali wyswobodzić Haswę. Cięli, bili z całych sił, ale bezskutecznie. Macka przeszła na wylot klatki piersiowej mężczyzny bez kolczugi. Borrow widział, jak kowal roni ostatnią łzę w swoim życiu. Nie smucił się, że ginie. To była męska łza szczęścia, ponieważ wiedział, że dołączy do żony i dzieci. Pomszczonych żony i dzieci.
Nie! – krzyknął drwal, skacząc na potwora w napadzie szału. Ale Morven powstrzymał go.
W głowę potwora uderzyła dymiąca na czerwono strzała.
Uciekajcie! – krzyknęli mężczyźni zza kamienia. – Szybko!
Posłuchali. W kilka minut wdrapali się na szczyt. Strzała wyzwoliła eksplozję i jeszcze więcej czerwonego barwnika.
Da nam chwilę odpoczynku – stwierdził Darno. Miał już naszykowane inne specyfiki.
T–to niewyobrażalny stwór! – krzyknął najmłodszy z grona. Ten potwór już dawno przewyższył siłą wampiry. Kapitan sprzedał mu kuksańca w ramię.
Jaki jest plan? – zapytał alchemika.
Nie zamraża ran na głowie, ma tam mózg, który nie może pracować w takim stanie. Ma już pękniętą czaszkę, jednak to za mało. Zostało nas pięciu. Morvenie, zablokujesz jego ciosy. Postaraj się wytrzymać więcej niż ostatnio, teraz jest ranny. Borrow, przebij jego stopę włócznią tak, żeby nie mógł się ruszyć. Drwalu, zrób użytek z tego toporka do rzucania – powiedział, podając mu broń spod płaszcza. – Pangelfie, ześlij deszcz strzał. Potem wejdę ja.
            Mężczyźni posłuchali Lekarza Cudu. Potwór w tym czasie podbiegł nieco pod wzgórze – zyskali lepszą pozycję do walki.
Za kraj, za księcia, za lud! – wykrzyczał kapitan, ponownie stając w szranki. – Nie tym razem, bestio!
Włócznik zakradł się od prawej strony potwora. Szedł cicho, sekundy dzieliły go od przebicia potworowi stopy. Niestety, to był pierwszy raz, kiedy Borrow swoje ciche poruszanie uznał za szkodliwe – Morven odbijał macki demona tak sprawnie, że demon przez pewien moment stracił nad nimi kontrolę. To nie potwór zadał młodemu chorągiewnemu cięcie od oka do krtani – zrobił to przypadek. Młody zaczął bezwładnie toczyć się w stronę jeziora.
Niech to, Borrow! – kapitan pobiegł za nim, kiedy alchemik dał mu sygnał – wtedy też rozpoczął się dystansowy ostrzał mający na celu zabić bestię. Niestety, stało się według oczekiwań Darno – nie udało się zabić potwora. Cała nadzieja pozostała w nim.

***

            Darno miał sekret. Grzech przeciw naturze, który chciał zmazać, niszcząc inne zło. Nie był przekonany do swojej racji. Kompletnie nie ufał sobie w tym osądzie – przecież nie może sam na siebie wydać wyroku! Mimo tego wiedział, że musi zaryzykować.
Już nad tym panuję – powtarzał to sobie w duchu, głęboko oddychając. Zdjął błękitną szatę. Zaczął pić trunki i zażywać tabletki stymulujące to, co wszczepił sobie do prawej ręki – smocze komórki.
            Ryzykował życiem, żeby stać się silniejszy. Wiedział, że może to zrobić za sprawą inteligencji. I wiedział, że najlepiej mu będzie ukraść trochę siły większym mocarzom – tak tytanicznym jak smoki. Przez długi czas hodował w sobie te komórki. Pielęgnował je wiedząc, że gdyby nie ich siła, eksperymenty już dawno by zniszczyły jego ciało. Tymczasem one, przy specjalnej terapii, sprawiały, że mógł liczyć na dłuższe życie. Dodatkowo uszczknął nieco z tej legendarnej potęgi.
Rrrarrrggh! – dwuipół metrowy jaszczur zbiegł z miejsca, gdzie wcześniej stał Darno. Wszyscy osłupieni – nawet potwór oddał się chwili zadumy nad niezwykłością tej smoczej formy, nad którą alchemik ledwo panował.
            A nie była kompletna – skrzydła dosyć mizerne, na pewno by na nich nie poleciał, a sam smok bardziej przypominał jaszczurkę. Pręgowany, żółty brzuch kontrastował z zimnym błękitem drugiej bestii. Pierwszym co wodny demon zrobił po wybudzeniu się z letargu, było oplecenie przeciwnika mackami, kiedy ten stanął na dwóch łapach i próbował dokończyć robotę, rozłupując mu głowę. Rozpoczęła się druga runda zapasów. Mimo silnego pancerza z łusek, kończyny Darno były dosyć cienkie. Przeciwnik łatwo je oplótł. Powalił smoka na ziemię i miał zadać ostateczny cios.
Proszę, odpal, do jasnej cholery!, mężczyzna w duchu sam klął na siebie, żeby jego ciało zareagowało. I to poskutkowało.
            Z opancerzonego pyska smoka, który w słońcu wyglądał jak złota zbroja, wyleciała struga ognia. Zaczęła palić demona. Darno chwycił jego macki wątłymi łapami i role się zamieniły – z ciała demona wypalony został cały śluz, a głowa została po prostu spalona. Alchemik Darno – brzydki mag w średnim wieku – stał się Pogromcą Demona z Runielca.


II miejsce w Konkursie Literackim

Patrycja Kanik
Kategoria: II

„TYLKO DLATEGO?!”
Czworo przyjaciół. Jeden pomysł. Jedna noc. Jeden dom. Wielkie konsekwencje…
Trzydziestego pierwszego października, Jessie, Felix, Annie i Dan wpadli na świetny pomysł, który później okazał się być, jednym z najgorszych. Postanowili w noc Halloween wejść do domu, w którym według miejskiej legendy, straszy. Cała czwórka nie wierzyła w te zabobony o duchach i tym podobnych istotach. Sami chcieli przekonać się
o prawdziwości „Domu z lasu”.
Po południu, wszyscy spakowali do kieszeni, plecaków czy torebek po latarce, by podczas „zwiedzania” opuszczonego domu mogli zobaczyć wszystko w lepszym świetle.
W poł do jedenastej wieczorem, spotkali się pod domem Felix’ a .
- Gotowi, na niezapomnianą przygodę? – zapytał Dan, ale nie wiedział jeszcze wtedy, że tę noc zapamiętają do końca życia. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami i wyruszyli do lasu. Najbardziej odważną osobą z nich wszystkich, był Dan. Dość przystojny blondyn
z niebieskimi oczami, ubrany był w swoją kurtkę z logiem drużyny futbolowej, w której grał, oraz ciemne jeansy. Jego przyjaciel Felix, był rudowłosym, zielonookim przystojniaczkiem, do którego czuła mięte Jessie - dziewczyna mogła się pochwalić burzą brązowych loków
i oczami w tym samym kolorze. Ostatnią z towarzystwa i najspokojniejszą była Annie. Jej blond włosy sięgające jej do połowy pleców na końcach były lekko rozjaśnione. Wzrok dziewczyny, czarny jak smoła, badał całe otoczenie.
Zapowiadała się bezchmurna noc, z milionami gwiazd i półksiężycem, który od czasu do czasu oświetlał im drogę. W samym lesie panowała cisza, przerywana czasami brzęczeniem świerszczy i innych owadów. Szli w milczeniu, każdy pogrążony w swoich myślach, ale wszyscy zmierzali w stronę celu, jakim był dom w tej ciemnej gęstwinie.
- Znacie historię tego domu? – zapytała Jessie przerywając ciszę.
- Dziesięć lat temu, do naszego miasteczka przyjechała rodzina – zaczął opowieść Felix. – Nikt nie wiedział, skąd pochodzą, kim są… Wszyscy wiedzieli tylko, że mieszkają
w domu w środku lasu. W noc Halloween, taką jak dziś, ich syn, zawarł pakt z demonem, ponieważ miał dość bycia traktowanym w szkole jak jakiś odludek. Demon przejął jego ciało i zabił całą rodzinę oraz osoby, które znęcały się nad chłopakiem – przerwał na chwilę, by dodać klimatu grozy. – Według legendy, dalej mieszka w tym domu i czeka na następną ofiarę…
Jessie pisnęła cicho, i trzęsąc się jak osika przywarła do muskularnego ramienia rudowłosego. Wszyscy zaczęli chichotać, a szczególnie Felix.
- Co cię tak śmieszy? – zapytała dziewczyna mrożąc chłopaka wzrokiem.
- No… Bo… Ja żartowałem – powiedział między śmiechem. Nie mógł się uspokoić.
- Idioto – warknęła Jessie. – Na serio się przestraszyłam – powiedziawszy to uderzyła Felix’ a w rękę i odeszła od niego. Znalazła się po prawej stronie Annie i chwyciła ją za rękę.
- Ale z niego głupek – szepnęła jej do ucha Jessie.
- Ale jednak go kochasz – odszepnęła Annie.
- A co z tobą i Dan’ em, Ann? – zapytała jej przyjaciółka i poruszyła znacząco brwiami.
- Nic między nami nie ma – odparła dziewczyna szeptem. – I nigdy nie będzie.
- Dlaczego? – zadała pytanie Jess, na które Annie nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Na szczęście, albo nieszczęście, w polu ich widzenia pojawił się stary dom, dzięki czemu dziewczynie udało się uniknąć odpowiedzi.
Stał na środku polany. Ze względu na porę dnia, nie było wiele widać. Na pewno cały budynek był opuszczony i zniszczony. Szyby powybijane, a  na trawniku przed wejściem leżała zardzewiała skrzynka na listy.
- Wchodzimy? – zapytał Dan patrząc na wszystkich po kolei, dłużej zatrzymując się na Annie.
- A mamy jakieś inne wyjście? – zapytała Jessie z nadzieją w głosie.
- No możesz wracać sama przez las, o północy… - zaczął chłopak, ale Jess pokręciła głową.
- Dobra, idę z wami – rzuciła z westchnieniem dziewczyna. Cała czwórka weszła po zniszczonych, skrzypiących schodach do drzwi, które wyglądały, jakby miały się rozwalić za pomocą jednego dotyku. Dan chwycił klamkę i popchnął drzwi, które ustąpiły z głośnym skrzypnięciem. Weszli do niewielkiego holu, który wyglądał podobnie jak cały dom
– zniszczony i brudny – po kątach pomieszczenia znajdowały się duże pajęczyny. Mieli do wyboru dwie drogi, w prawo lub w lewo.
- Rozdzielimy się – powiedział Dan do swoich towarzyszy. – Felix, ty idź w prawo
 z Jess, a ja pójdę w lewo z Ann.
- Ok – rzucił chłopak i już zniknął z dziewczyną w drzwiach po prawej stronie. Annie nie czekając na Dan’ a weszła przez drzwi po lewej.
Jej oczom ukazało się duże pomieszczenie, na którego środku stał stary fortepian. Przyszło jej na myśl, by sprawdzić, czy jest nastrojony. Idąc w stronę instrumentu rozglądnęła się dokładniej po pomieszczeniu. Nic nie rzuciło się jej w oczy, oprócz kurzu i pajęczyn. Dotarła wreszcie do instrumentu i nacisnęła jeden klawisz. Okazało się, że fortepian nie jest tak bardzo rozstrojony, jakby mogło się wydawać, przez wzgląd na długi czas nieużytku zardzewiałych już strun. Przejechała ręką po krzesełku, by oczyścić je z kurzu, przy tym  kichając, i usiadła na nim. Zaczęła od kilku prostych dźwięków, aby potem grać tylko sobie znaną melodię. Tak pochłonęła ją gra, że nie zauważyła, że obok niej stał Dan wpatrzony w nią jak w obrazek. Od razu było widać, że chłopak coś do niej czuje. Gdy przestała grać usłyszała brawa po swojej prawej stronie. Okazało się, że to Dan klaskał.
- Pięknie grasz no i… - zaczął mówić, ale przerwał, bo nie wiedział jak ubrać to wszystko w słowa. Wszystkie uczucia jakimi darzył dziewczynę. – Annie, bardzo cię lubię, może nawet za bardzo – wydusił w końcu.
- Przepraszam Dan, ale ja nie czuję tego samego co ty – zaczęła dziewczyna wstając od fortepianu. – Nie chodzi tutaj o ciebie, więc nie zadręczaj się.
- Jak mam się nie zadręczać, gdy… - miał zamiar dokończyć, ale Ann zaczęło się robić słabo. Okazało się, że dziewczyna zobaczyła coś, jakby wspomnienie, nieznanej osoby.
Było to w tym właśnie pokoju. Przy fortepianie siedział chłopak, kilka lat od niej młodszy. We wspomnieniu wszystko było umeblowane i niezniszczone. W miejscu, gdzie stała pojawiła się kobieta z mężczyzną.
- Synu, musimy porozmawiać – powiedział mężczyzna. – Musisz nauczyć się nad sobą panować, bo inaczej twoja wściekłość kogoś zabije.
- Ale jak mam się tego nauczyć?! No jak?! – krzyknął chłopak. – Was nigdy nie ma
w domu! - Powiedziawszy to wybiegł z pokoju.
- Lucas! – zawołała za nim kobieta, ale jego już nie było…
Tak urwało się wspomnienie, tym samym przywracając Annie do rzeczywistości.
- Ann, nic ci nie jest? – zapytał z niepokojem Dan. – Nie strasz mnie więcej.
- Czyżby „Pan Odważny” się przestraszył? – zapytała dziewczyna z półuśmieszkiem.
- Wcale nie… - powiedział i zarumienił się.
- Ha! Wiedziałam, że czegoś się boisz! Poczekaj, jak się Fel dowie! – powiedziała ze śmiechem podnosząc się ziemi. Zobaczyła na telefonie, że dochodzi już pierwsza w nocy.
- Pora się zbierać – poinformowała swojego towarzysza.
- A, nie chcesz iść jeszcze do piwnicy? – zapytał chłopak z nadzieją w głosie
i popatrzył na nią swoimi niebieskimi oczami. Westchnęła i pokiwała twierdząco głową. Podeszli oboje pod drzwi, które Dan otworzył bez zastanowienia. Zapalił latarkę i szedł przodem po starych drewnianych schodach. Annie, też zaświeciła swoją. W piwnicy naleźli to co zazwyczaj jest w piwnicach, czyli stare pudła, pajęczyny, myszy i ogrom kurzu. Dziewczyna kichnęła, bo dopiero teraz do jej nosa dotarł kurz, na który miała alergię.
- Chodźmy stąd, bo zaraz zakicham się na śmierć – powiedziała i znowu kichnęła. Chłopak pokiwał głową. Pierwsza po schodach szła Ann, więc to ona zobaczyła, jakby ktoś biegł w bardzo szybkim tempie. Zlekceważyła to i wszystko zwaliła na swoją nazbyt wybujałą wyobraźnię. – Dzwonię do Jess, żeby już wychodzili.
Jak powiedziała tak zrobiła i po kilku minutach cała czwórka była już poza domem. Przystanęli jeszcze na chwilę, by zobaczyć dom ostatni raz.
- Ej, widzieliście to? – zapytała Jessie, wskazując na drugie okno po prawej na piętrze.
- Ja tam niczego nie widzę – powiedział Felix i pociągnął dziewczynę w stronę lasu. Dan i Annie poszli za nimi.
W lesie, tak jak na początku było cicho, ale teraz do kompletu dochodziła rozmowa Jess i Felix’ a, na dość nieprzyzwoite tematy. Dotarli wreszcie pod dom Jessie i tam się rozstali. Każdy poszedł do siebie. Najdalej do domu miała Annie, która mieszkała po drugiej stronie rzeki. Dan mieszkał zaraz obok Felix’ a, więc wracali razem. Oferowali się nawet, że ją odprowadzą, ale odmówiła.
Wyciągnęła z kieszeni słuchawki i załączyła jakąś muzykę. Szła chodnikiem, który tak jak droga o tej porze, był pusty. Na moście zatrzymała się na chwilę, by popatrzeć na wodę,
w której odbijało się światło księżyca. W końcu dotarła do domu. Jej rodzice już spali, wiedzieli, że wróci późno, dlatego mama napisała jej wiadomość, że klucze są pod wycieraczką. Odpowiadała jej taka umowa z rodzicami, ona nie rozrabia, a oni jej nie kontrolują. Najciszej jak potrafiła weszła do domu, zamknęła z sobą drzwi i pognała do łazienki, gdzie wzięła szybki prysznic. Weszła do sypialni, i dopiero teraz dotarło do niej zmęczenie dzisiejszej nocy. Ostatnią myślą, jaka zaprzątała jej głowę nim odpłynęła
w ramiona Morfeusza, był dziwny cień, który widziała wychodząc z piwnicy nawiedzonego domu.
Następnego dnia, całym miasteczkiem wstrząsnęła straszna informacja,
w wiadomościach i radiu słychać tylko zdanie: „JessieRowe i Felix Astor zostali znalezieni martwi w swoich łóżkach. Policja szuka sprawców zdarzenia, jeżeli ktoś coś widział proszę
o kontakt z komisariatem”. Kiedy do Annie dotarła ta wiadomość nie wiedziała, co ma zrobić, zastanawiała się, kto mógł się tego dopuścić. Kto był na tyle zdeprawowany, żeby zabić dwoje niewinnych nastolatków…Dotarła do niej straszna myśl: jej przyjaciele nie żyją. Nie mogła wytrzymać w domu, gdzie rodzice próbowali ją pocieszyć, zamknąć w czterech ścianach, żeby nie stała się kolejną ofiarą, ale tego było dla niej za dużo, więc wybiegła
z domu i pognała prosto na most, by tam usiąść na ławce i popłakać w samotności. Most na który biegła, nazywany był „mostem samobójców”, bo wiele osób skoczyło w tym miejscu do wody, oczywiście z zamiarem odebrana sobie życia. Ona nie miała zamiaru kończyć swojego, po prostu tutaj nikt nie przychodził i mogła w spokoju pogrążyć się w żałobie. Usiadła na ławce na samym środku i podciągnęła kolana pod brodę. Oparła na nich głowę i momentalnie z jej oczu zaczęły płynąć łzy. Przypomniała sobie wszystkie chwile spędzone z Jess i Fel’ im. Każdą kłótnie z przyjaciółką, przepychankę słowną z przyjacielem… Znali się od małego, kiedy razem postanowili bawić się w szkole w budowanie fortu z ogromnych klocków. Teraz to się skończyło. Nigdy więcej już nie zobaczy uśmiechu Jessie, nie zmierzwi starannie zaczesanych rudych włosów Felix’ a. Była tak pogrążona w myślach, że dopiero w ostatniej chwili zarejestrowała, że ktoś obok niej siada. Podniosła lekko głowę i zobaczyła blond czuprynę Dana, który nie wyglądał na jakoś bardzo smutnego, ale nie zastanawiała się nad tym, bo przecież każdy przeżywa śmierć bliskich inaczej.
- Kto mógł to zrobić? – zapytała cicho dziewczyna. Nie liczyła na odpowiedź, więc to co usłyszała, było dla niej szokiem.Szyderczy śmiech blondyna dotarł do jej uszu. Podniosła wzrok na jego twarz. W niebiskich oczach zobaczyła szaleństwo. Po plecach przeszedł jej zimny dreszcz przerażenia.
- A jak ci się wydaje, pani Sherlock? – zapytał, a ona w ekspresowym tempie wstała ze swojego doczesnego miejsca. Po policzkach spływał jej tusz do rzęs, a czarne tęczówki
w kontraście z przekrwionymi białkami nie dawały zbyt dobrego efektu, ale ona nie przejmowała się tym, jak wygląda. Ważniejsze dla niej było to, żeby dowiedzieć się co ma na myśli chłopak.
- Dlaczego, Dan? – zadała to pytanie, kiedy dotarł do niej sens słów blondyna. Przełknęła ślinę i nieznacznie odsunęła się od chłopaka. Musiała wiedzieć, dlaczego on zabił swoich przyjaciół, jej przyjaciół…
- Kiedy przyszłaś do szkoły średniej wszystkie oczy zwróciły się w stronę twoją
i twojej paczki. Ja będąc najpopularniejszym chłopakiem w szkole musiałem umawiać się
z równie popularną dziewczyną, którą byłaś ty. Ganiałem za tobą jak pies, przymilałem się, zabierałem do kina, do restauracji… Myślałem, że w końcu odwzajemnisz moje uczucia, ale twoja wczorajsza odpowiedź przelała czarę – powiedział i popatrzył jej prosto w oczy,
w których nie było nawet śladu po dawnym Dan’ ie. – A Felix i Jessie byli tylko narzędziem, żeby zadać ci większy ból, żebyś poczuła to co ja, kiedy dałaś mi kosza.
- Tylko dlatego?! Dlatego ich zabiłeś? Dlatego chcesz zabić mnie? Bo olałam ciebie
i twoje wyznanie miłości? – warknęła Ann, w której żyłach zaczęła buzować krew. Powiedziała sobie w myślach, że nie da się zabić, nie z powodu chorej miłości. Zaczęła gorączkowo myśleć, jak wydostać się w zaistniałej sytuacji. Ona – stojąca na moście, przed nią stojący morderca jej przyjaciół, dwie drogi ucieczki – skok z mostu z modlitwą, żeby się nie zabić na wystających kamieniach, albo bieg ile sił w nogach w stronę lasu. Druga opcja wydawała jej się bardziej kusząca, dlatego nie zastanawiając się zbytnio, puściła się sprintem w stronę gęstwiny.
Rozpoznała fragment lasu, w którym się znalazła. Niedaleko od miejsca, gdzie była znajdował się opuszczony dom, który zwiedzali zeszłej nocy. Przyspieszyła i skierowała się
w stronę budynku, nie myśląc, co może się jej w nim stać. Gdzieś z tyłu głowy, przyświecała jej myśl, że właśnie zapędza się w kozi róg, ale odrzuciła tą myśl, ponieważ nie miała czasu na zmianę decyzji.
Nie zatrzymując się wbiegła do domu prosto na górę. Schody nieprzyjemnie zaskrzypiały pod jej ciężarem, ale nie przejęła się tym zbytnio, ponieważ musiała uciec, za wszelką cenę. Była szybsza od chłopaka, więc chciała się gdzieś zabarykadować, tak aby jej przyszły morderca miał trochę problemu z dorwaniem jej. Wpadła do pierwszych drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia. Zatrzasnęła stare drewniane drzwi za sobą i starała się przesunąć komodę przed drzwi, by spowolnić choć na chwilę Dan’ a.
- Gdzie się schowałaś, Ann? – usłyszała z holu domu. Najciszej jak potrafiła podeszła do okna i kucnęła pod nim. Nie miała się czym bronić, zostało jej jedynie czekanie i nikła nadzieja, że chłopak jednak jej nie znajdzie. Nastała cisza, która została przerwana przez nagłe wybicie dziury w drzwiach przez blondyna za pomocą siekierki. Całym ciałem Annie zawładnął strach. Nie mogła się poruszyć, zaczęła oddychać bardzo szybko, ręce zaczęły jej się pocić, do oczu napłynęły łzy, których nie mogła pohamować. Jedyne co robiła, to wpatrywanie się w oczy swojego przyszłego mordercy. Po kilku minutach rozwalania desek od drzwi i komody, Dan dostał się do pomieszczenia. Wolno i z uśmiechem szedł w jej stronę, mocniej zaciskając rękę na trzonku od przyszłego narzędzia zbrodni.
- A mogliśmy być najpopularniejszą parą w szkole… - powiedział z westchnieniem. Siekierkę podniósł ponad głowę i już miał nią uderzyć Annie, gdy zamarł w bezruchu
z totalnym zaskoczeniem wymalowanym na twarzy.
Zaczął się dławić, jak się po chwili okazało, swoją własną krwią. Ann nie krzyczała, atak paniki, jaki dostała pozbawił ją oddechu i nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Przyglądała się temu, co działo się przed nią. W końcu Dan padł jak długi na ziemię i wtedy mogła zobaczyć, co spowodowało jego śmierć. Wzdłuż kręgosłupa miał powbijane noże. Zwykłe kuchenne noże, które używa się do krojenia warzyw, owoców i mięsa. Dziewczyna podniosła wzrok na drzwi, w których stał on - chłopak ze wspomnienia. Czarne włosy, zielone oczy kontrastowały z jego bladą cerą. Wyglądał na kilka lat starszego od niej. Chłopak podszedł do niej i kucnął obok.
- Nic ci nie jest? – zapytał nieznajomy, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem, jakby starał się ocenić, w jakim stanie jest dziewczyna.
Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie może oddychać. Popatrzyła błagalnie na czarnowłosego i chwyciła go mocno za przedramiona. On widząc co się dzieje, zaczął ją uspokajać, ale to nic nie dawało. W końcu przytulił ja mocno do swojej klatki piersiowej. W jednej chwili ogarnął ją dziwny spokój, paradoksalnie czuła się bezpiecznie w ramionach nieznajomego, który de facto zabił przed chwilą jej niedoszłego mordercę. Kiedy Annie zaczęła na nowo oddychać, a krew przestała jej buzować w żyłach, podniosła wzrok i niepewnie odsunęła się od czarnowłosego. Chłopak wiedząc, że panika została zażegnana, wstał i wystawił rękę, by pomóc wstać dziewczynie. Przyjęła jego dłoń z małą obawą. Gdy już stała na nogach, poczuła okropny ból w nodze. Popatrzyła w dół i zrobiło jej się nie dobrze. Przez spodnie było widać dość duże wybrzuszenie w okolicy piszczela w lewej nodze. Stwierdziła, że złamała ją, gdy uciekałaprzed Dan’ym. Jęknęła cicho i prawie by się przewróciła, gdyby nieznajomy nie złapał ją
w porę za rękę.
- Nie dasz rady iść – stwierdził bardziej, niż zapytał. Złapał Annie w talii, a jej lewą rękę przełożył sobie przez głowę. Dzięki takiemu ułożeniu, Ann nie obciążała złamanej nogi. Powoli zeszli po spróchniałych schodach na dół. Wyszli przed domu i zamiast iść w stronę głównej ulicy, skierowali się głębiej w las.
- Gdzie idziemy? – zapytała z niepokojem dziewczyna patrząc na chłopaka. Z powodu dzisiejszych przeżyć, zaczęła w razie wypadku szukać jakieś drogi ucieczki, mimo iż wiedziała, że w takim stanie zbyt daleko nie pobiegnie.
- Do mojego domu – rzucił tylko. Milczeli przez resztę drogi, ale myśli Annie nadal rozważały, sposobność na to, by jakoś wyrwać się z uścisku chłopaka. W końcu dotarli do niedużego domku. Chłopak wprowadził ją tam i usadowił na kanapie. Sam natomiast zniknął w kuchni, by wrócić z apteczką.
- Pokaż nogę – polecił, a ona nie miała siły się kłócić, ani nawet zaprotestować, więc wykonała polecenie. Chłopak przeciął jej legginsy aż do kolana, ukazując przy tym dość duże przesunięcie kości, która na szczęście nie przepiła skóry. Wydarzenia, które doświadczyła, oraz przenikliwy ból w nodze doprowadziły do tego, że dziewczyna straciła przytomność.
Gdy się ocknęła leżała przykryta kocem na kanapie, a na nodze wyczuła prowizoryczną szynę, by usztywnić kość. Podniosła się do pozycji siedzącej, ale dopiero po 3 próbach, ponieważ noga bolała ją niemiłosiernie. Rozglądnęła się po pokoju, ale nigdzie nie mogła znaleźć czarnowłosego. Mimo początkowej obawy, że może chcieć ją zabić, albo zrobić inną niecną czynność, stwierdziła, że nie może odejść, bez podziękowań. Zrzuciła
z siebie koc, oczywiście delikatne, żeby nie uszkodzić, już i tak połamanej kończyny,
i spróbowała wstać. Próbowała z kilka razy, aż w końcu udało jej się, więc postanowiła poszukać chłopaka. Pokuśtykała do kuchni, przenosząc cały ciężar na zdrową nogę
i podpierając się o napotkane po drodze meble, aby sprawdzić, czy chłopak tam jest. Nie znalazła go tam, dlatego z westchnieniem podeszła pod schody prowadzące na piętro. Sapiąc
i krzywiąc się za każdym razem, gdy podnosiła bolącą nogę o kolejny stopień do góry, udało jej się w końcu dotrzeć na niewielki korytarz zakończony dużym oknem z widokiem na zieleń lasu. Zaczęła szukać po pomieszczeniach ukrytych za białymi drzwiami. Pierwsze drzwi kryły za sobą sypialnię, w której go nie było. Zostawała jeszcze opcja, że może być za ostatnimi drzwiami, gdzie jak przepuszczała była łazienka, z której słychać było dźwięk wody lecącej
z prysznica. Stanęła przed drzwiami z zamiarem zapukania, ale powstrzymała się. Opuściła rękę i spróbowała usiąść na podłodze. W końcu się jej udało, oparła się plecami o ścianę
i czekała, aż chłopak opuści pomieszczenie.
Nie wiedziała, ile tak siedziała, ale w końcu drzwi stanęły otworem, a w nich pojawił się chłopak w samych spodniach. Ann odwróciła wzrok, a na jej policzki wypłynął rumieniec, którego nie mogła ukryć, gdy zobaczyła, że nieznajomy nie ma koszulki. Spostrzegł ją,
i zobaczywszy jej reakcję, lekko się uśmiechnął.
- Czemu obciążasz nogę? – zapytał nieznajomy z powagą w głosie, susząc włosy ręcznikiem. Annie nie mogła nie zauważyć, że nieznajomy jest dość przystojny i dobrze zbudowany. Przełknęła ślinę i ze wszystkich sił starała patrzeć się mu w oczy, a nie na wyrzeźbione mięsnie brzucha.
- Chciałam ci podziękować – zaczęła – wiesz, za uratowanie życia i opatrzenie mojej nogi… Czy zaprowadzisz mnie do domu?
- Nie ma za co, zaraz cię odprowadzę, gdy tylko coś zjemy – powiedział, a jej brzuch wydał głośny dźwięk, jakby na potwierdzenie słów chłopaka, który zaśmiał się cicho z tego powodu i pomógł jej wstać. Wspólnymi siłami zeszli do kuchni, gdzie chłopak przygotował kanapki, a dziewczyna siedziała na krześle przy blacie.
- Jak się nazywasz? – zapytał podczas jedzenia.
- Annie – odpowiedziała. – A ty?
- Lucas – rzucił. Resztę posiłku dokończyli w milczeniu, a cisza jaka zapadła między nimi nie była niezręczna, wręcz przeciwnie, pozwalała skupić myśli, które głębiły się
w głowach tych młodych ludzi. – Zaraz wracam.
Powiedział i już go nie było. Dziewczyna westchnęła, dokończyła posiłek,
i skierowała się powolnym krokiem w stronę salonu. Swoją torebkę, którą zabrała wybiegając z domu, znalazła na fotelu obok sofy. Usiadła na meblu i sięgnęła do niej z zamiarem wyjęcia telefonu. Odblokowała urządzenie, a w oczy rzuciła jej się ikona wiadomości, która informowała o nowym powiadomieniu. Okazało się, że jej rodzice mają ważny wyjazd służbowy, wrócą dopiero za tydzień, przed domem będzie stał patrol policji, w razie jakby morderca chciał zabić i mnie… Westchnęła, a w jej głowie pojawiła się myśl: „Jak zawsze sama” i schowała telefon z powrotem. Oparła się, a połamaną nogę podniosła na stolik do kawy i w takiej pozycji  czekała na powrót Lucasa. Chłopak, chwilę potem, stanął przed nią
z dwiema kulami, które jej podał, aby mogła jakoś się poruszać. Przyjęła je z cichym podziękowaniem i przy ich pomocy chciała wstać, ale robiła to tak nieudolnie, że czarnowłosy zlitował się nad nią i pomógł jej wstać. Na jej policzki momentalnie wypłynął lekki rumieniec.
- Dzięki – powiedziała cicho, nie patrząc w jego zielone oczy. Zabrała swoją torebkę
i razem wyszli z domku, a dokładniej chłopak wyszedł, a ona się prawie wytoczyła, ponieważ pierwszy raz w życiu używała kul. Kątem oka widziała, jak czarnowłosy ma z niej ubaw, ale starała się go ignorować, żeby uniknąć nieprzyjemnego spotkania ze ściółką leśną. Lucas jednak prowadził ją ścieżką, na której nie było zbyt wiele przeszkód. Po kilkunastu minutach dotarli do mostu, na którym zaczęła się jej szalona ucieczka przed mordercą. Stali przez chwilę w ciszy, nie patrząc na siebie, zasłuchani w szum rzeki i śpiew ptaków.
- Dziękuję – powiedziała i w końcu odwróciła się w stronę chłopaka. Teraz patrzyli sobie w oczy. – A co z… ciałem Dan’ a?
- Przetransportuje je gdzieś, gdzie zostanie znalezione – odpowiedział Lucas rzeczowy tonem, który wzbudził ciarki na plecach dziewczyny. Potem nastała cisza, dziwna siła nie pozwalała im odejść w swoją stronę. A może, to oni nie chcieli? Pewnie staliby tak jeszcze długo, ale telefon Annie zawibrował. Popatrzyła na wyświetlacz i do jej oczu ponownie napłynęły łzy. Młodszy brat Felix’ a – Frank, napisał wiadomość z terminem pogrzebu rudowłosego, a co za tym idzie, również i Jessie. Przełknęła gulę, która powstała w jej gardle.
- Ja… Dziękuję… i cześć – szepnęła opuszczając głowę. Odwróciła się i skierowała
w stronę domu. Dopóki nie zniknęła za zakrętem, dopóty czuła palące spojrzenie nieznajomego na jej plecach.
Po trudach wędrówki o kulach, wreszcie dotarła do swojego azylu.Zaczęła wspinać się po schodach, kiedy usłyszała za sobą nawoływania. Obejrzała się i zobaczyła, że w jej stronę zmierza funkcjonariusz policji. Przełknęła ślinę i popatrzyła na niego.
- Dzień dobry – powiedziała miło, mimo iż jej stan nie pozwalał na zachowanie jakiejkolwiek etykiety. Kiedy tylko to pomyślała, w głowie usłyszała słowa swojej babci „Możesz się wściekać, obrażać, krzyczeć, ale szacunek do drugiego człowieka musisz mieć zawsze”.
- Co się pani stało? – zapytał mężczyzna. Musiała wymyślić jakieś kłamstwo, bo przecież nie powie prawdy, że złamała ją, „gdy uciekała przed mordercą, którym okazał się być Dan, ale niestety już go nie aresztujecie, bo nie żyje”.
- Byłam na spacerze – zaczęła – musiałam pobyć sama, żeby… - nie była w stanie wypowiedzieć tych kilku słów na głos. Znowu dotarło do niej, że jej przyjaciele nie żyją. Z jej oczu ponownie popłynęły łzy. Zasłoniła usta dłonią, i osunęła się na schody.
- Zawiozę panią do szpitala – powiedział spokojnie policjant i delikatnie pomógł jej się podnieść. Powoli skierowali się do nieoznakowanego radiowozu, który potem pojechali zająć się jej połamaną nogą.
Tak jak opisał to Lucas, noga była złamana. Na szczęście nie uciskała na inne tkanki, więc nie było potrzeby przeprowadzać operacji. Założono jej gips, i podano środki przeciwbólowe, żeby zmniejszyć dyskomfort spowodowany przemieszczaniem się kości na swoje poprzednie miejsce.
Wróciła do domu i weszła do salonu, po uprzednim pożegnaniu policjanta, który miał jej zapewnić ochronę. Opadła na fotel i głośno westchnęła. Miała wrażenie, że to tylko jakiś chory sen. Zaraz się obudzi, zje śniadanie, pójdzie do szkoły, spotka swoich przyjaciół… Ale tak się nie stało. To nie był wymysł jej fantazji, to co się działo, było jak najbardziej prawdziwe. Wydarzenia minionych dni nieodwracalnie pozbawiły ją części duszy. Utraciła ją na zawsze, tak jak rudowłosego i blondynkę. Poczuła, że po jej pliczku spływa łza, a potem kolejna, i kolejna… Już się nie hamowała, pozwoliła im spływać, aby chociaż na chwilę ostudziły żar bólu, jaki powstał w jej sercu.
Zapłakana, pogasiła wszystkie światła na parterze i skierowała się na piętro. Udało jej się wygramolić, z trudem, ale udało. Weszła do pokoju i upadła na kolana, oczywiście na tyle na ile mogła, przez wzgląd na uraz. Pierwsze co rzuciło jej się w oczy to zdjęcie, ale nie byle jakie. ICH zdjęcie. Mieli wtedy po dziesięć lat, Felix nosił jeszcze wtedy aparat na zęby,
a Jessie zawsze miała z włosów związane dwa kucyki, które radośnie falowały, kiedy dziewczynka biegała podczas zabawy na placu zabaw. Fotografia została zrobiona podczas przyjęcia urodzinowego Annie. Cała trójka miała wymalowane twarze w różne zwierzęta. Jej przyjaciółka była białym kotem z różową kokardą, rudowłosy został Batmanem, a Ann wyglądała jak tygrys. Gdy przypominała sobie tamten dzień, jej ciałem wstrząsnął szloch. Płakała tak rzewnie, że wyczerpana zasnęła zwinięta w kłębek na dywanie w swoim pokoju.
Kiedy się obudziła, jej oczy to była istna Sahara, przez taką ilość  wylanych łez. Podniosła się na rękach i spostrzegła, że nie leży już na ziemi, tylko w swoim łóżku. Zdziwiła się, bo nie pamiętała, kiedy się przeniosła. I pewnie tłumaczyłaby sobie tą sytuację roztargnieniem, gdyby nie jedna rzecz w jej pokoju. Na stoliku obok łóżka, gdzie stała lampka nocna, leżała koperta, z jej imieniem napisanym koślawym pismem. Drżącą ręką sięgnęła po nią i popatrzyła niepewnie. W jej głowie zaczęły pojawiać się najstraszniejsze myśli, m. in., że kopertę wysłał jakiś psychopata, czy inny pomyleniec. Powoli zaczęła odklejać jedną część, aby dostać się do tego co znajdowało się w środku. Okazało się, że wewnątrz koperty była złożona na pół kartka papieru. Dziewczyna niepewnie otworzyła ją, a widniała na niej taka wiadomość: „Droga Annie, wiem, że mi nie ufasz, i w pełni cię rozumiem, ale muszę ci coś powiedzieć. Proszę cię, przyjdź wieczorem w czwartek do opuszczonego domu w głębi lasu. Brzmi strasznie, ale zapewniam cię, że chce jedynie porozmawiać. Mam nadzieję, że przyjdziesz.” Osobą podpisaną na dole kartki był Lucas, chłopak, który uratował ją przed śmiercią z ręki Dan’ ego, chłopak, który był mordercą, chłopak, który sprawiał, że czuła się bezpiecznie… Mimo strachu, postanowiła iść na to spotkanie, ale na pewno nie bez uprzedniego uzbrojenia się, ale nie wiedziała jeszcze czego użyje do obrony.
Włożyła kartkę z powrotem do koperty i odłożyła ją na półkę. Usiadła na skraju łóżka i kiedy spojrzała w lustro o mało nie krzyknęła. Cały tusz spłynął jej na policzki, a oczy miała czerwone i napuchnięte. Włosy – każdy w inną stronę, pomięte i brudne ubranie, ziemia pod paznokciami, popękane wargi. W skrócie – wyglądała jak po wielu dniach tortur. Podparła się kulami i skierowała do szafy, gdzie pozbierała czyste ubrania. Na obecną chwilę miała tylko jeden cel – zmyć z siebie brud i ciężar wydarzeń poprzednich dni.

Nie miała ochoty wychodzić z domu. Jej rodziców nie było, czasami odwiedzał ją funkcjonariusz policji, żeby sprawdzić czy wszystko jest dobrze. Na każde takie pytanie odpowiadała „Nic mi nie jest”, „Wszystko dobrze,  nie martw się”, ale tak naprawdę cierpiała. Jej serce  po raz kolejny zaczęło krwawić z powodu śmierci. Koniec egzystencji jest nieodzownym elementem życia, ale nigdy nie będziemy pewni, kiedy nastąpi jego kres. Dla jej przyjaciół nastąpił w listopadową noc.
Nie chodziła do szkoły, a nauczyciele nie robili jej z tego powodu problemów. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Jessie, Felix i Annie byli ze sobą zżyci, praktycznie każdą wolną chwilę spędzali w swoim towarzystwie. Nauczyciele ich uwielbiali, zawsze chętni do pomocy, czasami rozrabiali, ale zawsze uchodziło im to na sucho, a uczniowie czuli przed nimi respekt, każdy w szkole wiedział, że stolik pod drzewem na dziedzińcu szkoły należy do nich. Nigdy nie traktowali nikogo z góry, zawsze życzliwi i mili, a kiedy trzeba było, również waleczni i odważni. Tacy byli. I takich zapamięta ich Annie. Każde wspomnienie jest dla niej jak igła wbita w serce.
Siedząc tak całymi dniami w pokoju, sporadycznie wychodząc po coś do zjedzenia, zaczęła rozmyślać. Poza oczywistymi wspomnieniami z przyjaciółmi, zastanawiało ją, jakim cudem Dan zabił ich tak cicho, że nie obudził reszty domowników. Zaczęła odtwarzać wydarzenia tamtej nocy. Dan pierwsze poszedł z Felix’ em, mieszkali praktycznie obok siebie. Okno z pokoju rudowłosego znajdowało się na piętrze, kiedy miał szlaban zawsze wymykał się przez nie i ostrożnie schodził po dachu, a potem opuszczał się na dach garażu,
z którego mógł zeskoczyć na ziemię nie robiąc sobie krzywdy. Annie wiele razy widziała
z jaką wprawą chłopak wykonywał te czynność, ale nigdy nie miała okazji zobaczyć, jak wraca z powrotem do swojego pokoju.
Przełknęła ślinę i lekko zadrżała, kiedy zdała sobie sprawę, że Dan na sto procent widział, jak Felix wspina się na powrót na dach. Dotarło do niej, że morderca zabił ich
w bardzo krótkim czasie, bo zaczęli rozchodzić się około północy, więc logicznie myśląc, czas, kiedy miał największą pewność, że wszyscy z domowników byli już dawno pogrążeni
w głębokim śnie, to tylko kilka godzin.
Z Jessie miał dużo łatwiejszą sprawę, ponieważ brunetka mieszkała w parterowym domu, z wyjściem na taras i ogród.  Dziewczyna zawsze zamyka je na klucz od środka, ale czasami, kiedy razem z Annie wymykały się na imprezy, żeby szaleć na parkiecie do wczesnych godzin rannych. Na samo wspomnienie na usta blondynki wypłynął smutny uśmiech, a w kącikach oczu zalśniły pojedyncze łzy.
Wtedy też zawsze chowała zapasowy klucz pod donicę, w razie gdyby zgubiła swój na jednej z imprez. Nie widział o tym nikt z wyjątkiem blondynki, dlatego Dan musiał dużo wcześniej planować te zbrodnie, obserwować swoje ofiary, wybrać odpowiednią porę. Musiała przestać o tym myśleć, ponieważ coraz bardziej zaczęła zagłębiać się w umysł mordercy, jakim był blondyn. Wzięła do ręki pierwszą lepszą książkę z półki i zagłębiła się
w lekturę.

Minęło kilka dni, w tym czasie myśli Annie zaprzątał list od Lucasa oraz przygotowania związane z pogrzebem jej przyjaciół. Od wczorajszego ranka siedzi przy biurku i próbuje napisać mowę, ponieważ została o to poproszona przez rodziców jej przyjaciół. Nie wiedziała, co ma napisać, od czego zacząć, o czym wspomnieć… Zadanie wyjadę się banalnie proste, ale to tylko pozór. W rzeczywistości, aby napisać mowę pożegnalną jest naprawdę ciężko, tym bardziej, że więź jaka łączyła ją ze zmarłymi, wcale nie ułatwiała tego zdania, a wręcz przeciwnie, wszystko co chciała opisać kończyło się ściskiem serca i płaczem, który nie pozwalał jej pisać dalej.
Do publicznej wiadomości podano, że znaleziono ciało Dana, który miał przy sobie narzędzia zbrodni, którymi zadał śmiertelne rany swoim ofiarom. Przeprowadzono badania
i potwierdzono, że to on był mordercą. Jadła wtedy śniadanie, kiedy pokazano zdjęcie chłopaka, który w niczym nie przypominał przestępcy. Uśmiechał się, ponieważ było to jego zdjęcie ze szkolnej legitymacji. Patrząc na to, Annie straciła apetyt i przypomniały jej się sny, jakie nawiedzały ją od kilku dni, w każdym jest ON – Dan, który chciał zostać najpopularniejszym chłopakiem w szkole.
Opadła na oparcie krzesła i wzięła do ręki kubek z parującą kawą i zaciągnęła się jej zapachem. Musiała uspokoić umysł, ponieważ o piętnastej miało się rozpocząć nabożeństwo pogrzebu jej przyjaciół. Nie mogła się skupić, kiedy jej się to udawało, w jednej chwili wracała myśl „Idziesz dziś na pogrzeb Jessie i Felix’ a”, a wtedy znowu docierało do niej, ze została sama. Ręka, którą trzymała kubek zaczęła jej lekko drżeć, dlatego odstawiła naczynie i oparła ręce na biurku. Musiała powoli zacząć się przygotowywać. Wzięła kule i podeszła, już z większą wprawą, w stronę szafy. Stała przed nią i przeglądała ubrania, ale nie mogła znaleźć odpowiedniego. Wszystkie jej koncepcje poszły w niwecz, a to za sprawą gipsu na nodze. Została jej więc jedna z czarnych sukienek. W końcu zdecydowała się na koronkową
z długim rękawem. Dobrała jeszcze odpowiednią torebkę i odstawiła cały strój na wieszak. Zabrała czystą bieliznę i skierowała się do łazienki, aby wziąć prysznic.

Czuła stres. Szła alejką prowadzącą do kościoła, gdzie miał odbyć się pogrzeb. Poprosiła pilnującego ją policjanta, czy mógłby zawieźć ją na miejsce, on zgodził się
i wysadził ją na początku wspomnianej wyżej ulicy. Zaraz przed wyjściem dopisała ostatnie wyrazy mowy, która miała nadzieję, nie będzie źle odebrana.
Miała jeszcze dużo czasu zanim zacznie się pogrzeb, więc postanowiła odwiedzić grób swojej siostry. Przemierzając drogę między grobami, widziała ludzi, którzy stali przy niewielkich nagrobkach dzieci. Pod koniec drogi skręciła w prawo i przeszła jeszcze kawałek, by zatrzymać się przed grobem Lisy – jej młodszej siostry. W momencie wróciły do niej wspomnienia pamiętnego dnia.
Jej mała siostrzyczka zmarła w noc Halloween, teraz zauważyła, że tak samo jak jej przyjaciele. W tym dniu, tak jak inne dzieciaki, chciała chodzić po domach i zbierać cukierki. Rodzina Annie była dość religijna, więc nie uznawali takiego święta, jakim była Noc Duchów. Po długich namowach i ględzeniu Lisy, rodzice w końcu się na to zgodzili, ale miała się przebrać za coś normalnego, nic typu zombie czy inny paranormalny twór. I przebrała się, została małą primabaleriną z żółtym tiulowym tutu, czyli spódnicą baletnic. Ubrana tak miała zamiar chodzić po domach mówiąc „cukierek albo psikus”. Tej pamiętnej nocy umówiła się
z koleżankami, że będą straszyć razem. Pożegnała się z rodzicami i wyszła z domu. Przechodziła przez drogę, by dojść do jej najlepszej przyjaciółki Sally, droga była pusta, dlatego postanowiła przejść, gdy pojawił się samochód jadący z dużą prędkością. Annie wychodziła właśnie z domu, by spotkać się z Jessie i Felix’ em, gdy zobaczyła jak samochód gwałtownie hamuje i uderza w pobliski słup, a później odbija. Na jej oczach tył samochodu dosięga sparaliżowaną strachem małą Lissy. Annie nie czekając ani chwili dłużej pobiegła do dziewczynki. Wzięła jej głowę na kolana i sprawdziła puls. Jeszcze żyła, więc czym prędzej wezwała ambulans. Z jej oczu ciekły łzy, a serce waliło jak opętane.
- Wszystko będzie dobrze mała – szeptała starsza z sióstr. – Przyjedzie karetka
i zabiorą cię do szpitala.
- Ann… b-boli mnie – wyszeptała dziewczyna ze łzami spływającymi jej po policzkach. Trzymając młodszą siostrę na kolanach zauważyła, że w okolicy brzucha małej baleriny pojawia się plama krwi, która barwi żółty tiul.
- Lisa… Lisa! Patrz na mnie – mówiła roztrzęsiona Annie. – Nie zamykaj oczu, to nie jest pora na sen!
- Siostro… Chyba wiem już jak wygląda niebo – wyszeptała dziewczynka, a na jej usta wypłynął delikatny uśmiech. Nie patrzyła na nią, bardziej w kierunku nieba. – Babcia
i dziadek machają do mnie… Scraby biega obok nich…
- Nie, nie, nie… - zaczęła szybko powtarzać, jakby do siebie Annie. Scraby był psiakiem, który umarł ze starości, ale zawsze był z nimi. Nigdy nie zapomni, jak spali razem w jednym łóżku, kiedy rodzice wychodzi na jakąś kolację czy inne spotkanie. – Proszę nie!
Dziewczynka podniosła drżącą rękę i chwyciła dłoń swojej siostry. Delikatnie uścisnęła.
- Annie, nie zostawiaj mnie – powiedziała to i jej oczy stały się puste, straciły ten blask, który towarzyszył jej cały czas. Wtedy Ann wybuchneła dławiącym szlochem. Nie zauważyła, kiedy przyjechała karetka i pojawili się rodzice. Gdy ratownicy odciągnęli ją od ciała siostry zobaczyła, że w oczach jej rodziców pojawiły się łzy. Dziewczyna wstała
i podeszła do nich, by ich przytulić. W tym momencie jej mama niewytrzymała i zaczęła żywne płakać.
W tegoroczne Halloween mijała trzecia rocznica jej śmierci. Jej rodzice nie mogą patrzeć, jak dzieciaki chodzą przebrane po domach. Wydaje im się wtedy, że Lisa nigdy nie umarła, za moment przybiegnie do domu z buzią umazaną czekoladą i szerokim uśmiechem. Niestety nie stanie się to już nigdy. I to był główny powód, dla którego rodzice Annie wyjeżdżają w delegacje akurat w tym czasie.  Na samo wspomnienie tamtego dnia w oczach Annie pojawiły się łzy. Potrząsnęła głową, żeby odpędzić od siebie bolesne wspomnienia, które jednak nie chciały jej opuścić. Z bolącym sercem skierowała się do kościoła, aby tam godnie pożegnać swoich przyjaciół.

Budynek pękał w szwach. Przyszło naprawdę wielu ludzi, wśród nich Annie widziała uczniów jej szkoły, nauczycieli,  tłumie mignęła jej fryzura pani Ferner – ich wychowawczyni. Pojawiło się również wielu znajomych, w tym Aron – chłopak, z którym Felix grywał w gry na konsoli. Rodziny obojga zmarłych siedziały pogrążone w samotnym przeżywaniu nabożeństwa. Kapłan zakończył obrzędy i dał znak, że można teraz wygłaszać mowy. Pierwszy podniósł się dyrektor ich szkoły, który łamiącym się głosem, co było do niego niepodobne, opowiadał o oddaniu blondynki w sprawy wolontariatu, a rudowłosego
w udzielanie korepetycji słabszym kolegom. Za nim podniosło się jeszcze kilka osób i po ostatniej nastała cisza. Annie poczuła ucisk w żołądku, przełknęła ślinę i przy pomocy kul podeszła do mównicy. Położyła ręce na drewnianej podstawie i mocno je zacisnęła. Wzięła głęboki wdech i zaczęła:
- Była jesień, słońce świeciło, jakby ostatnie pożegnanie lata. Szłam z moją mamą za rękę, bałam się, był to pierwszy dzień szkoły. W głowie miałam myśli: „Jak to będzie? Czy ktoś będzie chciał się ze mną przyjaźnić?”. Pamiętam ten dzień jak dziś, weszłam do klasy
i stanęłam w progu, zawładnął mną strach. Już miałam uciekać stamtąd, kiedy jakaś dziewczynka stanęła obok mnie i chwyciła mnie za rękę. Popatrzyłam wtedy w jej brązowe oczy i wiedziałam, że z nią nie mam się czego bać. Dumnie podniosłyśmy głowę
i wkroczyłyśmy do środka. Tak zaczęła się moja przyjaźń z Jessie, prawdziwą przyjaciółką, która ofiarowała mi więcej niż mogłam sobie wymarzyć… - Annie poczuła, że po policzkach spływają jej łzy, ale nie przejmowała się tym. – Oddała mi cząstkę siebie, właśnie wtedy, kiedy złapała mnie za dłoń i dodała otuchy w walce z nudą codzienności.
Przerwała na chwilę, żeby uspokoić głos, który zaczął jej drżeć od emocji. Przetarła płynące łzy i mówiła dalej:
- … Przydzielali nas wtedy do stolików po trzy osoby – zaśmiała się – uparłyśmy się
z Jess, że musimy siedzieć razem, innej opcji nie przyjmowałyśmy do wiadomości. W końcu nauczycielka dała za wygraną i posadziła nas razem z nieznanym nam chłopcem. Usiadłyśmy, a on pociągnął, mnie za warkocze, a Jessie za kucyka i popatrzył na nas poważnie. Powiedział wtedy słowa: „Teraz wy pociągnijcie mnie” i wykonałyśmy polecenie. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, a rudowłosy chłopiec rzucił: „Od teraz jesteśmy przyjaciółmi, na zawsze”… - głos się jej złamał, złapała mocniej mównicę, tak, że pobielały jej kłykcie. Nie zważała na to, jak teraz wygląda, liczyli się oni.
- Po raz kolejny pękło mi serce… Razem z nimi straciłam coś, co było dla mnie najcenniejsze, przyjaźń, która miała trwać wiecznie… Mieliśmy iść na tę samą uczelnię, dzielić razem mieszkanie – załkała – zostało nam to odebrane… Czas spędzony razem został nam zabrany… S-serce mi krwawi za każdym razem, kiedy pomyślę, że nie słyszę już nigdy szczerego śmiechu Jessie, nie zobaczę jak Felix wymyka się z domu w czasie szlabanu… Pozostały mi już tylko wspomnienia, które kaleczą serce, ale przypominają też, że m-miałam n-n-najlepszych przy-przyjaciół na… - złamał się jej głos. Nie mogła dokończyć zdania, ponieważ serce ścisnęło jej się, kiedy zobaczyła rodziców jej przyjaciół. Chwiejnym krokiem zeszła w mównicy i usiadła w ławce, gdzie czekała na dalszą część ceremonii.
Było już po wszystkim. Dwie dębowe trumny przykryte ziemią, smutni ludzi
z kwiatami, rodzina przyjmująca kondolencje… Annie stała i patrzyła na to z żalem. Wszyscy zaczęli się rozchodzić, a ona stała dalej ze wzrokiem utkwionym w kopę ziemi, gdzie teraz leżą jej przyjaciele. To tutaj będzie ich teraz odwiedzać. Rozmyślania przerwało jej zbliżenie się rodzin jej przyjaciół. W jej stronę biegł mały Randy – brat Jessie. Zatrzymał się przed nią
i popatrzył na nią uważnie.
- Czy mogę zostać twoim przyjacielem, tak jak Jess? – zapytał poważnie, a jej serce zamarło na chwilę. Nie była w stanie powiedzieć słowa, więc tylko przytaknęła. Wtedy chłopiec przytulił się do niej, a ona zaczęła żywnie płakać. Rodzice jej przyjaciółki, widząc to, również zaczęli ronić łzy. W końcu Annie odsunęła się od niego i popatrzyła na państwa Rowe i Astor. Podeszła i przytuliła każdego z nich, nie mówiła nic. Nie musiała, oni wszystko wiedzieli. Byli jej wdzięczni, że była z jej dziećmi, że byli przyjaciółmi. Na końcu dotarła do Frank’ a – brata Felix’ a, który zgrywał twardego, ale w jego oczach było widać prawdziwy, rozdzierający od środka ból. Blondynka przytuliła go i szepnęła:
- Kiedyś zdradzę ci sposób Fel’ iego – na te słowa chłopak mocniej wtulił się w jej ramię i zaszlochał cicho. Rodziny zapraszały ją na stypę, ale grzecznie odmówiła, ponieważ musiała załatwić jeszcze jedną rzecz dzisiejszego dnia.

Wysiadła z taksówki niedaleko „mostu samobójców”. Przedzierała się przez las, co nie było zbyt łatwe biorąc pod uwagę fakt, że szła o kulach.Pogrążona we własnych myślach nie zauważyła, że jest niezwykle cicho.Dotarła w końcu do opuszczonego domu. Weszła po skrzypiących stopniach i otworzyła drzwi. Weszła do pokoju z fortepianem, gdzie nie znalazła Lucasa. W sercu poczuła zawód, że go nie ma. Usiadła przy instrumencie, kule oparła obok, a palce ułożyła na klawiszach. Zaczęła grać jeden z utworów, który pamiętała jeszcze z zajęć muzycznych. Miała tendencję zatracać się w muzyce, czy to w literaturze.
W tamtym momencie liczyła się tylko muzyka i rana jaka ziała jej w sercu po wydarzeniach dzisiejszego dnia.
Gdy skończyła usłyszała jakiś szmer od strony drzwi. Odwróciła się w stronę dźwięku i zobaczyła, że o framugę opiera się Lucas. Nie widziała jego twarzy, bo za oknem słońce chyliło się ku zachodowi. Chłopak, jakby czytając w jej myślach, zapalił latarkę, którą trzymał w ręce i podszedł do niej. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony.
- Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedział, odkładając urządzenie na instrument.
- Po wydarzeniach ostatnich dni, sama jestem zdziwiona, że odważyłam się na coś takiego, iść na spotkanie z nieznajomym, który zaprasza do opuszczonego domu
– odpowiedziała z lekkim uśmiechem.
- Jeżeli przedstawić to w ten sposób, to faktycznie nie wygląda to zbyt pozytywnie
– przytaknął i również się uśmiechnął.
- Co chciałeś mi opowiedzieć? – zapytała Annie nie patrząc w jego stronę, ale na klawisze fortepianu. Usłyszała jak wzdycha.
- Jak zapewne każdy, znasz legendę o tym miejscu – zaczął, a ona przytaknęła. – To nie jest prawdziwa historia.
Nie przerywała mu, widziała po nim, że ta opowieść wzbudza w nim silne emocje, które sam musiał opanować.
- Zacznijmy może od początku… Przyjechałem tutaj z rodzicami i młodszym bratem. Miejscowi nie za bardzo nas lubili, może dlatego, że mieszkaliśmy w tym domu… Nie wiem tego do teraz, ale wracając, mieliśmy swoje powody, by mieszkać w odosobnieniu. Jednym
z nich byłem ja… - miała zamiar zapytać, dlaczego on, ale się powstrzymała, bo wiedziała, że zaraz się dowie. – Mam problemy z kontrolowaniem gniewu, w naszym ostatnim miejscu zamieszkania, wysłałem chłopaka do szpitala po powiedział, że Superman jest głupi.
Przerwał na moment, a Annie zachichotała cicho. Z jednej strony wydawało się to głupie, ale z drugiej, jego problem mógł w przyszłości doprowadzić do czegoś złego. Nie patrzyła na niego, ale za to on patrzył na nią. Dziewczyna podniosła wzrok i popatrzyła
w jego zielone oczy, w których widziała ból i wyrzuty sumienia, za to co zrobił. Dała mu znak, żeby opowiadał dalej.
– Według tej legendy zabiłem własnych rodziców… Ale to nie jest prawda, zginęli oni zamordowani przez ludzi, którym nie podobało się, że mieszkamy w ich miasteczku,
a konkretniej, że pobiłem się z wnukiem szeryfa, kiedy stanąłem w obronie prześladowanego chłopaka…Tamtego dnia pojechałem do innego miasta na zajęcia z kontroli gniewu. Kiedy wróciłem wieczorem zastałem w domu coś… okropnego. Moi rodzice i brat leżeli na ziemi
w salonie, cali zakrwawieni i… martwi – przerwał na moment, ponieważ opowiadanie tej historii przywołało bolesne wspomnienia. – Doskonale wiedziałem, kto to zrobił. Zabrałem ze swojego pokoju czarną czapkę i wyciąłem w nich dwa otwory na oczy. Poszedłem do domu szeryfa, zakradłem się do środka. Siedział rozwalony na fotelu, oglądał jakiś nudny film
w telewizji… Nie wiedziałem, co robię, zacząłem go okładać pięściami, kopać… Już miałem zadać ostateczny cios, żeby zakończyć jego życie, kiedy zdałem sobie sprawę, że wtedy stanę się jeszcze większym potworem niż jestem, więc uciekłem i zamieszkałem w domku w głębi lasu – na tym zakończył swoją opowieść. Zapanowała cisza, którą przerwała Annie.
- Miałam kiedyś siostrę – zaczęła opowiadać. – zginęła potrącona przez samochód, idąc na pierwsze w swoim życiu zbieranie cukierków. Pijany kierowca uderzył w słup,
a potem tył samochodu dosięgnął moją małą siostrzyczkę… Umarła na moich rękach. Kiedy karetka zabierała jej ciało, zobaczyłam go i rzuciłam się na niego z pięściami. Zaczęłam go okładać, krzyczeć, płakać, chciałam, żeby odpowiedział za to co zrobił, za to, że odebrał życie mojej Lisie… Pewnie bym go zabiła, gdyby funkcjonariusze policji nie odciągnęli mnie od niego. Pojechałabym do aresztu, ale mój ojciec wstawił się za mną – powiedziała i zamilkła ocierając zagubioną łzę.
- Dlaczego mi to opowiadasz? – zapytał Lucas po chwili milczenia.
- Lucas, nigdy nie byłeś potworem – odpowiedziała spokojnie Annie patrząc mu
w oczy. – Tak naprawdę, każdy zrobiłby to samo,  takich chwilach władzę nad nami przejmują pierwotne instynkty, które pchają nas do popełnienia okropnych czynów.
- Dziękuję – powiedział w końcu chłopak patrząc dziewczynie w oczy. – Dziękuję, że mnie rozumiesz. Jesteś pierwszą osobą z jaką rozmawiam od…
Annie widziała, że Lucas’ owi spadł kamień z serca, kiedy w końcu mógł z kimś otwarcie porozmawiać. Zastanawiało ją, dlaczego akurat padło na nią. Zaczęła grać piosenkę, którą skomponowała dla swoich przyjaciół. Miała im ją zagrać, kiedy w końcu Felix weźmie ślub z Jessie. Wszyscy wiedzieli, że to były bratnie dusze, uzupełniali się doskonale. Sam Felix nie raz, kiedy rozmawiał z Annie sam na sam mówił, że brunetka zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. Blondynka miała nadzieję, że w niebie, w końcu mogą być razem bez żadnych przeszkód. Zamknęła oczy, a po jej policzku ponownie popłynęły łzy.
Skończyła utwór i podniosła wzrok na chłopaka. Wytarła mokre od łez policzki
i uśmiechnęła się smutno.
- Napisałam tą piosenkę dla nich, miałam ją zagrać na ich ślubie – wyszeptała
i opuściła głowę. Lucas chwycił jej podbródek i podniósł do góry, żeby mógł spojrzeć dziewczynie w piękne czarne jak węgiel oczy.
- Kiedy patrzę na ciebie jak grasz na fortepianie, przypomina mi się moja mama, która spędzała przy nim każdą wolną chwilę – zaczął, dalej utrzymując z nią kontakt wzrokowy.
– Tak jak ona, całkowicie zatracasz się w te muzyce, czujesz każdy dźwięk… i to jest piękne.
- Dziękuję, ja… –  miała zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale jej usta zostały zamknięte w delikatnym pocałunku. Trwał tylko chwilę, ale ciepło jego warg pozostało na dłużej. Odsunął się od niej i odwrócił twarz, na którą wypłynął mu rumieniec.
- Annie, ja… przepraszam… nie wiem czemu to zrobiłem – powiedział zakłopotany,
a dziewczyna zaczęła chichotać.
- Nie przepraszaj, pocałunki wcale nie są takie złe – rzuciła i pociągnęła go za koszulkę, aby ponownie złączyć ich usta. Może była głupia i nieodpowiedzialna, że całuje się z nieznajomym mężczyzną, gorzej, mężczyzną, który zabił jej niedoszłego mordercę. Ale miała w dalekim poważaniu zdrowy rozsądek, w tym momencie liczyli się tylko oni.Kiedy
w końcu się od siebie oderwali, Annie stwierdziła, że musi wracać do domu. Było już dość późno, dlatego Lucas odprowadził dziewczynę do mostu, gdzie złożył na jej ustach szybki pocałunek z obietnicą ponownego spotkania. Blondynka poczuła, że coś trzepota jej
w brzuchu. Zaśmiała się, ponieważ wiedziała, co za zwierzątko zamieszkało wewnątrz niej.

Lucas i Annie spotykali się tak często, jak tylko mogli, w opuszczonym domu, gdzie razem grywali na fortepianie, czy w domu chłopaka. Tam pili herbatę, rozmawiali, poznawali siebie. Czasami czarnowłosy wspierał dziewczynę, kiedy ta ponownie rozpaczała po stracie przyjaciół. Wiedział, że nie da się szybko przeżyć żałoby i poczucia straty po kimś bliskim. Któregoś dnia blondynka stwierdziła, że zapyta, czy chłopak nie pójdzie z nią na kawę do jednej z kawiarni. Z pozytywnym nastawieniem dotarła do jego domu i zapukała. Po chwili zdejmowała już kurtkę.
- Lucas, mam super pomysł – powiedziała od razu na wejściu.
- Mam się bać? – zapytał z uśmiechem zawieszając jej kurtkę na wieszaku.
- Chcę, żebyś jutro razem ze mną poszedł na kawę do kawiarni w mieście – powiedziała Ann.
- Co?! – zapytał chłopak zaskoczony tymi słowami. – Chyba zwariowałaś, ja mam iść do miasta?! – krzyknął chłopak zdenerwowany.
- Tak, masz iść do miasteczka – powiedziała stanowczo i popatrzyła mu w oczy.
- Zgłupiałaś?! Po co miałbym tam iść?! Żeby ludzie wytykali mnie palcami i szeptali na mój temat?! Nigdy w życiu! – krzyknął, a Annie nie wytrzymała jego zachowania. Cieszyła się w duchu, że nie ściągnęła buta ze zdrowej nogi. Zabrała kurtkę z wieszaka
i zaczęła się ubierać.
- Co ty robisz? – zapytał Lucas uważnie patrząc na jej każdy ruch. Nie odpowiedziała, tylko wyszła z domu i skierowała się w stronę mostu. – Ann, czekaj! Annie! – nie reagowała na jego wołania, po prostu szła nie odwracając się za siebie. Kiedy chłopak chwycił ja delikatnie za łokieć, dopiero wtedy się zatrzymała i popatrzyła mu w oczy.
- Przepraszam cię, nie chciałem tak na ciebie naskoczyć – powiedział ze skruchą,
a blondynce zrobiło się ciepło na sercu. – W ogóle, dlaczego chciałaś, żebym z tobą poszedł? - zapytał ją. Opuściła wzrok, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Wzięła głęboki oddech
o zaczęła mówić:
- Chciałam zrobić to teraz, kiedy jeszcze się poznajemy, żeby ludzie nie byli zaskoczeni, kiedy pewnego dnia, pójdę z nieznanym im chłopakiem i pierścionkiem na palcu – wyszeptała nie patrząc na niego. Lucas podniósł jej głowę, tak żeby ich wzrok się spotkał
i uśmiechnął się lekko.
- Wariatko, ja też cię kocham– powiedział i pocałował ją czule w usta. Annie upuściła kule i objęła chłopaka. – Oczywiście, że z tobą pójdę na kawę, ale jak wytłumaczyć ludziom, jak się tu znalazłem, bo nie uwierzę, że nie będą pytać?  - zapytał po drodze, gdy wracali do jego domku.
- Powiemy, że po tragicznej śmierci swojej rodziny pojechałeś do dalekich krewnych, by tam dokończyć naukę, a teraz wróciłeś żeby odremontować swój stary dom – powiedziała po chwili zastanowienia.
- Dobry pomysł, tylko, że będę musiał zacząć odnawiać dom – mruknął Lucas, na co dziewczyna uśmiechnęła się.
- Zawsze mogę ci pomóc w remoncie – zaproponowała Annie.
- Będę zaszczycony, ale dopiero jak wyzdrowieje ci noga – powiedział, a na jego usta wykradł się uśmiech.
Następnego dnia wielu ludzi, gdy para pojawiła się w mieście, zastanawiało się, co tu robi Lucas. Problem został rozwiązany, gdy kilka osób, które wręcz uwielbiają przekazywać informacje dalej, poznało „prawdę” o powodach powrotu chłopaka.
Po dwóch tygodniach czarnowłosemu udało się znaleźć pracę i zaczął remontować zniszczony przez lata dom w głębi lasu. Część mieszkańców, nie pała do niego sympatią, ale on nie zważa na to, ponieważ najważniejszą osobą dla niego jest Annie – dziewczyna idealna.Któregoś dnia, siedzieli razem na kanapie i oglądali „Rodzinę Addamsów”, kiedy Gomez powiedział takie słowa: „Kochałem ją nie za to, jak tańczyła z moimi aniołami, lecz za to,
w jaki sposób dźwięk jej imienia potrafił uciszyć moje demony”. Chłopak zastanawiał się nas tymi słowami i zdał sobie sprawę, że to robi z nim blondynka, sprawia, że jest spokojniejszy
i nie musi walczyć ze swoimi wybuchami złości.
Pewnego wieczoru, leżąc w łóżku Annie zdała sobie sprawę, że gdyby nie listopadowe wydarzenia, nie poznała by Lucasa. Chyba już zawsze będzie czuła ból na myśl, że jej przyjaciele nie mogą cieszyć się jej szczęściem. Dziewczyna  nie zdaje sobie sprawy, że Jessie, Felix oraz Lisa patrzą na nią z nieba i cieszą się, że blondynka nie żyje przeszłością, tylko radośnie przeżywa teraźniejszość i planuje udaną przyszłość z ukochanym u boku.