wtorek, 11 lipca 2017

Nad brzegiem morza

I miejsce, szkoła podstawowa 

Nad brzegiem morza


 W małej, nadmorskiej wiosce mieszkał mały chłopiec o imieniu Jakub, ale wszyscy mówili do niego Kuba.
Kiedyś znalazł na strychu stare, zakurzone skrzypce swojego dziadka. Bardzo mu się podobały. Pięknie je oczyścił z kurzu, pajęczyn i nawet z okropnych robaków, które zadomowiły się w środku instrumentu. Bardzo chciał nauczyć się na nich grać. Próbował, pociągać smyczkiem po strunach, ale dźwięki jakie wydobywały się były tak przerażające, że sam chłopiec nie mógł ich znieść. Zresztą wszyscy próbowali na nich zagrać, ale nikomu się to nie udało. Nawet organista, który od lat grał w nadmorskim kościółku nie potrafił na nich zagrać żadnej melodii. Chociaż ludzie mówili, że grał w orkiestrze nawet w Wiedniu.
Chłopiec jednak nie poddawał się. Chodził na nadmorski brzeg i tam gdzie nikt go nie słyszał próbował grać.
Pewnego słonecznego dnia chłopiec wybrał się nad brzeg morza. Położył się na piasku i wsłuchiwał się  szum wody,  fale tego dnia wyjątkowo delikatnie uderzały w brzeg.
-Gdyby moje skrzypce wydawały tak delikatne dźwięki, byłoby cudownie – pomyślał Kuba, patrząc na instrument leżący obok.
Rozmarzony chłopiec, wsłuchany w melodię morza zasnął.
Kiedy Kuba się obudził morze nie było już tak spokojne jak przedtem. Przyszedł silny sztorm. Fale szalały, a zaspany chłopak był bardzo przerażony. Nagle do brzegu przypłynęła fala, która zabrała skrzypce.Kuba w ostatniej chwili zdążył złapać smyczek i uciekł na wydmę.
Patrzył jak odpływają jego skrzypce, znikają w bałwanach piany, to znów pojawiają się na szczycie najwyższej fali.
- To odpływają  moje marzenia! – wykrzyczał chłopiec do wzburzonego morza trzymając w ręku smyczek. 
Tymczasem w morskich głębinach pływała mała syrenka, zauważyła ona skrzypce i wzięła je do swojego królestwa. Tam pokazała je swojej babci, a ona powiedziała, że kiedyś widziała jak ludzie grają na takich instrumentach. Ale dodała, że mieli jeszcze jakiś przyrząd, którym przesuwali po strunach. Gdy babciaopowiedziała jej tą historię, dziewczyna zapragnęła nauczyć sięna nich grać. Próbowała, szarpać struny skrzypiec, ale nie chciały wydawać z siebie żadnych dźwięków. Po wielu próbach syrenka poszła ze swoim problem do swojej najstarszej siostry. Alana natychmiast wpadła na pomysł jak pomóc siostrze.
- Musisz popłynąć na drugi brzeg morza i tam znaleźć muzyczny bursztyn. – powiedziała syrena.
- Ale to bardzo daleko, nie wiem czy sobie poradzę. – odrzekła zmartwiona Arielka.
- Poradzisz sobie. Dam ci ten pierścień który ochroni cię przed niebezpieczeństwem. – rzekła Alana.
- Dziękuję. – powiedziała syrenka i popłynęła pożegnać się z ojcem.
 Gdy pożegnała swego ojca, babcię i siostry  popłynęła w stronę zachodzącego słońca. Syrenka płynęła wśród zielonych glonów i wodorostów.  Zapadł zmrok więc syrenka położyła się w jednej z podmorskich jaskiń i zasnęła. Gdy się obudziła, zobaczyła nad sobą ogromna kałamarnicę, szybko wyciągnęła swój pierścień i kałamarnica zamieniła się w muszelkę. Zdziwiona działaniem pierścienia syrenka popłynęła dalej. Wtem na drodze stanęła jej ławica pomarańczowych rybek. Jedna z nich wypłynęła na przód i powiedziała syrence, że jeśli chce przepłynąć to musi je rozśmieszyć. Syrenka nie zastanawiała się długo,  wzięła jeden z wodorostów i zrobiła sobie z niego wąsy. Rybki buchnęły śmiechem i przepuściły syrenkę. Arielka ciągle myślała do kogo należą te skrzypce i dlaczego ktoś je wrzucił do morza. Nagle zobaczyła przed sobą przepiękny kryształowy pałac. Gdy podpłynęła bliżej, zobaczyła podium, a na nim błyszczący bursztyn. Znalezisko lśniło w letnich promieniach słońca. Syrenka postanowiła go zabrać, ale gdy wyciągnęła rękę zza podium wyskoczył straszny potwór. Przerażona syrenka stanęła jak wryta.
-Dlaczego chciałaś ukraść mój bursztyn? – zapytał stwór.
Syrenka opowiedziała mu o skrzypcach i jej marzeniach.
-Dobrze, pozwolę ci go wziąć pod jednym warunkiem. Gdy nauczysz się na nich grać, będziesz co wieczór grać nad brzegiem morza, abym spał spokojnie.
Arielka, bez namysłu zgodziła się. Potwór dał jej bursztyn. Szczęśliwa syrenka popłynęła w stronę domu. Gdy przypłynęła natychmiast wpadła do pokoju Alany. Dała jej bursztyn.
- A gdzie masz smyczek? – zapytała siostra.
- A co to jest ten smyczek? – zdziwiła się Arielka.
- To jest taki przyrząd dzięki któremu skrzypce wydają dźwięk. Ale, aby tak się stało trzeba go natrzeć żywicą. Dlatego wysłałam cię po bursztyn. – odpowiedziała Alana.
- A skąd ty to wszystko wiesz? – zapytała syrena.
- Nie pytaj to moja tajemnica.
Arielka już o nic nie pytała. Jej marzenia prysnęły.
     Zbliżały się  piętnaste urodzinyArielki, w które zgodnie z tradycją  miała wypłynąć nad brzeg, by zobaczyć świat ludzi. Wreszcie nadszedł ten dzień, ojciec wyprawił córce wytworne przyjęcie w zamku. Było dużo gości i wspaniały tort, ale syrena myślała tylko o tym , żeby wypłynąć na brzeg. Gdy wszyscy zjedli tort i odśpiewali sto lat, syrenka wypłynęła na powierzchnię. Zabrała ze sobą skrzypce i bursztyn. Podpłynęła nad brzeg lasu usiadła i zamyślona patrzyła na ludzi przechadzających się w oddali.
  Brzegiem przechadzał się Kuba, który przychodził z nadzieją, że morze kiedyś wyrzuci na brzeg jego skrzypce . Wystraszona syrenka, która zobaczyła mężczyznę szybko wskoczyła do wody i odpłynęła zostawiając na brzegu instrument wraz z bursztynem. Kuba idąc brzegiem zobaczył go i uradowany zabrał go do domu. Oglądając go zobaczył, że w środku coś stuka. Myślał, że to kamień. Okazało się, że to bursztyn.
- Jakie ja mam dzisiaj szczęście. Sprzedam ten bursztyn i zapłacę komuś kto nauczy mnie grać. – pomyślał.
Ale następnego dnia poszedł nad brzeg morza ze skrzypcami, smyczkiem i bursztynem w kieszeni. Postanowił spróbować zagrać, ale jak zwykle brzmiało to okropnie. Nagle usłyszał strasznie głośny śmiech. Pobiegł w zarośla i zobaczył Arielkę, która tak się śmiała,  że nawet nie mogła ruszać ogonem by odpłynąć.
- A to co za wyśmiewanie się? – wykrzyczał Kuba.
- To ja Arielka chciałam posłuchać jak pięknie grają skrzypce, a usłyszałam coś strasznego.
- Chciałbym pięknie grać, ale te skrzypce są chyba zepsute, albo zaczarowane. Nigdy nie wydały ładnego dźwięku. Są okropne. Po co je znów odnalazłem. – wrzeszczał Kuba i chciał wyrzucić je w morze.
- Nie!Wrzasnęła syrena, daj mi tylko bursztyn.
Ariela wzięła smyczek i potarła go o bursztyn tak jak radziła siostra.
Poprosiła chłopca, aby teraz spróbował zagrać. Skrzypce wydały przepiękną melodię. Syrena tak się wsłuchała w granie Kuby, że spędzili razem całą noc. Rankiem poprosiła go, żeby przyszedł znów wieczorem i pozwolił jejzagrać.
Kuba tuż przed zachodem słońca przyszedł nad brzeg morza dał syrenie skrzypce, aby ona też mogła zagrać. Melodia była tak piękna, że chłopiec nie mógł otworzyć oczu, tylko słuchał i słuchał, aż zasnął jak wtedy gdy wsłuchał się w fale morskie.
Gdy się obudził syreny już nie było. Obok niego leżały skrzypce, smyczek i bursztyn.
Co wieczór przychodził jednak nad brzeg morza i grał z myślą, że może zobaczy znów syrenę. Czasem wątpił czy to co go spotkało to tylko sen czy działo się to naprawdę.
Po kilku latach Kuba został światowej sławy skrzypkiem, tak jak jego dziadek. Spełnił swoje marzenia.  A syrena?  To może jego żona która też jest skrzypaczką i razem z nim wychodzi nad brzeg by grać piękne melodie.






















ORDER

                                                     

Patrycja Gwiżdż
II miejsce szkoła podstawowa


                                                              


                                  

ORDER
                                               CZ.1.

       
       




    Przez ramę mojego okna poraził mnie promień słońca. Nie chciało mi się wstawać, no bo kto by chciał w pierwszy dzień wakacji wychodzić z wspaniałego łóżka tak wcześnie.
    Popatrzyłam się po pokoju. Dziwnym cudem drzwi były zamknięte, a przecież jeszcze wczoraj były otwarte. Od razu przypomniałam sobie o tym, że dziś jest mój wielki dzień. Musiałam się wyspać, dlatego zamknęłam drzwi.Dziś miałam wylatywać do mojej cioci. Ciocia ma wielką stajnię w Ameryce. Ja, oczywiście jak to ja, uwielbiam konie. To moja największa pasja. Nic nie zadawala mnie bardziej niż jazda konna. Te wspaniałe zwierzęta wprowadzają mnie w najlepsze uczucie jakie ktoś by sobie wymarzył. Jest to oczywiście radość. Wielka radość.
    Ja już umiem jeździć i to nawet bardzo dobrze. Skaczę już około klasy C, czyli przeszkody mniej więcej od 65 cm do 85 cm. Dopiero niedawno dowiedziałam się że moja ciocia mieszka w Ameryce i to jeszcze zajmuje się tym co najbardziej lubię. Lecę tam na miesiąc. Mam dużo czasu by douczyć się jazdy co najmniej do klasy D.
    Więc kończąc myśli o dzisiejszym dniu, wstałam z łóżka. Dosyć ciężko, bo była godzia 6.00. Usłyszałam śmiechy mojego młodszego brata Marcela. On zwykle wstaje o tej godzinie. Nie ważne czy to piątek, czy środa, on musi wcześnie wstać i bawić się od samego rana. Zeszłam na dół do rodziców i uściskałam Marcela.
-      Cześć Pati! I co? Wyspana ? - zapytał mnie tata od razu gdy mnie zobaczył.
-      Nooooo... w sumie chyba tak - przytaknęłam.
-      Dziś twój wielki dzień! - powiedziała mama kładąc przede mną moje ulubione płatki czekoladowe.
-      Tak wiem . Już nie mogę się doczekać, choć niezbyt chcę lecieć tyle kilometrów samolotem.
-      Spokojnie! - mówił łagodnie tata.- To nic strasznego! Przecież leciałaś już wiele razy.
-      No tak, ale to było jak miałam 3 latka, a teraz mam przecież 13. To było dziesięć lat temu. Zresztą nie leciałam sama, tylko z wami.
-      Napewno będzie dobrze. Tylko nie przegap samolotu! - zaśmiała się mama. My z tatą też zaczęliśmy się śmiać i zapomniałam na chwilę o strachu przed lotem.
     Samolot miałam o 10.15, więc w sumie nie musiałam wstawać tak wcześnie. Ale gdyby spojrzeć z drugiej strony, to przecież na samo lotnisko jedzie się od mojego domu godzinę, a jeszcze zebranie się i
pożegnanie, a na samym lotnisku, żeby znaleść ten samolot co trzeba i jeszcze do niego jakoś dojść, zajmie co najmiej z pół godziny. Dlatego warto było wstać choć ciutkę wcześnie.
   Gdy zjadłam już śniadanie, poszliśmy z tatą wpakować do auta moje walizki. W nich przewarzały tylko rzeczy do jazdy konnej. Musiałam to wszystko  wziąć bo jakoś muszę przetrwać na koniu non- stop przez miesiąc.
   Kiedy wsiedliśmy do auta, poczułam lekką adrenalinkę. To wspaniałe uczucie. Myślałam tylko jakie konie tam mogą być. To jedna z największych stajni w tej części Ameryki. Dlatego tak bardzo chcę tam jechać.
   Kiedy dojechaliśmy na lotnisko tata postanowił pójść ze mną i mnie odprowadzić. Błądziliśmy tak po lotnisku dosyć długo. Więc tak jak już mówiłam, opłacało się wstać wcześnie.
   -PASAŻEROWIE NA LOT R-24 PROSZENI SĄ DO WEJŚCIA NR 3.
W mojej głowie zaczęło świrować wiele myśli. To był mój lot. Kotłowało mi się w brzuchu. To była ta adrenalinka. Pożegnaliśmy się z tatą milionami uściśnięć. W końcu weszłam do tunelu prowadzącym do samolotu. Popatrzyłam ostatni raz na tatę i weszłam do środka. Przywitała mnie bardzo miła pani i poprosiła bym usiadła po lewej stronie blisko okna. Bardzo się ucieszyłam, bo siedziałam sama. I to jeszcze przy oknie. Dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Nie długo puźniej samolot wzbił się w powietrze. Wcale nie było aż tak źle. Podróż minęła dosyć szybko, choć lecielśmy nie całe 12 godzin. Przez około godziny przespałam się. Gdy się obudziłam oglądałam piękne widoki przez okno.
   Na Amerykańskim lotnisku w Forst Baiking ( czytaj: Beking), czekała na mnie ciocia Eliza.
-      Och, kochanie, Witaj !!!- przywitała mnie i uścisnęła. - Jak ci minęła podróż? Wszystko dobrze ?
-      Cześć! Świetnie, dziękuję! - odpowiedziałam z uśmiechem.
     -Chodź! W samochodzie czeka mój changer( czytaj : czendżer). -
Changerem to w tej części Ameryki nazywany jest pomocnik przy koniach. Taki asystent. Nie tylko pracuje przy koniach, ale także je ujeżdża. Może być także instruktorem, jak właśnie asystent cioci Elizy.
     -Poznaj mojego changera- Ricka! - powiedziała Eliza wsiadając do auta. Rick to bardzo fajny i młody chłopak. Miał włosy wpadające w brąz, ale bardziej koloracyjnie to bląd.
-      Ooo! Witaj! Ty zapewne jesteś tą Patrycją, która ma zostać i uczyć
się u nas przez miesiąc!- powiedział Rick z akcętem Amerykańskim. - wszyscy tam mówią po polsku, ponieważ moja ciocia pochodzi z Polski i nie chciała zapomnieć swojego rodowego języka.
   -Cześć! Tak to ja! Miło cię poznać ! - uśmiechnęłam się do Ricka. Jechaliśmy tak sobie przez równe łąki i pola. W Ameryce jest całkiem inaczej niż w Polsce. Napewno dlatego, bo nie ma takich dziur w asfalcie, jak u nas. Tutaj drogi są cały czas proste i jednokierunkowe. Otaczały nas tylko równiny i pola. W końcu po kilku minutach jazdy, przed nami, po prawej stronie , pojawiły się ciągnące się białe taśmy. Na początku nie wiedziałam za bardzo co to jest , ale potem skapłam się , gdy w środku biegały sobie konie. Było to po prostu ogrodzenie. Było ono bardzo duże. Tak samo dużo było koni w środku. Przeważały tam Araby. To moja ulubiona rasa. Jest jedną z najpiękniejszych i cudownych ras. Jeszcze nie jeździłam w życiu na Arabach.Dlatego bardzo się ucieszyłam widząc je na pastwisku.
   -To twoja stajnia ? - zapytałam Elizy.
   -Tak ! To tutaj rozwijam liczne stada różnych ras koni. To niesamowite uczucie mieć tyle koni do dyspozycji. Ty oczywiście będziesz mogła jeździć na jakich tylko chcesz koniach. Możesz robić tutaj co tylko ci się podoba. Możesz nawet siedzieć na koniu przez cały dzień, jeżeli tylko będziesz miała na to czas i ochotę.
   -To bardzo miłe. Dziękuję ! - odpowiedziałam grzecznie. Przed nami pojawiły się wielkie budynki. Były ogromne. Gdy podjechaliśmy bliżej udało mi się zobaczyć okienka , przez które zauważyłam głowy przecudownych koni. Byłam pełna podziwu. Tego nawet nie da się opisać. Wjechaliśmy na żwirek przed stajniami. Wysiedliśmy z auta. Przed nami szła jakaś dziewczyna. Miała około 20 lat. Prowadziła dwa młode źrebaki. Jeden był maści bułanej, a drugi był pięknie ozdobiony w łaty.
   -Och ,jakie cudowne !- krzyknęłam i podeszłam do źrebiątek.- Jak się nazywają ?
   -Bułany to Samarino, a drugi to Wliston Blue. - dziewczyna przedstawiła mi maluszki
   -A tak wogóle to przepraszam !- wtrąciłam się – Jestem Patrycja! - podałam dziewczynie rękę na powitanie.
   -Cześć ! Ja jestem Liwia!- uśmiechnęła się dziewczyna.
   -Liwia to moja najmłodsza siostra. - powiedziała Eliza. - Pomaga mi w stajni. Można nawet powiedzieć że prowadzę ją razem z Liwią. Jest niesamowicie utalętowana w jeździe konnej. Zdobywa niesamowite konkursy i przydzielono ją nawet do klasy E .
   -O rany! To niesamowite , że mogę się zadawać z taką osobą.- byłam pełna podziwu.
   -Och już nie przesadzajmy! - zaśmiała się Liwia. - Ale oczywiście będziemy razem jeździć. Napewno dobrze się zaprzyjaźnimy! - obie się uśmiechnęłyśmy. Po chwili doszedł do nas Rick.
  -No, dziewczyny! Koniec już tych pogaduszek - zaśmiał się. - Trzeba przecież roznieść bagaże i jakoś się urządzić. W końcu chyba chcesz jak najprędzej pojeździć konno ?
   -Och! No oczywiście ! To do zobaczenia ! - krzyknęłam do Elizy i Liwi .  
   -Widzimy się z chwilę! - poszłam z Rickiem do mojego pokoju. Pokój był piękny. Na ścianie nie zakrytej przez meble, był namalowany piękny obraz galopującego konia.
   Przebrałam się szybko w bryczesy i koszulkę konną. Zarzuciłam na siebie kamizelkę do jazdy i wyszłam na zewnątrz. Już nie mogłam się doczekać by wybrać konia do pierwszej jazdy w tej stajni. Rozejrzałam się dookoła. Stajnie były położone rzędami. Nie była to jedna wielka stajnia, tylko miliony żędów. Jeden rząd miał po 7 boksów. Ja podeszłam do gdzieś tak czwartego rzędu i obejrzałam konie. Wybrałam na początek bardzo ładnego karego ogiera o imieniu Laster. Był on bardzo spokojnym koniem, rasy Bike Few. Miał bardzo ładny ogon, oraz piękną czysto-czarną grzywę. Poszłam do siodlarni. Jak tam weszłam to myślałam , że zemdleję. To była tak wielka sala, że w oczach się nie mieściła. A na dodatek było tam ponad 400 siodeł. Dokładnie tyle, ile było tu koni. Zaczęłam szukać siodła, wybranego przeze mnie ogiera. Przy siodle jednego z Arabów, zalazłam Liwię.
   -O ,cześć ! Idziesz na jazdę ? Chętnie pójdę z tobą !
   -No jasne. A pomożesz mi znaleźć siodło Lastera? To jego wybrałam na pierwszą jazdę.
   -Oczywiście! To jest to siodło !- wzkazała na piękne czarne siodło z amerykańską odznaką ,,River viest Lie''. To odznaka dla bardzo mądrych i dobrych koni do skoków.
   -Dziękuję. To spotkamy się na maneżu! - poszłam jeszcze wybrać czaprak dla mojego siodła. Wybrałam oczywiście piękny, turkusowy, bo ten kolor uwielbiam najbardziej.
   Kiedy osiodłałam już Lastera, poszłam na kryty maneż. Jeszcze na takim nie jeździłam. Tego to już nie można było naprawdę opisać. Był z 5 razy większy niż siodlarnia. Gdy weszłam, Liwia właśnie skakała przez oksera, mającego około 70 cm.
   - Chodź ! Jest świetnie! - zawołała mnie Liwia. Jeździła na championie Trulio. Widziałam go wcześniej w boksie. To arab maści kasztanowatej. Bardzo piękny. Jeszcze nie widziałam konia, który ma maść kasztanowatą , a grzywę bialutką. To przepiękny koń. Tak samo pięknie skacze. Wsiadłam na Lastera. Bardzo wygodny i miły z niego koń. Zrobiłam kółko kłusem. Zajęło mi to długo, ponieważ samo koło ma bardzo dużą objętość. Laster bardzo miło kłusował. Spodobał mi się, choć nie był to jakiś niesamowity koń, tylko zwyczajny. Drugie koło zrobiłam już galopem. Galop, Laster ma wręcz przeciwnie, nie spokojny, lecz szybki. Spodobał mi się. W końcu nadszedł czas na skoki. Liwia ustawiła mi parkur składający się z: trzech krzyżaków – 65cm, dwóch okserów- 50-60 cm, oraz czterech stacjonat- 70 cm. Na sam koniec Liwia ustawiła mi najwyższą stacjonatę- 90 cm.
   -Ale Liwia, ja nie skakałam jeszcze 90 cm. - przytaknęłam
   -No to trzeba się w końcu nauczyć.- zaśmiała się. -  Narazie przejedź cały parkur. Jeżeli ci się uda ładnie przejechać to powiem ci ,czy możesz skoczyć 90.
   -No dobra. Może się uda. - powiedziałam. Zaczęłam galopować. Pierwsze krzyżaki nie zajęły mi dużo trudu. Liwia mnie ciągle pochwalała. Oksery wyszły mi wspaniale i poczułam że Lasterowi spodobało się jak ja na niego działam. Na stacjonaty musiałam się więcej wysilić, ale udało się. Gdy przejechałam wszystko, dalej galopowałam. W tym czasie Liwia powiedziała, że świetnie skaczę i żebym jechała na 90- siątkę.
   -Ale Patrycja, dam ci jeszcze jedną radę- mówiła , gdy ja jechałam galopem. - Tutaj w Ameryce najważniejsze jest, by koń miał swobodę. Bardzo dobrze jedziesz, ale spróbuj popuścić troszkę wodze, ale tylko troszkę.- ja słuchając mistrzyni, popuściłam troszkę wodze. Laster od razu zaczął zachowywać się inaczej. Jakby był na wolności. Przyspieszył jeszcze przed przeszkodą. Na przeszkodzie opuściłam prawie całe wodze i pozwoliłam Lasterowi skoczyć jak on chce. Skoczyliśmy niesamowicie. Pierwszy raz tak skakałam. Liwia biła mi brawo .
   -Patrycja! To było wspaniałe. I ty naprawdę nie skakałaś nigdy 90 ??? - spytała ze zdumieiem.
   -Nie. - odparłam i z uśmiechem wyszłam z maneżu. Liwia została jeszcze i potrenowała sobie skoki szeregowe. Wchodząc do boksu Lastera spotkała mnie ciocia Eliza. Opowiedziałam jej wszystko o mojej pierwszej jeździe w tej stajni. Już w pierwszym dniu, nauczyłam się skakać 90 cm! Kiedy rozsiodłałam Lastera poszłam się jeszcze rozejrzeć po innych boksach. Podobały mi się wszystkie konie. Gdy wychodziłam ze stajni, zauważyłam, że jakieś auto jedzie w naszą stronę. Był to Rick. Wiózł jakiegoś nowego konia. Eliza i Liwia szybko wybiegły do mnie.
   -Jej! To on!!! - krzyknęła Liwia.- Dziś przyjeżdża do nas nowe źrebię. To ogier czystej krwi Arabskiej. Jest... zresztą zobaczysz sama.- auto wjechało na podjazd przed stajnią. Wyszedł Rick.
   -To źrebię jest piękne! - powiedział. Opuścił klapę i wyprowadził z przyczepy pięknego Araba o pięknej karej maści. Ale ta kara maść była bardzo czarna. Aż lśniała. Wyglądał niesamowicie. Był bardzo młody. Przecież miał tylko rok.
   -Chodź! Możesz wziąść go do boksu. - Rick podał mi źrebię do rąk. Był bardzo delikatny. Wprowadziłam go do boksu i zamknęłam go. Arab rozglądnął się po boksie i było widać, że mu się tam podoba. Kiedy ciocia i Liwia poszły oporządzać konie do jazdy w teren, ja zostałam i przyglądałam się pięknemu Arabowi. Postanowiłam że wezmę go i oprowadzę. Albo wezmę go na lążę, by zobaczyć jak biega. Poszłam szybko po jakiś kantar i uwiąz dla młodych źrebiąt. Założyłam je szybko ogierowi. Dziwne, bo wydawało mi się, jakby cieszył się, że idzie pobiegać. Jakby robił to na codzień. Weszłam na polanę za stajnią i wypuściłam na lążę źrebaka. Źrebak zaczął galopować. Galopował tak szybko, że nie mogłam go utrzymać. Porwał mi zwinnie lążę z ręki, raniąc mnie nią w dłoń. Poleciałam do tyłu na ziemię. Źrebak widząc mnie upadającą przestał biec i podszedł do mnie. Zarżał, jakby pytał się czy nic mi nie jest. Pełna zdumienia usiadłam na trawie. Spojżałam na prawą rękę. Ląża pod wpływem prędkości, przecieła mnie lekko. Była to tylko mała ryska. Wstałam z trudem. Wszystko mnie bolało, bo w sumie upadłam na twardą ziemię z wielką prędkością. Źrebak pchnął mnie nosem, jakby zrozumiał, że to jego wina i , że chce przeprosić. Pogłaskałam go.
   -Nic się nie stało! To nie twoja wina! Po prostu jesteś bardzo szybki i nie utrzymałam cię! - jeszcze raz pogłaskałam go po pyszczku i odprowadziłam do boksu. Przed boksem stała Liwia.
   -I jak? Dobrze jeździ ? Świetnie , że wzięłaś go na rozgrzewkę... o rany  !!! Patrycja !!! Co ci się stało w rękę???- Liwia skoczyła do mnie widząc moją przeciętą dłoń.
   -To nic takiego ! - schowałam ją za siebie. - On jest bardzo szypki i miałam go na ląży. Galopował tak szybko, że nie mogłam go utrzymać. Ląża pod wpływem prędkości, przecięła mnie. Ale to nic takiego! - mówiłam spokojnie.
   -On naprawdę jest taki szybki ? - zdumiona podeszła do źrebaka i powiedziała szeptem do siebie, jakby miała coś w ukryciu.
   -Niemożliwe!!! Przecież ... Dość !!!Trzeba zabandarzować ci rękę. Potem o nim pogadamy. - idąc w stronę domu Liwia jeszcze raz spojżała na źrebaka. Była oszołomiona, jakby stało się coś naprawdę niesamowitego i nie możliwego. W domu musiałam jeszcze raz opowiedzieć cioci o tym zdarzeniu. Ciocia tak samo popatrzyła na Liwię wzrokiem zdumienia. Obie milczały.
   -Powiedzcie mi w końcu o co chodzi z  tym źrebakiem! Co z nim takiego nie tak ???- spytałam już troszkę poddenerwowana.
   -Powiedz jej w końcu! - powiedziała Liwia.
   -No dobrze! No to tak! - zaczęła ciocia Eliza. - Źrebaka przyjęto do NSUZ - Narodowej Stacji Uwielutniania Zwierząt. Jest takie niby jak to u was w Polsce ,,schronisko'', w którym sprawdza się stan znalezionego zwierzaka i wysyła go do właścicieli, którzy chcieliby takiego wziąć. Do każdego konia na świecie jest przypisany kod, pobierany z lewego kopyta. Dzięki temu kodowi, wiadomo kto jest matką i ojcem źrebaka , lub konia. Po urodzeniu każdy koń , w każdej części świata otrzymuje ten kod. Jednakże do niedalekiej od naszej stajni wsi, Ewresty Wolt, do tego NSUZ trafiło to źrebie co dziś przywieźliśmy. Tego, o którym właśnie mówię. Nie wiadomo było skąd on jest, kim on jest. Jak na codzień lekarze pobrali mu z lewego kopyta kod. Ale co się okazało ??? Kodu nie ma !!!- ciocia mówiła z ekscytacją.
   -Jak to nie ma ? - spytałam. - Przecież podobno każdemu źrebakowi daje się kod ?
   -Tak właśnie myślano! Do puki on nie trafił do tej stacji. Ja jak co tydzień jeżdżę oglądać konie, ktore trafiły do Ewresty Wolt. Kiedy usłyszałam o tym zdarzeniu, od razu chciałam rozwikłać zagadkę. Obejrzałam źrebaka. Nie był wcale dobry. Ledwo co umiał chodzić. Były z niego marne szanse. Komisja do spraw zarządających nad światowym NSUZ, podjęła, by zataić źrebaka, nie pokazywać nigdzie, że do takiego zdarzenia wogóle doszło. Tak , to media by szlały i zrobiłby się harmider. Postanowili oddać źrebaka do rzeźni. Ja jednak nie chciałam, by on zginął. Zauważyłam w tym źrebaku coś, co wydawało mi się innego niż w innych koniach. Wiedziałam, że coś z niego w życiu będzie. Po moich proźbach, pozwolono wziąć go na testy, czy należy do adopcji. Źrebak szybko zaczął chodzić, a ponieważ dyrektor NSUZ z Ewresty Wolt, wiedział że ja się uprę i nie daruje mu tego, gdy źrebak zginie, pozwolił mi go zaadoptować. I tak do dziś, gdy przyjechał. Źrebakowi nie przyswajał żaden człowiek. Bronił się i walczył, by tylko go nie ujeżdżać. Nawet mi się nie udało. Stratowali już go całkowicie na marne. Wiedzieli że nie umie biegać i że nigdy się nie nauczy. Ale w tobie on znalazł nadzieję. Nie wiem , czy on ci się podoba, ale wiem że ty jemu na pewno. Musisz mu zaufać, a może przy tobie uda się go ujeździć. Jeżeli jednak nie, to ... komisja przyjedzie i go zabierze sama wiesz gdzie. - słuchałam zawzięcie. Nie mogłam uwierzyć w to co właśnie usłyszałam. Postanowiłam zrobić to, co ciocia mi powiedziała.
   -Chodźmy go najpierw obejrzeć ! Zobaczmy czy faktycznie znalazł w tobie jeźdźca! - zawołała Liwia i pobiegła na dwór. Poszliśmy do źrebaka.
Podeszła do niego najpierw Eliza. Źrebak ruszył głową, zarżał i kopał kopytami.
   -Widzisz ? Nie ufa nikomu. Jest za bardzo dziki. Spróbuj ty !- podeszłam do boksu. Źrebak podszedł do mnie. Oparł się. Pogłaskałam go, a on zarżał z zadowolenia.
   -No to już wszystko jasne ,kto go będzie ujeżdżał. Chcesz już teraz zacząć ? - spytała ciocia.
   -Ale ja nawet nigdy nie ujeżdżałam źrebaka ! - powiedziałam. - Nie wiem jak zacząć! Zresztą, on nie jest za młody , by go ujeżdżać ? Przecież ujeżdża się co najmniej trzylatki. Może czasami dwólatki. Ale to tylko w przypadku zawodowców. Jescze nigdy nie spotkałam się z koniem , którego ujeżdżają w wieku roku. Przecież to młode źrebię ...
   -No właśnie! Jest młody i ma potencjał. Jeżeli teraz zaczniemy nad nim pracować, to będzie z niego koń na medal ! Od początku wiedziałam, że w tym źrebaku coś się kryje. I trzeba w nim ten talent jak najszybciej odkryć. To będzie mistrz! - te słowa cioci wprowadziły mnie w nastruj dumy. Tylko we mnie ten przyszły mistrz widzi kogoś, kto jest dla niego najlepszy. Bardzo się cieszyłam, że mogę go ujeżdżać.
   -Ale od czego zacząć ? - zapytałam.
   - Najpierw, - śmiała się Liwia.- Najpierw,to trzeba zakupić siodło i sprzęt  do jazdy. W końcu jak chcesz na niego wsiąść?- wszyscy się zaśmialiśmy. Poszłam po Ricka i pojechaliśmy do najbliższego miasteczka, do sklepu konnego. Oczywiście zanim tam dojechaliśmy, to musieliśmy jechać przez
ten równy pas łąk. To wygląda jak koniec świata, albo jakby te łąki nigdy się nie kończyły. Z każdej strony nie było widać nic, tylko pasy łąk. Takie całkiem równe. Bardziej nie łąki, tylko pasma, takiej jakby pustyni z trawą. Takie stepy. Tyle że nie stepy. Bo nie jest to całkiem zielone, tylko widać normalnie bardzo suchą ziemię ( jak na pustyni ) i co centymetr, pare listków trawek.  W końcu przed nami pojawił się jakiś cień miasta. Zbliżyliśmy się już na tyle, by zobaczyć wysokie budynki. Wjechaliśmy po jakimś czasie do zauku przy drodze i staneliśmy. Na bardzo dużym bydynku pisało ,,Akcesoria konne, zapraszamy ! ''. Weszliśmy więc i zobaczyliśmy pełno uzd, bardzo dużo rodzai wędzideł. Ostre, nie ostre i takie tam. Zeszliśmy schodami na dział ,,siodła''. Była ich masa, a co najlepsze, to każdy innego rodzaju.
   -Przepraszam ! - poprosiła panią obsługującą, ciocia Eliza. - Czy mogła by nam pani znaleźć takie siodło dla roczniaka?
   -Yyy ... bardzo przepraszam, ale czy pani chce ujeździć roczniaka? - ciocia spojżała na nią złowrogo. Pani od razu się poprawiła.
   -Dobrze, zaraz coś znajdziemy!- obsługująca zaprowadziła nas na sam koniec przedziału.
   -O, ten może być dobry! - ciocia wskazała na piękne czarne lśniące siodło. - Ma dokładnie te wymiary co potrzeba ! Bierzemy ! Niech pani go weźmie do kasy, a my jeszcze wybierzemy czaprak.
   -Oczywiście !- sprzedawczyni podniosła siodło. - To ja czekam na górze . - uśmiechnęła się, a my poszliśmy za czaprakami. Było ich tak samo mnustwo. Miałam wybrać turkusowy, lecz wybrałam czerwony, który miał u rogu flagę amerykańską. Bardzo pasował do siodła. Przy kasie, wybrałam jeszcze bardzo ładne ogłowie i do tego ostre wędzidło, by bardziej popuszczać wodze i dać koniowi swobodę.
    Gdy wróciliśmy do stajni, wyczyściłam ładnie źrebaka. Ostrożnie nałożyłam siodło. Dziwnym trafem źrebak nic nie robił, jakby już był przyzwyczajony do niego. To samo z ogłowiem. To było nie możliwe, bo przecież stracono go na marne, a teraz niby ma stać się mistrzem? Myślałam tak o nim i zapomniałam o jednej najważniejszej rzeczy.
   -A imię ??? - krzyknęłam do cioci i Liwii, wybiegając z osiodłanym źrebakiem.- Co z jego imieniem ??? Ma jakieś ?
   -No faktycznie! - odparła ciocia. - Musisz nadać mu imię!
   -Ja ? Czemu ja, jak to wasz źrebak !- odparłam
   -A kto powiedział, że to nasz źrebak? - ciocia się uśmiechnęła lekko. - Przecież to do ciebie on ma tylko zaufanie. On jest twój !- spojrzałam na niego. Stał grzecznie jak anioł.
   -Order ...
   -Co? - Liwia popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
   -Nazwę go Order! Widzę w nim mistrza. A on jest taki spokojny. Puchary są ciężkie i ostre, a ordery są delikatne i piękne. On ma w sobie potencjał. I widzę w nim Ordera.
   -Idealnie... jesteście dla siebie stworzeni ... dlatego chodź szybko go ujeżdżać! - ciocia Eliza rzuciła na ziemię taczkami i popędziły z Liwią na maneż. Ja z Orderem za nimi.
   -Teraz wiesz co robić ?- ciocia popatrzyła na mnie, a ja położyłam nogę na strzemię. Musiałam szybko skoczyć, bo koń nigdy nie miał na sobie człowieka. Ale gdy skoczyłam, Order ani drgnął. To było podejrzane. Nie mógł być ujeżdżany. Już rozumiem roczniaka ujeżdżać, ale poniżej roku, to koń by człowieka nie utrzymał. Poruszałam strzemieniem po jego brzuchu. Tak, aby troszkę się przestraszył i ruszył. Ale Order się nie wystraszył, tylko poszedł zwinnie do przodu. Niesamowicie skręcał i wykonywał polecenia. Zaczął nawet kłusować. To było
niewiarygodne! Jeszcze w historii naszej ziemi nikt nie widział czegoś takiego! Ciocia z Liwią siedziały cicho, bo nie mogły w prost uwierzyć. Jeżeli teraz udałoby mi się zagalopować, to koń po prostu jest ujeżdżony. Order przyspieszył tak w kłusie, że omało, a bym spadła! Ciocia z Liwią wstały. Miały otwarte usta. Order zagalopował. Był taki szybki, że w ciągu paru sekund pokonał to koło. Ja trzymałam się bardzo mocno. Popuściłam delikatnie wodze, a on przyspieszył do prędkości koni zawodowych. Liwia krzyknęła do mnie.
   -Patrycja ! Nie bój się! On jest ujeżdżony!!! Jedź na przeszkodę!!! Puść całkowicie wodze! Podnieś ręce na boki! To jest mistrz !!!- darła się i cieszyła jednocześnie. Ja wystraszona popatrzyłam do środka. To był okser . Miał on 100 cm. To szczyt wszystkiego ! Miałam jechać na oksera, który ma 100cm, jechać na rocznym, ujeżdżonym koniu( na którym pierwszy raz ktoś siedzi) i to bez wodzy !!! Szczyt wszystkiego! No ale kiedyś trzeba spróbować ! Puściłam wodze... uniosłam się... i poleciałam... jak ptak rozmarzony... Order cieszył się tak jak ja. Był niesamowity. Skoczył ponad 120cm. A ja razem z nim. Liwia zeszła z ciocią na dół, do mnie. Ja zeskoczyłam z Ordera, a one mnie uściskały. Ciocia się popłakała. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego. Cieszyłyśmy się wszystkie. W drzwiach stał Rick i inni pomocnicy. Bili mi brawo... a poprawniej- bili brawo Orderowi. Odprowadziłam go do stajni. Był taki radosny
   -Och Patrycja ! - mówiła ciocia. - Tak się cieszę. Nie wiedziałam, nie wierzyłam w to, że tego konia ktoś ujeździł. Jesteś niesamowita! Bardzo ci dziękuję, że wytrzymałaś ten czas. Niektórzy ujeżdżają konie i tak się boją ,że odchodzą z tej dziedziny. A ty wytrzymałaś. Ten koń to chodzące cudo , a ty na nim jechałaś. To w tobie widzi jeźdźca!
   -Dziękuję ci ciociu! To dla mnie zaszczyt jeździć na nim. Mam nadzieję,że uda nam się coś osiągnąć.
   A propo osiągnięć to...- ciocia uśmiechnęła się z dumą.
   -Co??? - patrzyłam się dziwnie, bo wiedziałam, że ciocia coś zmajstruje.
   -Wysłałam zgłoszenie i zapisałam ciebie i Ordera na zawody w Cwech country ( czytaj: kricz kauntri). Jesteście zadelegowani do grupy I.
   -I ??? przecież ledwo co jeżdżę w E, a ty już do I ? Wykluczone! Nie skoczę przecież 150cm!!! - krzykęłam. Nie mogłam opisać co wtedy czułam...
   -Ten koń jest mistrzem. To koń, dzięki któremu mogłaś nauczyć się więcej. - mówiła – Dasz radę. Zresztą nie będziesz sama. Będzie z tobą Order. A do zawodów jeszcze dużo czasu. Ale pamiętaj ! Musisz dużo ćwiczyć. No bo wiesz,  ,, Bez pracy nie ma kołaczy!''- uśmiechnęła się Eliza. Byłam dumna. Miałam wystartować w największym konkursie skoków w Ameryce, na roczniaku. Wypolerowałam pięknie Ordera i osiodłałam go. Popatrzyłam się na niego. Wyglądał wspaniale. Postanowiłam podciąć mu delikatnie grzywę. Nie podcięłam mu jej bardzo na krótko, lecz delikatnie. Miał teraz gładziudką i prostą. Postanowiłam zrobić mu koczki. Takie, co robi się nie raz na zawody. Małe i do góry. Kiedy je spięłam, Order wyglądał naprawdę uroczo. Jego tłów lśniał, jakby był wykonany z czarnej stali. Ogon zostawiłam w spokoju. W końcu jest to arab, a araby mają piękne i mocno uniesione ogony do góry. Wyczesałam mu go, tak, że lśnił jeszcze bardziej od reszty tłowia. Przycięłam lekko końcówki ogona, bo miał pokołtunione i nie równe. Teraz wyglądał już jak koń warty milionów. Nie musiałam go w sumie tak czesać i upiększać, bo przecież szłam tylko na trening. Ale pobyt z nim w stajni był taki wspaniały, że chciało mi się go upiększać i upiększać do nieskończoności . Poszłam się ubrać. Ubrałam się jak na zawody. Ubrałam zamiast czarnych bryczesów, to białe. Białą koszule, przeznaczoną do konkursów, oraz piękną, granatową marynarkę w komplecie. W niej
 jeszcze nie jeździłam. Była przeznaczona tylko na konkursy. Wyglądałą naprawdę uroczo. Miała pełno złotych plakietek i napis ,,Horses Raiding''. Ubrałam kask. Przed tym jeszcze go wyczyściłam. Założyłam oficerki i wyszłam. Czułam się jak mistrzyni świata w tym ubraniu. Wyciągnęłam Ordera i wsiadłam od razu przed stajnią. Jego siodło błyszczało. Też go wypolerowałam. Strzemiona lśniały srebrem. A ja na nim wyglądałam już niesamowicie. Pięknie przycięty i uczesany, wszystko wypolerowane... CUDO!!! Postanowiłam iść na odkryty maneż. Jeszcze na nim nie jeździłam. Był ... no może trochę mniejszy od zadaszonego, ale miał naprawdę ładny wystrój. W około były białe trybuny. W Ameryce mieszkańcy zawsze zachwycają się białym kolorem. Tutaj, na tym maneżu miał się odbyć konkurs. Przeszkody były piękne! Oczywiście ozdobione stojaki były białe. A w środkach kolorowe... drągi ??? Nieeee! W Ameryce są inne przeszkody. Mają w środku ozdobione i WIĘKSZE, takie,, niby'' drągi. Ale to nie są te drągi co w Polsce. Właściwie w Polsce są takie , ale tylko na takie uroczystości, jak właśnie te zawody. Zaczęłam sobie kłusować. Uśmiechałam się. Ja i Order naprawdę wyglądaliśmy super. I to jeszcze Order tak z gracją kłusował. Zmieniłam kierunek i dalej kłusowałam. Świeciło ładnie słońce. Czuć było taki posmak wakacji. Zielona trawa do okoła, a w górze niebieściutkie niebo bez żadnej chmurki. Zmieniłam znów kierunek i  zagalopowałam. Order biegł jakby czuł, że ma galopować z gracją. Galopował bardzo szybko, ale delikatnie. Sprawdziłam w galopie położenie przeszkód. Zgadzały się z zawodami. Na początku był okser. Miał 110 cm. Potem stacjonata 90 cm. Na ukos trzy krzyżaczki w szeregu ( czyli jeden po drugim). Małe, bo 50 cm. Ale w szeregach nie mogą być większe. Zwłaszcza że to krzyżaki. Przeszkód jest 15. Nie tak jak w Polsce na zawodach, że jest ich 9. Narazie wymieniłam trzy ( bo szereg liczy się jako jeden). Potem jest znów stacjonata 100 cm, i krzyżak 80 cm. Oprócz tych trzech ( oksera, krzyżaków i stacjonat) na świecie istnieją jeszcze inne przeszkody. Potem była przeszkoda double barre. Ona składa się z dwóch części, z czego każda z nich ma pare drągów. Pierwsze to 100 cm. i 120cm. Potem jest triple barre. To składa się za to tak samo z warstw pełnych drągów,tyle że z trzech. W końcu, TRIple barre. Ma 100cm, 110 cm. i 135cm. Potem jest mur 115 cm. Potem znowu mniejsze triple barre 90cm. , 95 i 120 cm. Potem tak na spokojnie krzyżak 80 cm. Następnie, zostały  ustawione 4 cavaletti. Jest to taki szereg składających się z małych przeszkód. Ich stojaki to takie krzyże, na których kładzie się drąga. Mają one zawsze ok. 30-35 cm. W tym przypadku 35 . Później było coś dla mnie bardzo trudnego. Mianowicie był to rów z wodą. Double barre, oraz triple barre , nie jechałam w życiu, a wręcz nigdy o nich nie wiedziałam. Ale to napewno łatwiejsze od rowu z wodą, którego pierwszy raz mogłam zobaczyć . Tak to tylko w filmach. Zapewne prawie wszyscy wiedzą co to jest, bo nawet nazwa pomaga w odgadnięciu tej przeszkody. Ale zawsze warto przypomnieć. Jest to normalna przeszkoda, stacjonata, po niej znajduje się długi pasek wody. Jest on do przeskoczenia. Długościowo  jest taki jak okser. Więc problemu nie ma. No ale i tak jest trudny do wykonania. Ma on w tym przypadku 90 cm. Bardzo trudny. Muszę sporo poćwiczyć. Ale mam ponad 3 tygodnie. A przecież jeżdżę codziennie godzinami, więc uporam się z tym. Po rowie jest double barre 110, 125 cm i okser 135 cm . Potem znów jest rów z wodą, tyle że dużo niższy. 55 cm. Na samym końcu było najgorzej.
Znajdował się tam triple barre. Ale był on strasznie wysoki. Ja nie wiem kompletnie jak ja go mam przeskoczyć. Zawsze na końcu były największe przeszkody. Ten triple barre miał ... miał ... 140, 150 i 165 cm !!! Wcześniej mówiłam, że klasa I to do 150 cm. Ale na ostatniej przeszkodzie jest zawsze inaczej. Tutaj klasa wzrosła o 15 cm ! To dla mnie dużo. Nie mam pojęcia jak to zrobię, ale postaram się. Order stał spokojnie. Gdy obliczałam przeszkody zdążył stanąć, bo w sumie długo mi to zajęło. Nie jechałam całego parkuru, bo się wogóle nie rozgrzałam. Postanowiłam jechać sobie trening. Najpierw skoczyłam tego krzyżaka 80 cm. Łatwizna ! Order dziś robił bardzo donośne i wysokie skoki. Bardzo łagodnie skoczył. Oczywiście z bardzo szybkiego galopu. Potem postanowiłam skoczyć sobie cavaletti. Jeszcze ich nie skakałam. Bardzo fajnie. Inaczej niż szeregi, bo cavaletti nie mają wysokich słupków . Potem   już zdołałam się na skoczenie double barre . Najpierw double barre 110 i 120 cm. To bardzo trudna przeszkoda, chociaż nie tak bardzo, bo double barre, to po prostu okser, tyle że trochę dłuższy. Potem pojechałam na rów z wodą. Bałam się strasznie. Ale w sumie nie było źle. To też takie jak okser. Po prostu jest z tego tylko frajda, że skaczesz nad wodą. Fajnie mi poszło, chociaż trochę za wcześnie opuściłam półsiad. To przez to, że rowy są zawsze dłuższe. Nawet od double barre, a co dopiero od okserów. Także bez problemu skoczyłam ten rów. Mam tylko uwagę żeby trzymać dłużej półsiad. Został mi jeszcze do skoczenia triple barre. To już się bałam. Oczywiście nie skakałam 165cm, tylko mniejszy. To duża przeszkoda. Order musiał się nie źle udźwigać. Najechałam na nią ,zrobiłam półsiad, ale to za mało. Przeszkoda była bardzo wysoka i trudna, więc musiałam zrobić jeszcze większy półsiad i jeszcze dalej wysunąć wodze na szyję. Skok był piękny, wysoki i długi, a za razem trudny. Pochwaliłam Ordera i występowałam go. Zrobiło się już ciemniej. Niebo zrobiło się pomarańczowe. Było pięknie. Gdzieś ćwierkały ptaki. Słychać było w tle odgłos kosiarki. Słońce już zaszło. To była piękna chwila. Stałam z Orderem i milczałam. Słuchałam. To było naprawdę piękne. Zsiadłam i poszłam do stajni. Po drodze zauważyłam kogoś kto idzie za Rickiem i ogląda konie. Byli to dwaj mężczyźni, ubrani w wojenny strój. Chodzili i zaglądali co chwilę do boksów. Nie słyszałam o czym rozmawiali. Po chwili zorientowałam się, że idą w moją stronę. Szybko schowałam się w boksie, za Orderem. Ale oni nie przychodzili. Wyjżałam na zewnątrz, a ich tam już nie było. Widziałam w oddali, że odjeżdżają swoim autem, a Rick wchodził do domu. Ja wyszłam z boksu i pożegnałam się z Orderem. Poszłam do domu, zjadłam coś i położyłam się spać. Nie mogłam się doczekać następnego dnia. Kolejne dni oczywiście poświęcałam jeździe konnej. Świetnie mi szło. Liwia bardzo mnie chwaliła, a ciocia Eliza dawała mi czasami rady, jak łagodnie najeżdżać na przeszkodę. Ćwiczyłam i ćwiczyłam. Całe dnie spędzałam z Orderem. Byłam już świetnie przygotowana do konkursu. Aż w końcu, NADSZEDŁ TEN DZIEŃ!!! Rano obudziły mnie odgłosy aut,oraz straszne hałasy z podwórka. Wstałam i podbiegłam do okna. Przy stajniach stało miliony aut z przyczepami dla koni. Było dużo ludzi, oraz młodych jeźdźców. Oczywiście były także konie z innych stajni. Wszyscy się lekko denerwowali. Byli ładnie ubrani w stroje jeździeckie. Było jeszcze wcześnie – 6.00 rano. A oni już przyjechali. Ja czułam się bardzo dumna. No bo przecież ja byłam z tej stajni. Ja byłam tutaj gospodarzem. Znam już tor i przecież mogę robić tu co chcę. Już nie mogłam się doczekać, aż wyjdę z domu taka dumna. Wszyscy będą się na mnie patrzeć i mówić - ,,Patrzcie! Ona jest z tąd! Ale fajnie tu mieszkać! Chciałbym tak! " ,,Ciekawe jak jeździ. '' ,, Może coś do nas powie'' - jestem pewna, że tak powiedzą. Zeszłam,zjadłam śniadanie i wyszłam w końcu. Tak jak mówiłam patrzyli się na mnie z zaskoczeniem. Co prawda wyglądałam dziwnie, bo przecież byłam ubrana w normalne ubrania jak na co dzień. Poszłam do Ordera. Przy jego boksie na szczęście nikogo nie było. Oczywiście go wyszczotkowałam i zrobiłam to wszystko, co robiłam na ten pierwszy trening. Czyli tak, że wygląda jak koń za miliony. Czyli jednym słowem – przepięknie. Kiedy wszystko zrobiłam z Orderem, poszłam się ubrać. Zrobiłam sobie piękego czarnego koka konnego, którego robi się na zawody. Ubrałam wszystkie rzeczy konne i wyszłam na dwór. Wyglądałam zachwyająco. Jeszcze chyba w życiu tak nie wyglądałam. Eliza i Liwia stały przy torze. Gdy mnie zobaczyły tylko się uśmiechnęły. Pokazały mi, że trzymają kciuki. Ja wystraszona poszłam do Ordera. Piękny. Po prostu piękny. Osiodłałam go i wyciągłam. Wszyscy się na mnie patrzyli z podziwem, po pierwsze, bo wygladaliśmy ślicznie, a po drugie to byli zdziwieni, że jadę w klasie I na roczniaku. To jeszcze nigdy się ie zdarzyło w historii zawodów. Usłyszałam z daleka głos cioci, że rozpoczynają się zawody. Ja tam nie szłam, bo dopiero jestem... ostatnia. Postanowiłam chodzić z Orderem, by go rozgrzać. Ale najpierw chodziłam tak po prostu, ale potem jeszcze postanowiłam podciągnąć na maksa popręg i wsiąść. Gdy wsiadłam, Order zaczął się denerwować. Nigdy tak nie robił. Zawsze był spokojny. Teraz to nie było przez inne i obce konie, czy też przez hałas, czy nerwy. Czuł coś nie tak. Przed nami szli ci panowie z wojska, co ostatnio u nas byli. Order stanął dęba. Zarżał. Nigdy go takiego nie widziałam.
   -Order! Spokojnie! Co się dzieje?! - pytałam Ordera i próbowałam go uspokoić. Coś było naprawdę nie tak. Panowie przybliżyli się o nas. Gdy przeszli obok, jeden z nich przystanął przy Orderze i wydawało mi się, jakby nagle coś sobie przypomniał i nie mógł w to uwierzyć. Ale potem znowu poszedł za drugim. Poszli na trybuny. Obserwowali wszystkich. Ja w końcu uspokoiłam Ordera. Przestał brykać od razu gdy panowie przeszli. Pogłaskałam go i uspokajałam. Denerwowałam się strasznie. Order wyczuł to we mnie i zrobił to samo. Przyszła po mnie Liwia. Kazała mi podejść pod wejście,bo zaraz moja kolej. Moje serce łomotało strasznie. Myślałam tylko o pary rzeczach, które mogły by się zdarzyć podczas zawodów. Order mógł się za bardzo denerwować i coś poknocić. Ja mogłabym coś zepsuć przez stres. A co najgorsze, to nie skakałam na treningach wogóle tej ostatniej przeszkody triple barre 165 cm. Dlatego najbardziej się tego bałam. Weszłam przed wejście. Wszyscy na mnie popatrzyli. Szeptali coś do siebie. Coś o Orderze. Panowie z wojska patrzyli na mnie i Ordera bardzo podejrzliwie i coś dyskutowali. W końcu ciocia mnie zapowiedziała. Wszyscy uczestnicy podjechali aż tutaj, by mnie zobaczyć, po tym jak Eliza powiedziała, że Order jest roczniakiem, który pojedzie w klasie I. Panowie z wojska bardzo się podekscytowali. Mówili coś, że może się nadamy. Ale na co ??? Nie wiem. Ale pewnie się dowiem. Gdy ciocia przestała mówić, uśmiechnęła się do mnie i wjechałam na parkur. Usłyszeliśmy dzwonek i Order ruszył susem do galopu ( a nawet cwałem ). Nie dałam mu żadnego sygnału. Rwał jak szalony. Jeszcze nigdy tak nie gnał. Był poddenerwowany. Pierwszy raz taki był. Pierwszą przeszkodę przeskoczył jakby jej wogóle nie było. To samo z następnymi. Co przeszkodę, co raz bardziej przyspieszał. Trzymałam się mocno. Szeptałam do niego :
   -Spokojnie! Wszystko dobrze! - po tych słowach narowiście skoczył rów z wodą. Potem z przyspieszeniem następne przeszkody. W końcu nadeszła pora na ostatnią przeszkodę ! Triple barre 165! Order cwałował jak szalony. Ciocia wstała. Była przerażona. Ta samo jak wszyscy.
   -Spokojnie! Proszę spokojnie!- szeptałam- Uda się! Wiem, że się uda! Napewno! Wierzę w ciebie! Bo ... bo jesteś niesamowity! - Order przyspieszył. Ale już na spokojnie. Przyjął moje słowa. Przypomiałam sobie radę Liwii - ,, Daj mu się ponieść. Unieś ręce i daj mu skoczyć samemu! "- uniosłam ręce. Ludzie zamknęli oczy. Ta samo jak ja. Po chwili otworzyłam. Nie wiedziałam czy wogóle żyję. Ale słyszałam radość ludzi. Wstawali i wiwatowali. Order się cieszył. Tak samo jak ja! WYGRAŁAM !!! TAK !!! WYGRAŁAM!!! Cieszyłam się jak nigdy . Wręczyli mi puchar. Byłam oszołomiona. Eliza i Liwia cieszyły się bardzo. To największy sukces w ich stajni. Panowie z wojska podaszli po konkursie do cioci. Tłumaczyli jej coś. Wiem tylko, że gratulowali. Ale po chwili tłumaczenia, mina cioci nie była już szczęśliwa. Wręcz zdumiona. Spojrzała w moją stronę. Odwróciłam się szybko, jak gdybym nic nie widziała. Po chwili jednak panowie podeszli do mnie. Ciocia parzyła ze smutkiem na mnie.
   -Witam! - przedstawił się jeden. - Porucznik Damian Wilczewski, z największej  komendy wojskowej w Stanach Zjednoczonych. A to mój kolega Admirał Arkadiusz Mielkowski. Obserwowaliśmy ciebie i Ordera przy tych zawodach bo ... - przerwał. Był smutny. Ja słuchałam ze zdumieniem i ekscytacją. O co im chodzi ? Porucznik Damian mówił dalej. - Obserwowaliśmy was bo... bo zbliża się wojna. Związek Niemiecki chce zaatakować na Stany Zjednoczone 8 października tego roku . Zostały nam nie całe 3 miesiące, by przygotować młodych do wojny. Dlatego ich szykujemy bo to będzie największa wojna w tych czasach. Tacy są nam potrzebni. Jednak potrzebny nam jest koń. Koń, który  jest bardzo młody. Nie boi się zbytnio i bardzo szybko biega. Gdy usłyszeliśmy o tych zawodach, postanowiliśmy wybrać kogoś kto się nadaje. No i oczywiście konia, który będzie dobry. Order to wręcz idealny koń do tego czego szukamy, a ty się z nim najbardziej dogadujesz i ... czy zgadzasz się ? Twoi rodzice... mimo że z trudem, to zgodzili się. Zresztą będzie startował też twój przyjaciel Mikołaj, jako lotnik. Będziecie razem. To co zgadzasz się ? To bardzo ważne dla naszego państwa. Wiem, przepraszamy,  że tak szybko i dziwnie ci tak powiedzieliśmy, ale koń... bardzo szybki koń jest nam potrzebny, do wysyłania sygnałów. Trochę dziwnie, że tylko jednego konia wybieramy, ale byłoby niebezpiecznie gdyby było ich więcej. Wygrałaś zawody. I jesteś nam potrzebna. Bardzo potrzebna. Prosimy! Teraz nic tu do żartów. To jest poważna sprawa. I prosimy byś się zgodziła. - ja stałam z otwartymi ustami. Chyba przez około 10-ciu minut stałam i nic nie mogłam z siebie wydusić. Spojrzałam na Ordera. Wiem, naprawdę dziwnie to się wydarzyło. Zawody, Order, wojna... to wszystko tak szybko opisałam. Nigdy tak szybko nie podejmuje się takich decyzji, na śmierć i życie. Ale ja wiedziałam już wszystko. Wiedziałam, że Order musi jechać. Ale sam nie pojedzie. Ja muszę z nim. Popatrzyłam na Ordera i z powrotem na żołnierzy. Szepęłam cicho. Jak gdyby nic więcej nie mogłam powiedzieć
   -Tak... - mówiłam
   -Nie musisz- mówił porucznik. - Wiem, że cię to dołuje. Ale wiem też, że napewno dasz sobie radę. I jesteś nam potrzebna.
   -Tak... - mówiłam dalej. -Rozumiem! Wiem wszystko! Muszę! Zrobię to! Razem z Orderem!- obaj uśmiechneli się. Ale nie z zadowoleniem. Z lekkim smutkiem. Dni do wyjazdu dosyć minęły szybko. Ale na codzień nie byłam radosna. Cieszyłam się tylko, że Mikołaj pojedzie ze mną. On jest moim najlepszym kolegą. Przyjacielem ! Na dobre i złe. Interesuje się crossami, ale mówił, że marzył, by być lotnikiem wojennym. Żołnierzem. Nie będem sama! Przynajmniej! Nie chodzi o Mikołaja. Chodzi o Ordera. On będzie ze mną. A jeżeli on zginie... to ja razem z nim! Nie będę w życiu żyć bez niego. Nie wytrzymałabym tyle lat bez niego. Nigdy!!! Gdy nadszedł dzień wyjazdu, oczywiście trzeba było się żegnać. Był przy mnie Mikołaj. Mieliśmy wyjechać pociągiem, 12 sierpnia. Dziś był ten dzień. Do nikogo się nie odzywałam. Jedynie na koniec mówiłam ukratkiem do Ordera:
   -Wiesz? Będziemy codziennie ze sobą i wogóle. Może właśnie mamy się cieszyć! - łzy mi naleciały do oczu. Mówiłam z płaczem. - Może właśnie przeżyjemy przygody! Razem! - płakałam. - Nie martw się! Nikt cię tam nie skrzywdzi! JESTEŚ NIESAMOWITYM KONIEM A TO CO MA SIĘ ZDARZYĆ... I TAK BĘDĘ Z TOBĄ!!! - zawołali mnie. Jeszcze bardziej zaczęłam płakać. Przy pociągu stał Mikołaj i patrzył się na mnie. Rozumiał mnie. Spojrzałam na niego we łzach i jeszcze raz przytuliłam Ordera. - PAMIĘTAJ! JESTEM CAŁY CZAS PRZY TOBIE! - stałam tak ubrana w wojskowy strój. Konny strój wojskowy! Ostatnie słowa przed wyjazdem wypowiedziałam do Ordera przytulając go. - KOCHAM CIĘ! NIE POZWOLĘ BY COŚ SIĘ STAŁO! NAM OBYJGU! POWODZENIA !!! POCIĄG RUSZYŁ !!!






                                                                  CD

Trzy małe jeże

Michał Kudzia
III miejsce
szkoła podstawowa



Trzy małe jeże

Dawno, dawno temu za górami, za lasami żyły sobie trzy małe jeże. Stworzonka były lubiane przez wszystkich, gdyż pomagały tym, którzy tego potrzebowali.
Pewnego razu jeże udały się do sadu farmera Sławka na jabłka. Po drodze spotkały małego niedźwiadka, który był smutny i płakał. Najstarszy jeż spytał go:
- Co się stało?
- Mam ranę (chlip), która strasznie boli i … i (chlip) jestem strasznie głooodny! – powiedział płaczący miś.
- Możemy przynieść ci leczniczy liść – zaproponowali bracia.
Jak powiedzieli, tak zrobili i już po paru chwilach byli z powrotem.
- Proszę, przykryj nim ranę i uciśnij ją – zasugerował najmłodszy jeż.
- Dobrze – odpowiedział miś.
- I co, lepiej? – dopytywali troskliwi bracia.
- O wiele lepiej – ucieszył się niedźwiadek.
- A co lubisz jeść? – zapytał średni jeż.
- Miód, uwielbiam miód.
- No to przyniesiemy ci miodzik.
            Chwilę później jeże zaczęły się zastanawiać, jak zdobyć przysmak misia. Wreszcie najmłodszy z braci znalazł rozwiązanie:
- A może poprosimy pszczoły o trochę miodu?
- To nie jest taki zły pomysł – rzekł średni jeż.
            Stworzonka wybrały się więc do Pszczelego Gniazda, a wyglądało ono jak duże żółte jajko, przymocowane do wielkiego dębu. Gdy pojawiły się przy nim, strażnik pilnujący wejścia spytał:
- Czego chcecie?
- Chcemy odrobiny miodu.
- Nie ze mną rozmawiajcie. W tej sprawie pomóc wam może tylko królowa.
- Jeżeli więc możesz, to poproś ją. My, niestety, nie zmieścimy się w ulu.
Już po chwili z wejścia wyłoniła się mała główka. To była królowa.
- Królowo pszczół, czy mogłabyś nam dać trochę miodu?
- Owszem, mogę, ale w zamian chcę otrzymać korę z Wronowegodrzewa.
- Dobrze – zgodzili się bracia.
            Jeże wybrały się więc do Wronowegodrzewa, które było mocarne, grube i potężne, a rosło na łące w lesie. Gdy do niego dotarły, jedna z wron zapytała, po co przyszli.
- Chcemy trochę kory z waszego drzewa.
- Możemy wam ją dać, ale w zamian chcemy jeden z błyszczących kamieni kretów.
- Dobrze – zgodziły się znów jeże.
            Bracia udali się więc do Krecich Grot. Groty te z zewnątrz nie wyglądały zbyt okazale, ale w środku było zupełnie inaczej, korytarze ciągnęły się i ciągnęły bez końca. Najpierw jednak jeże musiały wejść do środka. Wtedy najstarszy brat powiedział:
- Ja wejdę.
Ale niestety nie zmieścił się.
- To ja spróbuję – rzekł średni.
Ale również się nie zmieścił. Wówczas najmłodszy jeż zaproponował:
- To może ja?
Był najmniejszy, więc mu się udało. Znalazł się pod ziemią, szedł korytarzami w lewo, w prawo, w dół, aż dotarł do sali tronowej. Na jej środku stał kamienny tron, na którym zasiadał król kretów. Jeż powiedział:
- Czy dałbyś nam, królu, jeden z waszych kamieni?
- Mogę dać, ale w zamian chcę dostać siano z Jeleniej Polany.
            Jeże udały się w dalszą drogę. Gdy już dotarły do tej polany, jeden z braci spytał jelenia, który pasł się w pobliżu:
- Czy możemy wziąć trochę waszego siana?
- Tak – odparł jeleń, chwaląc się swoim porożem - ale w zamian chcę rumiane jabłko z jabłonki rosnącej na środku polany.
- Dobrze, ale chodź z nami. Mam plan. – powiedział tajemniczo najstarszy jeż.
Gdy doszli do jabłoni, jeż przedstawił jeleniowi swój plan.
- Jesteś wariatem! – krzyknął jeleń.
- Nie przesadzaj, to się może udać.
Wtedy zwierzę uderzyło porożem w pień drzewa, w wyniku czego z jabłoni spadły trzy piękne jabłka, które wbiły się w kolce jeży. Chwilę później bracia dostali siano.
            Jeże po kolei wymieniały zdobyte rzeczy: siano na kamień, kamień na korę, a korę na miód, który podarowały misiowi. Niedźwiedź z rozkoszą zanurzył w nim swoją chorą łapkę. Liżąc miodek, szybko zapomniał o bólu i głodzie. Bracia zaś raczyli się zdobytymi na Jeleniej Polanie jabłkami.


KONIEC

Carpe Noctem

Melania Chorąży
II miejsce, gimnazjum

Carpe Noctem

Feniks Różewicz. Różewicz Feniks. Dla mnie również na początku było to jedynie imię i nazwisko. Totalnie do siebie nie pasujące. Myślałam, że z czasem nabierze jakiegoś sensu. Cóż, nadal uważam je za beznadziejne połączenie. Feniks. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania. Było około 3 nad ranem, a my natknęliśmy się na siebie przed stacją benzynową.
Akurat wychodziłam z czekoladowymi ciastkami, których ty nienawidziłeś. Spojrzałeś i obrzuciłeś mnie tym słynnym politowanym spojrzeniem. I rzuciłeś niby od niechcenia:
„Tylko zmarnowałaś pieniądze na te Kupkoladki”
„A ty na Moczkawkę”
Odpyskowałam, a ty o dziwo się zaśmiałeś. W ten sposób ja częstowałam Cię słodyczami, których nie cierpiałeś, a ty mnie kawą o smaku sików bezpańskiego kota. Tak rozpoczęła się nasza niejasna relacja. Ja i ty nigdy nie nazwalibyśmy jej miłością, prędzej chwilową potrzebą bliskości.
Nasza znajomość nie należała do tych przesiąkniętych romantyzmem i łzami. Nie chcieliśmy męczących momentów z hiszpańskich telenoweli. Starczały nam już i tak wystarczająco skomplikowane problemy krakowskiej młodzieży oraz nocne próby rozwikłania sensu życia.
Jednej nocy Feniks wyznał mi, że nie cierpi swojego nazwiska, jak samego poety. Nie widział w jego wierszach nic poza nadętym, zakochanym w sobie ważniakiem, który w banalny sposób przelewa swoje emocje na papier. Nie pojmował wielkości i zachwytu jego osobą. Czasami odnosiłam wrażenie, że nie znosił go, tylko za nazwisko, którym został naznaczony. Tej nocy paliliśmy wiersze Różewicza i krzyczeliśmy głośno o swoich przekonaniach.
To był bardzo pochmurny dzień. Jeden z tych, kiedy pogoda powinna przyprawiać Cię o depresję, a zamiast się smucić, ty skaczesz i myślisz, że możesz wszystko. Po prostu robisz jej na złość, przeciwstawiasz się Matce Naturze. To właśnie robiłam ja i Feniks. Może ten dzień nie zmienił zbyt wiele w naszym życiu, ale należał do tych, które wspominasz z uśmiechem na twarzy, nie wiedząc dokładnie dlaczego. Tak to był jeden z tych bardzo pochmurnych dni. Sama nie wiem, po co o nim wspominam. Może z powodu ogromnego uśmiechu Feniksa? Może dlatego, że po raz pierwszy z kimś się całowałam? (odchrząknięcie).
Jak wspomniałam na początku Feniks i Różewicz pasowały do siebie jak ciąża do faceta - w ogóle. Feniks - to imię prezentuje jego całą osobę. Nie znam osoby bardziej odzwierciedlającej znaczenie swojego imienia. Feniks od zawsze był samowystarczalny, chyba nie muszę podawać przykładów jego niezależności, dla każdego kto go znał jest to oczywistą oczywistością. Feniks palił się jasnym ogniem, był wiecznie młody. Igrał ze swoim życiem. Nieśmiertelny. Cóż, Różewicz. Moją pierwszą myślą, gdy tylko usłyszałam jego nazwisko było „Na moją martwą prababcię, kto Cię tak ukarał?”. No, bo gdzie u Feniksa niesamodzielność czy brak jakiejkolwiek aktywności? On sam siłą wyciągał mnie z łóżka o 5 rano i namawiał na „poranne spacerki”. Niestety nie posiadał też dobrej intuicji, która towarzyszyła temu nazwisku. Na knedelki mojej matki, on zgubił się w supermarkecie, do którego chodzi od dziecka! Dla jasności - to wydarzyło się w tym roku. Więc sami widzicie, dżemu z ogórkami nie powinno się mieszać, bo wyjdzie coś na wzór Feniksa Różewicza - jedna wielka klapa.
Mam nadzieję, że w jakiś sposób was rozśmieszyłam. Może nie jestem tak dobrym komikiem jak Feniks, ale to wciąż coś.
On tak bardzo nienawidził marnowania dni, nocy. Chciał wykorzystać je najlepiej jak tylko można. Kiedyś przyszedł do mnie w środku nocy. To była najlepsza noc w moim życiu.
Był chłodny wieczór. Wiatr uderzał w konary drzew. Na dworze panowała cisza. Nawet psy nie ośmieliły wydać z siebie pisku. Wszystko w dziwny sposób zamilkło. W moim pokoju jak każdej nocy okno zostało niedomknięte. Skutki mieszkania w starej kamienicy. Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, szukając odpowiedniej pozycji. Kiedy już prawie złapałam sen, poderwałam się do góry. Usłyszałam skrzypienie okna i paneli. Światło latarki na moment mnie oślepiło.
- Wstawaj śliczna! Nie mamy całej nocy - szepnął wyraźnie podekscytowany - No dalej, nie każ mi wyciągać Cię siłą.
Oczywiście, to był Feniks. On i jego poranne spacerki o 2 w nocy. Cudownie.
- Daj mi się chociaż przebrać - przetarłam twarz dłońmi - Nie wyjdę w samej koszulce na ulicę.
- Nie mamy na to czasu! - jęknął.
- Drogi Feniksie, sądzę, że znajdzie się minuta - przewróciłam oczami i nie zwracając uwagi na jego protesty poszłam wciągnąć na siebie spodnie i bluzę.
Tym razem nie wyszliśmy oknem, a drzwiami jak normalni cywilizowani ludzie. Co niezbyt spodobało się mojemu towarzyszowi. Tak, on wolał zeskakiwać na drzewa i murki.
Jak zwykle nie wiedziałam, gdzie idziemy. Nie przeszkadzało mi to, lubiłam jego niespodzianki. Jednak tym razem miałam nadzieję, że nie będziemy gonieni przez policję. Wsiedliśmy na rowery i jechaliśmy przed siebie. Jakiś skręt, później górka, kolejny skręt i cały czas prosto. Na końcu zaczęliśmy się ścigać. Kochałam momenty jak te. Zapominałam o zmęczeniu. Przyszłości. Problemach. Tym, że jutro czeka nas szkoła i z trzydzieści sprawdzianów. Liczyło się tu i teraz.
- Nie ma mowy - zaprzeczyłam, gdy tylko zobaczyłam cel naszej dzisiejszej wycieczki - Feniks, nie zrobię tego.
- No dalej! Mam wszystko pod kontrolą - zapewnił i zaczął iść przed siebie.
Czasami miałam wrażenie, że Feniks wierzył w swoją niewidzialność.
- Obiecałam rodzicom, że już się nigdzie nie włamię - chwyciłam materiał jego kurtki, starałam się go zatrzymać - Feniks, ja naprawdę nie mogę, nie tym razem.
Obrócił się w moim kierunku. Wyraz twarzy miał spokojny, uśmiechnął się tak jakby przewidział całą sytuację.
- Zaufaj mi - szepnął.
- Ostatnim razem jak Ci zaufałam wylądowałam na komisariacie - przypomniałam.
Feniks jak miał zwyczaju zignorował moje uwagi.
- Musimy się pospieszyć, mamy mało czasu - stwierdził.
I pobiegł. Tak po prostu pobiegł, nie zwracając uwagi na moje protesty. A ja jak głupia poleciałam za nim.
To nie tak, że mu się podporządkowywałam i nie miałam własnego zdania. Nie chciałam zostawiać go samego. I coś we mnie też tego chciało. Chyba, że naprawdę potrzebowałam kogoś, kto poprowadzi moim życiem, ponieważ sama nie potrafiłam?
Zaczęliśmy wdrapywać się po bramie. Nie było to trudne. Zeskoczyliśmy.
- Zero alarmów? Ale jak?- zapytałam zbita z tropu.
On tylko się zaśmiał i odparł:
- Mówiłem, że mam to pod kontrolą.
W ten sposób włamaliśmy się do Wesołego Miasteczka. Maszyny były wyłączone, ale wciąż cały lunapark był nasz. Poszliśmy na karuzele. Feniks zaczął śpiewać. Nie było w tym większego sensu. Nie było sensu w żadnej z naszych tego typu wycieczek. Chcieliśmy po prostu pożyć. Przeżyć te lata jak najlepiej, nie myśląc o przyszłości.
W takich momentach mogłam bezkarnie wpatrywać się w jego twarz. Bez zbędnych komentarzy. Może dlatego, że on robił to samo?
- Wiesz, każdy zastanawia się czy nie zwariowałaś - odparł i odwrócił wzrok.
Nie zrozumiałam. Cierpliwie czekałam na dalszą część
- Jesteś poza moim limitem - uśmiecha się pod nosem - Jesteś za fajna. Zbyt atrakcyjna. Zbyt ogarnięta - pokręcił głową, wciąż unikał mojego wzroku - Co ty tu jeszcze robisz?
Feniks nie rozumiał jednej prostej rzeczy. To on był poza moim limitem. Gdyby dopuszczał do siebie więcej osób, nie byłoby dla mnie miejsca w jego życiu. Po prostu byłabym na końcu listy.
Hej, piękny chłopcze, dlaczego bałeś się zauważenia?
- Powiedz, że mnie potrzebujesz. Że zostaniesz na kolejną noc. Bo bez Ciebie moje życie się wali - desperacko szukał potwierdzenia na mojej twarzy.
- Po prostu potrzebuję Twojej chwilowej bliskości - odpowiedziałam.
Zerwał się. I przywarł wargami do moich. To bolało. Jak bardzo chciałam jego miłości, wiedziałam, że jej nie dostanę. Tylko jego niewidzialną, złamaną duszę.
Chciałam płakać. Ale nie mogłam. Feniks tego nie akceptował. Nie akceptował żadnego wylewu emocji z mojej strony. A ja chciałam być dla niego idealna.
Czy nie widzisz jak bardzo pragnę, żebyś usłyszał moje wołanie?
Tak. To była zdecydowanie jedna z moich ulubionych nocy.
Pamiętam jak uciekaliśmy z ostatniej lekcji, żeby tylko zdążyć na ostatnie sztuki ciepłych pączków. Sami pisaliśmy sobie usprawiedliwienia, w które nie sądzę, że ktokolwiek wierzył. Czasami miałam wrażenie, że robiliśmy to, żeby poczuć smak życia.
Bonnie i Clyde. Feniks uwielbiał nas do nich porównywać. Mówił, że jesteśmy tacy jak oni, z jednym małym wyjątkiem. Nie dopuszczaliśmy się jeszcze morderstw. Feniks często porównywał wiele naszych wypadów do historii z filmów. Czasami miałam wrażenie, że chciał stworzyć ze swojego życia jeden wielki spektakl, który będzie można grać na ekranach kin. Właśnie o to pierwszy raz się pożarliśmy. Miałam do niego pretensję, że gra kogoś kim nie jest. Wprowadza mnie w ten cały bajzel - wyreżyserowane życie. Zaplanował wszystko od A do Z. Uważał, że żadne świetne wspomnienia nie powstają przypadkiem. Twierdził, że dzięki niemu będę miała co wspominać. Nie rozumiał, iż nigdy nie chciałam być tanią aktoreczką w jego filmie. Chciałam znaczyć coś więcej. Kochałam uczucie niepewności, które towarzyszyło każdemu dniu. Feniks tego nie lubił. On kochał obserwować jak jego scenariusze się sprawdzają.
- Wszystko było zaplanowane? - przełknęłam ciężką gulę.
- No tak, myślałaś, że coś tak świetnego może wydarzyć się bez wcześniejszego zaplanowania? - uśmiechnął się delikatnie.
- Gliny? Komisariat? Zagrożenia? Lądowania w szpitalu? Zero alarmów? Te wszystkie wyznania? To było dla Ciebie zabawą? Udawanie kogoś kim nie jesteś? Wprowadzanie mnie w ten cały szklany świat Twoich wyobrażeń? - nie panowałam nad łzami. To był jeden wielki bałagan - Chcesz być reżyserem to idź na durną reżyserkę, a nie zabawiaj się cudzym życiem! - warknęłam patrząc prosto w jego oczy, w których pierwszy raz widziałam totalne zero.
- Śliczna, ale ty tego potrzebowałaś! - chwycił mnie za ramiona - Nie potrafisz sama ogarnąć własnego życia, więc pozwalasz mi robić z nim co chcę. Ale to nie oznacza, że moje wypowiedzi były jednym wielkim kłamstwem. Nigdy bym Cię nie okłamał, śliczna - delikatnie pocierał kciukiem mój policzek - Musisz mi uwierzyć.
I może źle zrobiłam ulegając. I może wciąż nie byłam niczego pewna. I może mój jedyny stały element, zaczął się poruszać. Ja i tak wciąż w niego wierzyłam. Wciąż mu ufałam.
Feniks Różewicz był jednym wielkim bałaganem. Nie jestem pewna czy poznałam jego „właściwą” stronę. Nie potrafię zliczyć ile razy mnie okłamał. Ile razy udawał. Nie mogę stwierdzić czy jego gra wciąż trwa, scenariusz dalej się sprawdza. Ale uważam, że to jest tak cholernie niesprawiedliwe. Nigdy nie zostawiał żadnego wyjaśnienia. Znikał i powracał. Za każdym razem żądał coraz więcej. A ja mu to więcej dawałam, bez zbędnych pytań. Dałam mu całą siebie, nie oczekiwałam nic w zamian. I nic też nie dostawałam. Czasami mam wrażenie, że nasze pierwsze spotkanie również wyreżyserował. Każdy uśmiech. Każde zdanie. Ale wciąż wierzę. I ufam mu bezgranicznie.
- Jesteś gotowa?
- Przecież znasz odpowiedź. Ale czy to na pewno bezpieczne?
- Nikt jeszcze nie zginął od szybkiej przejażdżki.
I nieważne, że złamaliśmy tysiąc przepisów, kilkanaście razy wylądowaliśmy w szpitalu, spowodowaliśmy z pięć wypadków. To było tego warte. To było warte każdej chwili spędzonej z nim.
- Jesteś cudowna. Nie wiem czym sobie na Ciebie zasłużyłem. Jesteś taka idealna.
Chciałam odpowiedzieć, zaprzeczyć, ale przyłożył palec do moich ust.
- Nic nie mów, po prostu chodź ze mną włamać się do tego domu. Widziałem ich basen, jest ogromny. Możemy popływać, dobrze wiem jak lubisz to robić, śliczna.
Wiem, że nigdy nie chciał mnie skrzywdzić. Nie chciał skrzywdzić nikogo z nas. On po prostu taki był. Feniks Różewicz. Różewicz Feniks. Nie, to wciąż nie pasuje.
- Hej śliczna, ja po prostu nie chcę marnować kolejnej nocy. Chodź wykorzystajmy ją jak najlepiej. Nikt nie musi się o nas dowiedzieć. To będzie naszym małym sekretem. Kto wie może po drodze rozwiążemy jakąś kryminalną zagadkę. Hej śliczna, mogę być Twoim Sherlockiem, jeśli tylko ze mną uciekniesz.
Feniks zdecydowanie był osobą nieprzewidywalną. Miał ogromną wyobraźnie. Czasami miałam wrażenie, że była ona zbyt wybujała. Ale nie przeszkadzało mi to. Feniks był jak chłopak z Twojego snu - nierealny.
- Wiesz, kiedyś się rozstaniemy, ale na razie chcę wdychać dym papierosowy, który opuszcza Twoje usta. Śliczna, całe życie czekałem na takie momenty - westchnął - Sądzisz, że uda mi się zatrzymać Cię na kolejną noc?
Taki właśnie był Feniks. Niezrozumiały od początku do końca, ale jaki przy tym wszystkim czarujący. Feniksie Różewiczu, nie masz pojęcia jaki bajzel zrobiłeś w moim życiu, ale chciałabym, tak cholernie bardzo bym chciała, abyś wciąż go robił. Drogi Feniksie pozwól, że zakończę tę pogrzebową przemowę Twoim ulubionym cytatem:
„Zanim zostaniemy zapomniani, przemieni się nas w kicz. Kicz jest stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem.”

-i złożyła pożegnalny pocałunek na zlodowaciałych, niewidzialnych ustach.