sobota, 24 czerwca 2017

Żyjmy!

Kinga Wasiak
szkoła ponadgimnazjalna, wyróźnienie



"Żyjmy”



Zwolnijmy
ZWALNIAĆ
«zmniejszyć szybkość, tempo czegoś»
 «zmniejszyć szybkość poruszania się»
 «uczynić coś mniej napiętym, zwartym»

>>Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego<<
















Zwol - Nij - My
Czy to my wciąż gonimy czas?
Czy to my wciąż przed czasem uciekamy?
Uciekamy przed tym, czego szukamy.

Wciąż spóźnieni, zabiegani, ciągle w pośpiechu i nieładzie. Codziennie gdzieś pędzimy…
Czego tak naprawdę szukamy?
Pędzimy za czasem, bo CZAS TO PIĘNIĄDZ, a my wciąż pragniemy więcej i WIĘCEJ
A ile tak naprawdę warty jest skrawek papieru? Co ma większą  wartość ? Bogactwo, które zyskamy i w końcu stracimy,  czy czas, którego nie jesteśmy w stanie zarobić ?
…………
A bogactwem czasu są ludzie i to my decydujemy:
KIEDY i KOGO chcemy spotkać
KIEDY I dla KOGO mamy czas
KIEDY i KOMU oddajemy siebie W PEŁNI, W PEŁNI  poświęcając mu swój czas i wszystkie swoje myśli.
W poszukiwaniu CZASU, marnujemy każdą, cenną minutę życia.
A przecież nie chodzi o to, żeby czas POSIADAĆ, ale żeby go SPĘDZAĆ.
Chcąc odnaleźć się w pędzie życia, tracimy jego SENS. Tracimy CEL, do którego dążyliśmy.
Przestańmy siłować się ze wskazówkami zegara i zwolnijmy.
Żyjmy wolniej, by żyć pełniej.




Śnijmy
ŚNIĆ
«podczas snu widzieć coś lub przeżywać tak, jakby się to działo w rzeczywistości»
 «bardzo czegoś chcieć i wyobrażać sobie to»

>>Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego<<











Śnij - My
Mamy czas na SEN,
ale nie mamy czasu by ŚNIĆ.

Dlaczego zapominamy o swoich snach?

 Przestajemy wierzyć, tracimy nadzieje, odkładamy je na ’’później’’...
Dlaczego?
 Dlaczego nie słuchamy własnej duszy? SNY są głosem naszej DUSZY.

Marzenia wymagają od nas czasu, wymagają poświęcenia, nieustępliwości, zaciekłości i zawzięcia…

…….
Zacznijmy ODDYCHAĆ MARZENIAMI, bo są nam bardzo bliskie…
 Są bliskie naszej duszy, bo są widoczne tylko dla OCZU naszej DUSZY.

Nie MÓWMY o swoich snach i marzeniach innym, POKAŻMY je im!

Podążajmy za swoimi marzeniami. a one same poprowadzą nas właściwą drogą.

Zacznijmy śnić, póki mamy czas na sen.




Dostrzegajmy
DOSTRZEGAĆ
«zauważyć coś lub kogoś»
 «zwrócić na coś uwagę, uświadomić sobie istnienie czegoś»

>>Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego<<










Dos - Trze - Gaj - My
 Widzimy to, co pragniemy zobaczyć,
a egoizm i chciwość zasłania nam oczy.

Narzekamy, marudzimy… Wydaje nam się, że nic w naszym życiu się nie zmienia, jesteśmy bierni i znużeni…

A co gdy popatrzymy wstecz?

Dopiero patrząc wstecz dostrzegamy wiele zmian.
Dostrzegamy ilość wyborów przed jaką przychodzi nam codziennie stawać,
dostrzegamy każdy uśmiech jakim zostaliśmy obdarzeni,
dostrzegamy każdą chwilę, którą nam ofiarowano i poświęcono…
Dostrzegamy dopiero po czasie
……….
Najważniejsze i najpiękniejsze są te proste, banalne i codzienne sprawy, na które zazwyczaj nie zwracamy uwagi, bo są zbyt oczywiste i powszednie. To właśnie w nich ukryte jest szczęście.
Nauczmy się cieszyć z tych małych spraw, z małych sukcesów, które z czasem puszczają pąki i kwitną.
Bo najważniejsze chwile w naszym życiu są niepowtarzalne, magiczne i ulotne jak poranna mgła.

Zacznijmy patrzeć, póki nie oślepliśmy.





„Ludzie są bezbronni wobec losu, są ofiarami czasu.
I własnych uczuć”
~John Irving







czwartek, 22 czerwca 2017

III miejsce w konkursie "Po co pisać do szuflady"

ARTUR ŚLIWIŃSKI - KATEGORIA: DOROŚLI


WSZYSCY SKOŃCZYMY W OGNIU                                                 

– A potem wszyscy chcieli wiedzieć – powiedział – jak to się właściwie stało, ale przecież tego nie dało się w żaden sposób opowiedzieć, to się po prostu stało.

– Widziałam przez okno, jak lekarz stanął na progu i otarł pot z czoła. Przeżegnałam się i zaczęłam płakać, bo zawsze mnie łatwo brało na wzruszenie.

– Wszyscy od dawna mówili: on ją kiedyś zabije, ale o kim tak nie mówili, no sam powiedz, o kim? O tobie może tak nie mówili? – śmieje się, a potem wkłada papierosa do ust.

– Nic nie widziałam, nic nie widziałam – krzyczy z daleka i biegnie do ogrodu, staje za kwiatem malwy i udaje, że jej nie ma. Ma przecież dopiero pięć lat, więc pewnie wciąż wierzy, że naprawdę nic nie widziała.

– Dzieci szkoda, wiadomo, ale co było robić? Każden po swojemu żyje, do cudzego garnka się przecież nie patrzy – zasłania ręką usta, chce ukryć, że nie ma większości przednich zębów.

– A daj pan spokój, ta wieś przeklęta, ja to do dawna mówię. Ta stara Mazurzycha, co umarła dwa lata temu, to przed śmiercią klątwę rzuciła na nas, bo jej we wsi nikt nie lubił. I tyle. Od tamtego czasu to tylko albo susza, albo powódź. W tym roku lało przecież przez dwa tygodnie na wiosnę. A teraz to.

– Nie słuchajcie tych starych ludzi, to przesądy i zabobon. Ostatnie takie pokolenie. Ale przecież nasza wieś to nie tylko oni. Kilka domów miastowi kupili, na wakacje przyjeżdżają, niektórzy na stałe się sprowadzili, ekologię chcą propagować, stare zwyczaje ożywiać, ale w nowoczesny sposób.

– Panie, a co mnie po tej nowoczesności, jak ja mam szejset złotych emerytury? A oni to co, inaczej żyli, niż w tej biedzie? A to morderstwo to z czego? Też z biedy.

– A kto powiedział, że to morderstwo? Przecież podobno się powiesiła – sprzedawca małego sklepiku spożywczego stoi w progu, drzwi otwarte, bo dziś gorąco, muchy wlatują do środka i siadają na drożdżówkach, ale na nikim nie robi to wrażenia.
– A pączki z róża są dzisiaj?
– Skończyły się, w czwartek przywiozą następne. Może pani odłożyć?

– Przesłuchaliśmy go, ale potem wypuściliśmy, bo w domu sześcioro dzieci, a na tych wsiach to nigdy nic nie wiadomo. No i co, jakby został w areszcie, to by komuś ulżyło? Dzieci chciały, żeby go wypuścić, przecież sam z nimi rozmawiałem – pije kawę i ma na twarzy wyraz absolutnego znużenia, życie musi być dla niego nagim kawałkiem rozciągniętego czasu, który boli, po prostu fizycznie boli. – Procedury były zachowane, mam panu paragrafy zacytować?

– Ona tu za nim przyjechała, poznał ją na zabawie i od razu, że się żenił będzie. Kiedyś to było inaczej niż teraz, jak ktoś miał dziewiętnaście lat, to już myślał o babie i dzieciach. No, i on tak myślał.
– A przystojny był, nie ma co. A i ona nie gorsza. Można powiedzieć, wszyscy im zazdrościli. No, ale to było kiedyś, jeszcze przed pierwszym dzieckiem. A tych dzieci to przecież mieli, znaczy się mają, sześcioro. No, teraz to już tylko on ma.

– Na pogrzeb cała wieś poszła, każdy chciał ją zobaczyć ostatni raz, ale trumny nie otworzyli. No, i jak to, że nie otworzyli? Dlaczego trumna zamknięta? Przecież jakiś powód musi być. Zawsze otwierają, nie ma tak, że zamknięta. Tu ludzie chcą wszystko wiedzieć, zobaczyć, bo inaczej to jak wierzyć, że to ona tam była? – stoi pochylona nad gracą, przed nią pole truskawek, łoboda i perz tworzą zielona połacie i wysepki. – Panie, tu mi się zejdzie z tydzień, żeby do końca dojść z tym pieleniem. A jak skończę, to od nowa trzeba zaczynać, bo chwasty odrastać zaczynają. Takie życie.

– Ona miała na imię Marysia. Maria, znaczy się, ale wszyscy mówili: Marysia. Bo kto jej nie lubił. No, wszyscy ją lubili. Ale ona tam z nikim za bardzo nie gadała, zakupy w sklepie zrobiła i zaraz do domu. Po kościele od razu z dziećmi do domu. Roboty tyle miała. – sama też wygląda, jakby bez przerwy pracowała: ręce brudne od ziemi, pod paznokciami czarno, twarz zmęczona, w oczach tylko zwierzęca rozpacz, beznadzieja, upadek.

– To było tak… Ale ja od razu mówię, że ja stałam na moście, a to jest może ze sto metrów od ich domu, bo oni mieszkali nad rzeką, ze sto metrów od mostu właśnie i od drogi… Więc był już prawie wieczór, szłam do domu i usłyszałam, że ona krzyczy, biega po podwórku i krzyczy. Wyzywała go, no, wie pan, brzydkimi słowami, więc nie będę powtarzać. Ale na s. I na ch. Rozumie pan? Ale przecież to nie pierwszy raz.

– Bo ona nerwowa była. Ja jego dobrze znam, przecież żeśmy do jednej klasy chodzili. To było wieki temu, ale człowiek się sam z siebie nie zmienia. No, a czemu on się zmienił? Bo się zmienił. Każdy to powie. Sam widziałem jak w sklepie kupował bełta, czyli tanie wino. Nie raz. Nie dwa. A z kim on to pił? Sam. Chował butelkę w stogu pod domem i chodził pić. Ale ja go widziałem. No i co? Mam go potępiać? Że pijak? A wie pan z czego się pijaki biorą? Z rozpaczy. I tyle. I z samotności.

– Ale przecież do komunii jak te dzieci szły, a szły jedno po drugim, rok po roku, to każde najlepiej ubrane z całej klasy było. A co, może nieprawda? – oparła się o metalowe ogrodzenie ogródka, jej gruby brzuch powciskał się w szczeliny między żółte i zielone pręty, ale ona należy do tych, które nigdy nie zdadzą sobie sprawy z własnej absurdalności. – Nikt mi nie powie, że było inaczej, bo sama widziałam! No i to jest niby zła matka? Ja w to nigdy nie uwierzę. A że dla niego nie była dobra? Mój mąż przychodzi wieczorem do domu i włącza telewizor. I jest szczęśliwy. Bo niby co, teraz to o ten seks się tylko rozchodzi? A on se lubi dobrze zjeść, krowy oporządzić, to po co mu seks? A mój ogródek by w konkursie mógł wygrać, nikt mi nie powie, że nie.

– Ja za mamą po prostu tęsknię. Mam tu jej zdjęcie, to bardzo stare zdjęcie, bo ona nie lubiła, żeby ją fotografować. Zawsze tylko powtarzała: przecież to kosztuje, to kosztuje. I co dalej? Nie wiem, co dalej. Ale ja jestem najstarsza, muszę myśleć o młodszych braciach i siostrach. Niech mnie nikt nie pyta o prawdę, bo ja nie znam prawdy. Jak już nie mogę wytrzymać, to idę w mrok, idę w wilgoć, idę aż do lasu i obejmuję drzewo. Bo tylko drzewo może mnie zrozumieć, a ludzie nigdy. – na jej twarzy pojawia się rozedrganie, ale to nie wystarcza, żeby wytrysnęły łzy. Ona jest już kobietą, ale jest też żołnierzem.

– Wróciłem do domu i powiedziałem: jestem. A co miałem powiedzieć? Zapytałem, czy jest coś do jedzenia. Był kapuśniak. Ona zawsze siadała przy stole koło mnie, a teraz było tu puste miejsce. Położyłem rękę na oparciu krzesła, które było jej. Poczułem dreszcze, coś jakby strach. Co mnie teraz czeka? Co czeka moje dzieci? Czy wrócę do więzienia? Co powie sąd? Zapytają mnie: czy ją zabiłem?

– Minęły trzy dni i przyszedł do sklepu. Przyszedł do sklepu jak gdyby nigdy nic. To znaczy, było widać coś po nim, wsadził rękę do kieszeni i nie mógł znaleźć pieniędzy. Ale przecież wszyscy się na niego patrzyli i on o tym wiedział. Kupił to samo, co zwykle, tyle samo chlebów i w ogóle. A ja widziałam tylko, jak jego wielkie, umazane smołą ręce zaciskają się na jej szyi.

– Kiedyś, to już będzie pewnie z pięć lat temu, żeśmy wycinali sokory tam na bagnach. No i on też z nami był. My żeśmy się umówili w sześciu, a po wszystkim wieczorem mieliśmy dzielić się drewnem. Ale z nim to nie można było dojść do ładu. On mówi tak: ja biorę to drzewo i tamto. Ale przecież nikt się nie mógł zgodzić. Bo on wybrał najlepsze pnie, najgrubsze. No to mu mówię: weź się napij wódki, to ci łeb ochłonie. On się tak na mnie popatrzył, dłonie w pięści zacisnął, był jak byk, który chce zaatakować. Ale się uspokoił, wypił wódki i jakoś żeśmy się podzielili tym drewnem. Ale więcej z nim żeśmy się nie umawiali. Jakiś czas później widziałem, że patrzy na nas z mostu, jak jedziemy razem wycinać brzozy.

– Ojciec uderzył matkę. Wiem o tym na pewno.
– Co ty tam wiesz.
– Widziałam.
– Zdawało ci się.
– Widziałam wiele razy.
– To nic nie znaczy.
– To ZNACZY coś.
– Chcesz, żeby go zabrali?
– Tego nie powiedziałam. Ale uderzył ją.
– Ona też go uderzyła.
– Ona była kobietą.
– To nie znaczy, że mogła go bić.
– Jest tyle rzeczy, których o niej nie wiesz.
– A ty niby wiesz wszystko?
– Tego nie powiedziałem.
– Ona nie żyje, nie możesz tego zrozumieć?
– Myślisz, że tylko ty za nią tęsknisz? – widać, że dużo go kosztuje, żeby to powiedzieć, uderza pięścią w stół.
– Jesteś taki jak on – powiedziała tak, ale sama w to nie wierzy. On również wie, że ona w to nie wierzy. Dlatego nawet nie jest zły, na wszelki wypadek jednak kopniakiem przewraca krzesło.
– Masz całe życie, żeby dowiedzieć się prawdy.
– Ja nie chcę prawdy, chcę jej, mamy – potem następuje milczenie.

– Powiedziałem jej: chodź, ale nie chciała. Ale powiedziałem po raz drugi. Chodź, rozłóż nogi. Ja tego potrzebuję. Ale nie chciała. Dotknij go, warknąłem. Ale nie chciała. Kim ty w ogóle jesteś? Przecież nie z tobą się ożeniłem. Nie z tobą.

– Ja już nie mam racji, teraz już nie. Teraz jestem już martwa. A wcześniej? A kim ja wcześniej byłam, jak myślisz? Najpierw małą dziewczynką, potem kobietą, na końcu matką. I coś tam chciałam, coś sobie wymarzyłam. A co z tego wyszło? Wyszło, co wyszło. Śmierć. To boli. A on? Patrzę na niego i nie wiem, nic nie wiem. Ja go przecież kochałam, przynajmniej kiedyś. Ale nic nie jest na zawsze. Dopiero teraz to wiem.

– Najgorsze były dzieci, to znaczy wyrostki. Tych nie upilnujesz. No i się uwzięli na niego. Zaczęli wyzywać go od morderców. Mówię im: zamknąć gęby, co wy tam wiecie? Ale ich to nie obchodziło, czy on zabił. On był dla nich jak ranne zwierzę. On był dla nich jak mysz dla złapanego kota – oni chcieli się z nim bawić. A taki gówniarz to co, lepszy niż zwierzak? Też tylko instynkt, rozumu żadnego. Więc oni za nim łazili i go wyzywali. Ale tak z daleka, że on ledwie słyszał, ale słyszał. Już oni to potrafili: powiedzieć tak, żeby ledwo słyszał, ale żeby słyszał. No, a co on miał zrobić? Szedł dalej. Ale każdego dnia łeb miał spuszczony bardziej.

– Kiedyś podobno jak już nie mógł wytrzymać, to ją zamknął w oborze na cała noc. Uwiązał ją obok krowy na całą noc. Tak słyszałem. Ale wiadomo, czy to prawda? Różne rzeczy mówią, o mnie też. Że niby ten Zośki bachor to mój. A jak on tam mój, jak on czarny, a jak blondyn? No, ale mówią, mówią. I co mi zrobią? Mówić można.

– Przesłuchaliśmy sąsiadów. Ale nikt nic nie wie. Nie chcą się mieszać, tak to już jest na tych wsiach. Dzieci też nic nie widziały. To skąd mam niby wiedzieć, czy ona sama to sobie zrobiła, czy to on? Ja tak od domysłów nie jestem, a fakty są, jakie są. – wyjmuje z paczki herbatnika, wkłada do ust, wyciera okruchy z wąsów. Patrzy przez okno: dwoje dzieci skacze w kałuży. Uśmiecha się.

– Jutro idę na dyskotekę.
– Nie wolno ci.
– Nie twój interes.
– Nie minęły jeszcze dwa miesiące od jej śmierci.
– Ona by tego chciała.
– Dziwię się, że ty tego chcesz.
– Ona by chciała, żebyśmy się dobrze bawili.
– Może ona tak, ale ja nie.
– To siedź tu sama, jak pustelnik. – rzuca w nią poduszką, miałaby ochotę ją udusić za to męczennictwo, które w niej jest i które chce narzucić także jemu.

– Ale potem to i ktoś inny go tak nazwał. Morderca. Chodziło chyba o papierosy. Że zapomniał zapłacić w sklepie. Może i zapomniał, ale ktoś tam powiedział, że chciał ukraść. I ktoś powiedział: po takim jak ty można się tego spodziewać. Po jakim jak ja? – on zapytał. Po mordercy. I wtedy nastała cisza, bo wcześniej nikt tego słowa przy nim  nie wypowiedział, nikt dorosły znaczy się, to był pierwszy raz. A wiadomo, że jak jest pierwszy raz, to będą następne. On to wiedział. Dlatego zapłacił za papierosy po raz drugi, bo wcześniej też zapłacił, tylko tamten tego nie zauważył. Ale wiedział, że od teraz za wszystko będzie musiał płacić dwa razy.

– Ludzie pamiętają, pamiętają, a potem zapominają. Ale tu nikt nikogo wcześniej nie zabił, chyba że na wojnie, albo tuż po. To znaczy, jeśli on ją zabił, to tego nikt nie wie. Dlatego nie wiadomo było, jak się zachować. Każden coś tam sobie myślał i te myśli bez przerwy wyłaziły. Mówili: ludzie pamiętają, pamiętają, a potem zapominają. Ale nikt nie zapominał. A kiedy krowa mu się cieliła, to nie poszedł do sąsiada po pomoc i cielę zdechło. A potem zdechła też krowa.

– A ten najmłodszy zaczął się jąkać. I też ze dwa razy zsikał się w majtki w szkole. Kiedyś w nocy poszedł na grób matki i tam zasnął. Ojciec znalazł go dopiero nad ranem. Szukał go całą noc, aż w końcu wpadł na pomysł, żeby pójść na cmentarz. Dyrektorka w szkole stwierdziła, że trzeba go gdzieś odesłać, ale on powiedział, że go nie odda. Prawie miał łzy w oczach, bo gdzie miałby oddać swoje dziecko?

– Potem już w ogóle ze sobą nie spaliśmy. Kilka razy wróciłem go domu z pola, a jej nie było. Ktoś powiedział, że widzieli ją u sklepikarza, że wychodziła z magazynu, a sukienkę miała całą uwaloną mąką. Powiedziałem: po co tam poszłaś? Powiedziała: przecież wiesz, że ludzie gadają, a o tobie to nie gadają, że mnie bijesz? Spojrzałem na nią, ale to już nie była ona, to nie z nią się ożeniłem piętnaście lat temu.

– Czasami mówią, że śmierć w nas mieszka i że nam wydaje rozkazy. Ostatnim rozkazem jest, żeby umrzeć. Może i tak. Zresztą czasami życie jest gorsze niż śmierć. Nie mówię, że tak było ze mną. Zawsze czekałam na dzieci, patrzyłam jak wracały ze szkoły, ale pytałam siebie: a co ze mną, gdzie jestem ja. Jestem dla nich, a kim jestem dla siebie? On był brutalny, ale nie miałam wyjścia, musiałam z nim być, bo jak inaczej? Na wsi inaczej nie możesz. Jego dotyk był szorstki, nic nie poradzę, tak to widziałam, tak to czułam. Kiedyś zwalił się na mnie, a był pijany, okładałam go pięściami po plecach, ale to nic nie dało. Na drugi raz idź do kurwy, powiedziałam po wszystkim. Ale on powiedział: nikt oprócz ciebie się dla mnie nie liczy. Może to wtedy śmierć wydała mi rozkaz po raz pierwszy?

– Na wiosnę, gdy ginie śnieg, pola zielenią się od żyta, trawa zaczyna odrastać, a na drzewach pojawiają się pąki. Powietrze jest lekkie i zaczyna pachnieć w taki niedający się opisać sposób, jakby ktoś gdzieś daleko piekł ciasto, jakby pododawał do niego wszystkie istniejące aromaty. Ale on na to nie patrzył, dla niego nie miało to już znaczenia. Ktoś znów nazwał go mordercą i nie miał z kim iść ścinać drzewa, a czuł, że sam nie da rady. Dlatego poszedł do lasu, ale w innym celu. Poszedł tam i przerzucił pasek przez grubą gałąź. Potem sprawdził godzinę na zegarku, choć sam nie wiedział, po co. Chyba żeby zyskać na czasie. Choć wyrok już zapadł. Potem włożył ręce do kieszeni, wyjął paczkę papierosów i zapałki. Włożył peta do ust, zapalił. A dziesięć minut później już nie żył, dyndał i powoli zastygał.

– I wtedy powiedziałam: zabiliście go. Tymi wszystkimi przytykami. I co teraz, szczęśliwy jesteście? Ale oni oczywiście powiedzieli: idź, głupia babo, co ty wiesz. Wróciłam do domu i mówię do męża: a dzieci, co teraz z tymi dziećmi?

– Widziałam, jak na niego patrzyłeś.
– Odwal się, co ty możesz wiedzieć.
– To był twój ojciec.
– Sama mówiłaś, że to jego wina.
– Dlaczego mu nie pomogłeś, gdy się cieliła krowa?
– Przecież wiesz, że byłem zajęty.
– Wcale nie byłeś.
– Byłem – znów uderza pięścią w stół.
– Nie byłeś – przysuwa swoją twarz do jego, on czuje uderzenie powietrza, gdy wylatują z niej słowa.
– Nie byłaś lepsza. – i zapada milczenie.

– Poszłam i powiedziałam, że trzeba ich będzie odesłać do ośrodka. Bo nie mają matki ani ojca. Ani nikogo innego. Nikogo, kto mógłby się nimi zająć. A przecież ja mam swoje wytyczne, mnie wiążą przepisy. Powiedzieli, że nic z tego, że zostaną tam i będą się sobą opiekować nawzajem. Na podwórku szczekał pies, zapytałam, czy mnie nie ugryzie. Wtedy ten najstarszy spojrzał się w taki sposób, a potem się bezczelnie uśmiechnął. Bałam się wyjść z domu, zrobiłam to bardzo ostrożnie. Gdy szłam do bramki, on poszedł do psiej buty. I spuścił psa z łańcucha. Udało mi się zamknąć bramkę za sobą w ostatniej chwili. Krzyknęłam. Zobaczyłam białe zęby wbijające się w metal ogrodzenia.

– Dopiero po jego pogrzebie wyszło, że ona powiedziała kiedyś: zabiję się. Ale dlaczego? Tego nikt nie wiedział. Ale jeden z jego kumpli warknął: ona już taka była, takiej zawsze źle. Może i tak, kto tam wie.

– Ten najmłodszy wieczorem po pogrzebie podpalił stóg siada, a potem stał w mroku i patrzył na ogień. W majtkach miał mokro. Ludzie zaczęli się ich bać. No bo wiadomo, a może następnym razem spali czyjś dom?

– Gdy ich zabierali, byłam akurat w ogródku. Zakwitły mi georginie, te najładniejsze. Przyjechały samochody z opieki społecznej, a do tego policja. Pracownice społeczne bały się przyjechać same. Przecież ten najstarszy był naprawdę silny, wdał się w ojca. Kiedyś powiedział jednej z nich, że skręci jej kark. Najmłodszego to zabrali podobno do psychiatryka. Podobno na razie, ale kto tam wie. Dom stoi pusty. Pewnie się teraz zmarnuje, no bo kto ma się tym zająć? No, niech pan popatrzy, jakie piękne kwiaty, czerwone, a przechodzą w białe. Piękne. Dla mnie to nie ma nic piękniejszego niż kwiaty.

– No i co bym mogła powiedzieć, gdybym istniała? Gdybym nie umarła? Że żałuję, że bym wszystko zrobiła inaczej? Że bym chciała zatrzymać ten moment, gdy go pokochałam, na zawsze. Tylko tamten moment, bo z niego wszystko się narodziło. Ale nikt nie panuje nad tym, co dzieje się potem. Podejmujemy decyzję, a potem wszystko jakoś się toczy. Samo z siebie. Czy powiedziałabym, że wolałabym żyć? Ale przecież w takim razie straciłabym to wszystko, co doprowadziło do mojej śmierci. Być może to właśnie bym pomyślała, gdyby wolno byłoby mi teraz myśleć. Ale wolno mi tylko leżeć w zimnym grobie.

– Gdzie jesteś?
– W miejscu, którego nienawidzę.
– Przyjadę po ciebie.
– To na nic, nie pozwolą mi z tobą odejść.
– Przyjadę, gdy skończę 18 lat i będę mógł się tobą zaopiekować. Wami wszystkimi.
– Nie masz pieniędzy, nie pozwolą ci.
– Nie będę ich pytał o pozwolenie, poderżnę im gardła, jeśli się nie zgodzą.
– Nie mów tak.
– Pomożesz mi?
– W czym?
– Poderżnąć im gardła.
– Nie mów tak.
– Więc co chcesz, żebym powiedział?
– Nie wiem.

KONIEC



środa, 21 czerwca 2017

1c na lekcjach w terenie ;)


Plan lekcji: matematyka i lekcja wychowawcza z panią Mosór-Kuffietą, polski z panią Skawińską,muzyka z Hubertem, historia Suchej z Łucją i duużo ruchu z resztą
:D

 





SPADEK

Tomasz Siwiec, 
kat: dorośli, II miejsce w konkursie "Po co pisać do szuflady"


SPADEK

   Antek i Franek wrócili do domu dopiero, kiedy dowiedzieli się, że ich matka nie żyje. Nie byli najlepszymi synami, bo nawet nie pofatygowali się na jej pogrzeb, ale w powrocie do domu mieli konkretny cel. Swoje życie spędzali na pochłanianiu nadmiernych ilości różnego rodzaju trunków. Było im obojętne, co pili, byle tylko szumiało w głowach.
   Z domu wyprowadzili się, ponieważ matka nie tylko zabraniała im pić, ale także potocznie mówiąc — ganiała ich do roboty. Zarówno Antkowi, jak i Frankowi nie w głowie było rąbać drewno na zimę, czy sprzątać wokół chałupy, zatem woleli wyprowadzić się na suski dworzec PKP i codziennie rano stołować się w miejskich kontenerach. Wrócili do domu, ponieważ podejrzewali, że matka trzyma w domu skarby. Jeden znajdował się w kilkudziesięciolitrowym dymionie, z kolei o miejscu drugiego wiedziała jedynie matka.
   Już nie jeden raz próbowali dostać się do wina, ale staruszka pilnie strzegła swojego skarbu i zazwyczaj kończyło się na srogich batach. Nawet w nocy musiała być czujna jak ptak. Wreszcie zrezygnowali i opuścili dom, zostawiając matkę zupełnie samą. Od tamtej pory minęło już prawie dwa lata. O jej śmierci dowiedzieli się z nekrologów rozwieszonych na tablicach informacyjnych w Suchej Beskidzkiej. Jednak zamiast łez pojawił się chytry plan przechwycenia skarbów. Teraz już nikt im nie przeszkadzał. Mieli chałupę wyłącznie dla siebie. Co prawda była jeszcze siostra Zosia, która kilka lat temu wyjechała za granicę, ale wierzyli, że po pogrzebie wróci ona w swoje strony, a oni będą mogli oddać się przyjemnościom oraz poszukiwaniom.
   Franek i Antek cierpliwie czekali aż skończy się pogrzeb i wszyscy ludzie rozejdą się do domów. Chwilę kręcili się wokół chałupy, aby wreszcie wyłamać drzwi, a następnie wedrzeć się do środka.
   - Niepotrzebnie je wyrwałeś – stwierdził Antek. – Przecież teraz i tak jesteśmy spadkobiercami.
   - Czym? – wychrypiał Franek.
   - Spadkobiercami! Teraz dom należy do nas. Zresztą, nie ma czasu na pogaduchy. Robota czeka.
   Oboje popędzili w stronę ciasnej komórki i po chwili ich oczom ukazał się najpiękniejszy widok, jaki widzieli w życiu. Na środku pomieszczenia, pośród sterty szmat i starych mebli stał zakurzony dymion. Chłopy wstrzymały oddech. Antek klasnął w dłonie i ze łzami w oczach zbliżył się do skarbu. Następnie kilkoma zamaszystymi ruchami pozbyli się zatyczki i już po chwili napełnili kubki, których nie zapomnieli zabrać z kuchni.
   - Aaahhh! – westchnął Antek. – Jabłkowe!
   Pierwsze pięć kubków pochłonęli w kilkanaście minut. Wino było dość mocne, zatem szybko zaczęło szumieć w ich pustych łbach.
   Pijacką degustację przerwała siostra Zosia, która wróciła z pogrzebu.
   - A ty, czego tutaj? – warknął Franek – Mało ci majątków w świecie?
   Zosia pokiwała głową.
   - To tak oddajecie cześć matce, która was wychowała, wykarmiła i zapewniła dach nad głową? Przecież on się chyba w grobie przewraca!
   - Zmykaj do tej swojej Ameryki! – ryknął Antek, chwytając za kij od miotły.
   - Pogrzeb się skończył! – dodał Franek – Pora wracać!
   Zrezygnowana kobieta wzruszyła ramionami i opuściła swój rodzinny dom. Było jej przykro, że bracia postąpili w taki, a nie inny sposób.
   - Najwyższy czas brać się do roboty – stwierdził Antek, przecierając brodę.
   Chłopy doskonale zdawali sobie sprawę, że matka każdego miesiąca pobierała rentę i gdzieś w domu znajdowały się zaoszczędzone pieniądze. - Musimy dokładnie przeszukać dom. Centymetr po centymetrze.
   Jak postanowili, tak też wzięli się do pracy. Wino szumiało w głowach, więc nie mieli litości dla szuflad i drzwiczek, które wyszarpywali z zawiasów, a zawartość mebli wysypywali na środek podłogi. Przetrzepywali stare fotele i krzesła. Nożem rozpruli pierzyny, poduszki oraz matki łóżko, które stało w pobliżu pieca. Setki piór wirowało pomiędzy coraz bardziej pijanymi braćmi. W przerwach na oddech, śmiało polewali sobie z wielkiego dymiona, wprost do metalowych garnuszków.
Wywalili na podłogę wszystkie ubrania, które staruszka przed śmiercią zdołała starannie poukładać na półkach. Antek zrzucił ze stojaka ruski telewizor, niszcząc tylną klapę. Franek wyszarpał stare drzwi z komórki na strychu, ale poza kilkoma zakurzonymi naczyniami niczego tam nie znalazł.
   - Przecież musi to być gdzieś ukryte! – warknął wkurzony Antek, nalewając do kubka kolejną porcję wina. Dymion powoli robił się pusty, a chłopom coraz trudniej było ustać na nogach.
   - Może zabiła deskami w podłodze? – stwierdził Franek, wycierając zalaną winem brodę.
   Po krótkiej przerwie bracia zabrali się do roboty. W szopie na tyłach domostwa znaleźli dwie metalowe brechy, którymi podważali każdą deskę z podłogi. Drewno trzeszczało i pękało pod naporem siły pijaków. Powoli kończyły się miejsca, gdzie można było szukać skarbu. Wkurzony Antek cisnął narzędziem w okno, rozbijając brudną szybę.
   - Niech ją piekło pochłonie! – wrzasnął wściekły - Pewnie zabrała pieniądze ze sobą do trumny. Skąpe babsko – dodał, z ledwością krocząc w stronę opustoszałego dymiona.
   Załamani bracia rozlali sobie resztę wina, które osiadło na dnie naczynia i rzucając pustymi garnkami w kąt, opuścili zdewastowane mieszkanie.
   Zosia była w szoku po tym, co zobaczyła. Dom znajdował się w takim stanie, jakby przeszedł przez niego huragan. Wszystko zostało zniszczone i połamane. W powietrzu unosił się zapach pleśni i jabłkowego wina. Całe szczęście, że mama już tego nie widzi – pomyślała, obcierając łzy.
   Jedyną rzeczą, która się zdołała się uchować w całości, był stojący na środku pomieszczenia dymion. Bracia zapewne byli zbyt głupi, albo zbyt pijani, aby się z nim rozprawić. Być może nawet jedno i drugie.
   Zosia zbliżyła się do niego i uśmiechnęła się pod nosem. Dobrze znała charakter mamy i przeczuwała, gdzie staruszka mogła ukryć swoje oszczędności. Objęła szyjkę dymiona drżącymi rękami i wyciągnęła go z metalowego koszyka.
   Na spodzie kosza znajdowała się wypchana banknotami koperta. Biedna matuchna. Sama sobie z ust odjęła, by dzieciom niczego nie brakło. Świeć panie nad jej duszą – wyszeptała, rozmyślając, na co powinna przeznaczyć te pieniądze. Zapewne mamie należał się solidny pomnik z ciężką, nagrobną płytą , żeby żadnemu pijakowi nie przyszło do głowy szukać pieniędzy w trumnie. Księdzu też wypadałoby trochę odłożyć, aby pomodlił się o rozum dla dwóch braci, którzy jeszcze bardzo długo zastanawiali się, gdzie też matka mogła ukryć oszczędności życia.     




wtorek, 20 czerwca 2017

Sucha to znaczy dom






Natalia Zborowska
dorośli, I miejsce


Sucza

[Ławeczka]
Czekamy na pierwszy transport. Źle to brzmi w kraju nad Wisłą, ale taka jest prawda. W końcu lokomotywa zatrzymuje się na zazwyczaj pustym dworcu. Tutejszy proboszcz miał rację – jest kolorowo. Dosłownie i w przenośni. Z załadowanych wagonów wylewają się masy ludzi: Kolumbia, Ekwador, Salwador… Flagi, hiszpański, nasz angielski: uśmiechy i pozdrowienia. Zagubione dziewczyny z Walii, które nie wysiadły wcześniej. W końcu jest i On. Na młodzieńca nie wygląda, choć to nie jego wiek najbardziej przykuwa uwagę, a nieudolnie zabandażowana noga. Tłumaczy go sympatyczny, młody chłopak, ale zna angielski jedynie nieco lepiej niż jego starszy kolega. Musimy trochę przejść, a mężczyźnie noga wyraźnie dokucza, coraz bardziej spuchnięta. Zostaję z nim na końcu pochodu, z kolegami załatwiamy auto. Nie wiemy jak i na ile nam się to uda. Przy blokach stoją ławeczki – zatrzymujemy się i siadamy. Okna mieszkań są otwarte, machają nam mieszkańcy. Nie znamy hiszpańskiego, więc tylko niepewnie pocieszamy mężczyznę słowami car [samochód] i wait a minute [poczekaj chwilkę]. Chyba jednak nie jesteśmy przekonywujący. Dwie dziewczynki przysiadają się. Są nieśmiałe, chichoczą, ale pytają poważnie: Skąd jesteś? Co ci się stało w nogę? Nie martw się, na pewno nie jest złamana – klepią delikwenta po ręce, uśmiechnięte. Łasi się, pański pewnie, kot. Pocieszony gość wcale nie chce wstawać, gdy po dwóch minutach nadjeżdża po niego samochód.

[Terminal]
Pogoda płata figle. Pielgrzymi rozpakowani z autokarów po zetknięciu z deszczem chronią się
w kościele. Po chwili jest tam gwarniej i ciaśniej niż w hali odlotów. Naprawdę współczuję dziewczynie, która próbuje przekrzyczeć wszystkich, wywołując nazwiska tych, którzy trafią do rodzin. Co rusz kogoś brakuje, biorą po trzech, pięciu, dziesięciu… Jak zebrać ich wszystkich? Brazylijczycy zobaczyli właśnie obraz Jezusa Miłosiernego. Brzmią okrzyki: Jesús misericordioso! [Jezus Miłosierny!]
- młodzi tańczą już przy Nim, grają, śpiewają. Dziewczyny na schodach założyły salon fryzjerski. Chłopcy w przedsionku w coś grają, jedzą, piją, wszędzie pełno toreb, plecaków, waliz, flag, instrumentów. Wolontariusze zbierają pielgrzymów
w „pakiety” i wysyłają do gospodarzy. Do późnych, a może wczesnych godzin nocnych, terminal K (jak kościół) jest opróżniany wspólnym wysiłkiem wielu osób. Czy to druga, czy trzecia, czy czwarta – nikt nie narzeka, każdy chce pomóc bardziej, więcej.

[Tory]
Wszyscy oni mają brzydki zwyczaj – zamiast chodnikiem chodzą wprost po ulicy. Są szybcy, ekstrawertyczni, na nic im przepisy. Nie ma więc co się dziwić, że dwa przejazdy kolejowe oddalone od siebie o kilkanaście metrów, to dla nich stanowczo za dużo, zwłaszcza, że przed nimi strefa pielgrzyma, a za nimi informacja, kościół, jedzenie! Gdy doda się do tego koleżanki
i kolegów, równie jak oni ekstrawertycznych, głośnych i wesołych… o wypadek zbyt łatwo. Stoimy na rampach czekając na przejazd pociągu. Zatrzymuję dwie dziewczyny, które chcą przejść
popod nimi. Nie kończę nawet wypowiadać jedynej sylaby krótkiego po angielsku słowa śmierć, gdy okazuje się, że stałabym się nieświadomie Kassandrą. Oto młoda dziewczyna, za nic sobie mając: światła, rampy i nadjeżdżający z prawej pociąg, mija nas i jest już na torach. Pociąg zaczyna trąbić, ale głośniejszy od niego jest ryk Kuby, który stoi po przeciwnej stronie ramp i już biegnie w stronę dziewczyny. Krzyczymy, po sekundowym szoku, i my. Dziewczyna zauważa pociąg i jednym susem w naszą stronę ratuje młode życie. Zanim rampy podniosą się, do lekcji praktycznej bezpieczeństwa na torach dostanie gratis teoretyczną – na ile kojarzę już strzępki hiszpańskich słów, napominane przeze mnie po angielsku dziewczyny, zszokowane, mniej parlamentarnym słowem i tonem przekazują jej zasady przeżycia na rampach. Dziewczyna smutno kiwa głową, wyraźnie zawstydzona, ale trwa to tylko chwilkę. Pięć sekund później mocno ściska dumnego wybawcę. You save my life. Thank you, thank you! [Ocaliłeś mi życie. Dziękuję, dziękuję!]

[Szpital]
Podchodzą do mnie dwie wysokie Hiszpanki. Za nimi - niższy i nieco przy kości chłopak. Jedna zna trochę angielski, druga znacznie mniej - chłopak właściwie wcale. Tłumaczą łamaną angielszczyzną, że są opiekunkami tego niepełnoletniego chłopaka i że koniecznie potrzebują pomocy lekarskiej. Szybko domyślam się, że chodzi o jego oczy. Stoimy na suskim rynku, przydałoby się dostać do szpitala. Nie mam samochodu, ale od czego są nowe znajomości. Lektorzy przygotowują się do mszy, więc z nimi nie pojadę, na szczęście zauważam Panią, którą poznałam kiedyś przez jej córkę, która grała w eśdeemowym zespole muzycznym – obie są wolontariuszkami. Młoda chętnie ustępuje swoje miejsce w aucie - musimy przecież jechać od razu i koniecznie wszyscy - dziewczyny bronią chłopaka jak lwice, co jest godne podziwu, bo jak udaje mi się dociec nie są w żaden sposób z nim spokrewnione. Docieramy do szpitala, na SORze jestem pierwszy raz. Wraz z panią pielęgniarką ustalamy chytry plan - podejrzewając zapalenie spojówek, wpisujemy do karty ciało obce w oku - teraz okulista musi przyjąć nas szybko. Lekarz pierwszego kontaktu, okulista, lekarz. Nasza mała procesja jakimś cudem nie gubi się
w szpitalnych korytarzach. Po kliku minutach nasza SORowa diagnoza okazuje się być poprawna. Z receptą udajemy się do apteki. W izbie przyjęć z kolejnym nieszczęśnikiem na wizytę czeka już Natalia… Później dowiem się, że szpital w te dni to prawdziwy poligon, ale to nic dziwnego, skoro wszystko zaczęło się od złamanej nogi. Schodzimy ze szpitalnej góry, dokładnie tłumaczę, jak należy aplikować lek, dziewczyny skwapliwie kiwają głowami, po czym wraz z chłopakiem zaczynają iść po ulicy, zamiast po chodniku. Idziemy na rynek, więc po moim wykładzie
nt. bezpieczeństwa na polskich dróżkach mogę już powiedzieć, że dwa razy uratowałam im życie. Nagle dołączają do nas dwaj inni chłopcy, serdecznie witają się z pierwszym i roześmiani idą razem na Targowicę. Rozczulone dziewczyny oglądają się za nimi, idąc z przodu. Nie odczytuję jednak właściwie ich spojrzeń: ukradkowe uśmiechy i zagadkowa dla mnie w tym momencie duma z ciamajdowatego nieanglojęzycznego chłopca stają się dla mnie jasne, gdy słyszę słowa Seminaristas! [Seminarzyści!] Co takiego, dobrze zrozumiałam? Oh yes, you save our future priest.[O tak, ocaliłaś naszego przyszłego księdza]. Niezbadane są wyroki i powołania Boże.

[Urodziny]
Nasze niebieskie koszulki to prawdziwe przekleństwo. Miały być przewiewne, choć ciepłe, oddychające, ale i wyglądające dobrze; tymczasem zastanawiamy się, czy tak jak nadruki na nich - nie są czasem na odwrót. Nosimy je jednak z dumą, choć musimy przez nie odpowiadać dziennie na tysiące pytań, uczyć przepisów, być drogowskazami, mapami i rozkładami. Nie,
z papieżem nie spotkacie się na stadionie, nie, to nie jest blisko, nie, nie dojedziecie na Campus bezpośrednio autobusem i nie, nie ma u nas metra. To znaczy jest, ale sklep. Najlepsze jednak są dyżury. Nocne dyżury w szkołach. Jestem jedną z najstarszych, więc mam ich kilka, nawet
w kombinacjach: ostatni w nocy, a za kilka godzin pierwszy rano. Dyżuruję w mojej starej szkole, ale zbyt wiele się tu zmieniło, tylko tableau mojej klasy dalej wisi naprzeciw toalet. Jest rano, dyżuruję z miłą mamą, która goszcząc pielgrzymów w domu nauczyła się tłumaczyć ich przez mówiące google translate. Godziny mijają, szkoła zaczyna budzić się do życia: mycie, ubieranie, rozmowy. Podchodzi do nas dziewczyna i pokazuje na migi pudełko. Translator cierpliwie tłumaczy ją: urodziny: kupić lodówka. Domyślamy się więc, że chce kupić tort na czyjeś urodziny, tłumaczymy gdzie i o której może to zrobić. Ale ona kręci głową. Szukamy ludzkiego tłumacza hiszpański na angielski. Jest kiepski, więc dziewczyna tłumaczy inaczej, z użyciem modeli: pokazuje salę lekcyjną, w której śpi, przystrojoną na urodziny oraz dramatycznie wyznaje, że chce tort. Po chwili okazuje się, że jednak internetowy tłumacz miał rację: dziewczyna ma już ciasto, inni dyżurujący schowali je do lodówki, a ona nie wie, gdzie to jest
i chce je odzyskać. Na czuja idę z nią do kuchni, do zamkniętej lodówki, miłe panie tłumaczą, co
i jak. Po chwili mam kolejnych klientów na lodówkę; sery z przyprawami i serki górskie, prezenty od polskich rodzin. Jestem bardzo ciekawa jak im zasmakują, bo przecież na paczkowane rzodkiewki patrzą z obrzydzeniem, że ostre. Nigdy się za to nie dowiaduję jak udały się urodziny ani kiedy się odbyły
- dziewczyna znając już miejsce przechowywania swego osobistego świętego Graala, stwierdza, że wyjmie go później. Długo jeszcze śmiejemy się z Panią
z elektronicznych tłumaczeń i naszej nikłej domyślności.

[Stołówka]
Pechowcy. Inaczej nie można ich nazwać. Przejechali tyle, by jeszcze więcej przejść. Kłopoty na granicy, kłopoty z kierowcą - nie wiadomo, czy zdążą na kończącą ŚDM mszę z papieżem. Chilijczycy. Czekamy na ten autobus długo. Wreszcie w nocy - jest. Ich historię poznam dopiero rano, na razie - wyjątkowo - śpię przed własną pielgrzymką na Campus. Wiem, że przyjechali zmęczeni, brudni, ale cierpliwi i pełni nadziei. Wzbudzają duże zdziwienie i zarazem szacunek, bo pierwsze, co chcą zrobić, to odprawić mszę. Szukają dla nich sali. Wolna jest jedynie stołówka. Ksiądz wchodzi i rozpromienia się cały; krzyż, jest krzyż. Faktycznie jest, przypomina sobie moja koleżanka, która często ma tam lekcje religii. Wielokrotnie o niego prosiła, ale pojawił się dopiero wraz z maturami, obok godła. Potem jednak zamiast zniknąć, pozostał. I oto jest. Oni się modlą, a koordynatorzy szukają im transportu na Campus. Nie wiedzą, czy im się uda, nikt nie wie (ja dowiem się o tym już po fakcie). Nocna msza święta na stołówce - szaleństwo
i świadectwo.

[Gitara]
Nasi pielgrzymi są głośni i wcale ich nie ma. Ciągle jeżdżą do Krakowa i mało mamy czasu na rozmowy. Są za to bardzo sympatyczni. Nauczyciel i uczniowie: mężczyzna - dumny mąż
i ojciec, pięciu chłopców i trzy dziewczyny
- koledzy i koleżanki z jednej szkoły. Chyba jesteśmy świadkami jednej pierwszej miłości. W ostatni dzień prawie zapominają gitary, ale kiedy zostaje im odwieziona, raz jeszcze ściskają i całują dumnego oddawcę. Wydaje się, że nas polubili, choć spędzili u nas dużo, ale z nami mało czasu. Zanim jednak zaczną tak jeździć, czeka nas
z koleżanką najtrudniejsze zadanie; połączyć ich z resztą grupy. Tak, znają ich dane, kwaterunek, ale nie działają im telefony, a nagłe zmiany w kwaterowaniu powodują, że nie mogą się odnaleźć. My też nie
- dzwonimy do okolicznych domów, ale nie umiemy znaleźć właściwych osób; szukamy uczennic i nauczycielki, znamy tylko jej imię. Ulica jest długa, ona może być wszędzie, tymczasem już noc. Ofiarowujemy się załatwić tę sprawę i o siódmej rano udajemy się na obchód. Zaczepia nas jadąca samochodem sąsiadka, jedzie po bułki na śniadanie dla swoich gości. Idziemy na samą górę ulicy - tam, gdzie dziewczyny mają być, ale choć słabo możemy się dogadać z domownikami i z młodzieżą, okazuje się, że ich tam nie ma! Potem kolejny pomysł, gdzie mogą mieszkać - schodzimy w dół, kolejna rozmowa: tak, mieszka u mnie nauczycielka. No mieszka, okazuje się, ale emerytowana. Wracamy zrezygnowane. Nagle wpadamy na pomysł, by odwiedzić spotkaną rano sąsiadkę - może ona coś wie. Wpuszcza nas jej córka, a pokój otwiera mi w ręczniku szukana przez nas, młodziutka nauczycielka. Cierpliwie słucha, pyta, wszystko rozumie. Najciemniej pod latarnią.

[Woda]
Pogoda jest różna, choć trzeba przyznać, że kiedy ma być, to jest. Przydają się i peleryny, i czapki z daszkiem, i woda. Jest gorąco, ale dobrze, że nie pada. Idziemy właśnie na Campus Misericordiae. Wsiedliśmy w Suchej, wysiedliśmy w Swoszowicach, per pedes do pętli w Borku
i tramwajem (po długim czekaniu) chyba na Prokocim, a potem na Pole... Przed nami i za nami wielkie tablice z nazwą naszego miasta, niesione przez chłopaków, ale trudno dotrzymać im kroku. W drodze, podczas postoju dostrzegam Celkę, córkę koleżanki
- zapłakana rozmawia
z policjantką. Podchodzę i pytam, co się stało, lecz kobieta nie chce udzielić mi informacji. Po chwili okazuje się, że Młoda zgubiła telefon, ale ktoś go znalazł i już go jej niesie. To chyba najszybsza akcja policji w dziejach. Życzliwość towarzyszy nam na każdym kroku. Mimo podsycanych w mediach obaw o zamachach, latynoskich gwałcicielach, pladze kradzieży i temu, że na pewno zostawimy po sobie góry śmieci, nasz pochód witają i pozdrawiają wszyscy. Starsi mieszkańcy okolicznych domów siedzą w piknikowym nastroju przy drodze, która zamieniła się w kolorowy potok
- machają, cieszą się. Młodsi polewają z węży nasza ciżbę, a najmłodsi podają kubek wody. Z węży ogrodowych, wiader, kranów leje się życiodajny płyn. Napełniane są termosy, butelki, gardła. Jesteśmy wdzięczni. Przypominam sobie wtedy, jak to u nas było, jak rozdawaliśmy wodę pielgrzymom w upalne dni, po mszach, przed naukami, między występami. Tak jak my im, tak oni nam. Ludzie są dobrzy, a dobro - wraca.

[Błoto i kurz]
Klaudia to jedna z wielu osób, które poznaję w te dni i które przypadają mi do serca. Idziemy razem dłuższą chwilę i w momencie, gdy jesteśmy już na miejscu wyznaje: Miało mnie tu nie być, wiesz, bałam się terrorystów, ale tak wiele od Boga dostałam, że zobaczyłam, że chcę i musze tu być, że nie mogę się bać. Od tej chwili na Campusie poruszamy się już praktycznie zawsze razem. Moja nowa znajoma chce być lekarką, właśnie zdała na studia. Późnym wieczorem idziemy pomagać w sektorach - niewdzięczna służba - pytań jeszcze więcej niż odpowiedzi, zbyt wiele jest niewiadomych: gdzie jedzenie, toalety, ktoś się źle czuje, czegoś brakuje. Odpowiedzialna za sektor to prawdziwa Wonder Woman. W naszym sektorze nie ma telebimu i choć znajdujemy się z boku ołtarza, to jesteśmy od niego oddzieleni wielką, usypaną z ziemi górą. Mimo to, ludzie modlą się tu chyba najpiękniej. Trwa czuwanie. Dziewczyny z Portugalii nic nie jadły od południa, ale ze względu na zamach we Francji ciężarówki z jedzeniem nie są wpuszczane w bliskość pola, zwłaszcza gdy jest na nim papież. Jakiś chłopak żartując, że już wyhodował sadełko, dzieli się więc z nimi swoim jedzeniem. Podchodzą inni, dostajemy informację, że jedzenie będzie na pół godziny. Kryzys zażegnany. Kolejne zadanie - wprowadzić do sektora chorą osobę, która wraca z punktu medycznego. Nic prostszego… z tym, że to osoba
z trudnościami w poruszaniu, a wejście do sektora znajduje się daleko. Z pomocą harcerza rozbrajam część płotu, Klaudia z cierpliwością zajmuje się chorą, pomaga jej dyskretnie iść
i uśmiecha się. Cokolwiek uczyniliście… przypominam sobie i myślę, że będzie dobrą lekarką. Jest rozsądna, ale ma tez serce i wrażliwość. Po dyżurze i koncercie próbujemy się zdrzemnąć. Nie ma tam zbyt wiele miejsca. Karimata i śpiwór. Leżymy w błocie i kurzu. Fifty-fifty. Pod stopami mamy główny szlak komunikacyjny sektora
- wytarta trawa i wyschnięta ziemia zmieniona w kurz. Pod głową - świeże błoto, bo za nami wielka kałuża. Jaki terrorysta chciałby to wysadzić? Nam to jednak nie wadzi - zasypiamy wśród przyjaciół, w najbezpieczniejszym miejscu na Ziemi.

[Dom]
Jeszcze jeden wysiłek. Już po mszy rozesłania, idziemy na spotkanie z papieżem w Tauron Arenie. Wydaje mi się, że już nie dam rady, ciągnę się w ogonie, polewam wodą, ale przeszłam już zbyt wiele. Ale uda się, towarzyszy mi życzliwość otaczających ludzi, inspiruje wszechobecna radość. Skupiam się na tabliczce z naszą nazwą - jeszcze nie straciłam jej z oczu. Nagle zaczepia mnie jakaś dziewczyna, znam ten akcent - Hiszpanka! Wydaje się, że właśnie ta tabliczka wywołała uśmiech na jej twarzy, dlatego pyta śmiało, jak każdy południowiec: What it exactly means... Sucza? [Co to właściwie znaczy… Sucha*? *fonetyczna wymowa hiszpańska] Setki, tysiące wspomnień przelatuje mi przez głowę: nieznające ani słowa po hiszpańsku czy angielsku staruszki odmawiające z pielgrzymami różaniec, każdy w swoim języku, ateista goszczący w domu pielgrzymów i wieszający na nim flagę ŚDM, chłopak chory na serce, który pomaga jak inni, choć nie wie jeszcze, że to ostatnie miesiące jego życia, lekarz, który bandażuje nogę dziewczynie, a potem sięga po koronkę; pomoc, uśmiech… Jak na lingwistę przystało, wyjaśniam znaczenie i wymowę: To miasto, nazwa oznacza dosłownie... – wyjaśniam w biegu. Oh, I understand… [A…, rozumiem] - kiwa głową Hiszpanka i jej pobratymcy.
A ja, żegnając się z nimi i podejmując jeszcze raz wysiłek żwawszego marszu za białą tabliczką
z napisem SUCHA BESKIDZKA, dodaję szybko w myślach: Chyba jednak nie.
Sucza? Home, it means home[i].





[i] Sucha? Dom, to znaczy Dom.