ARTUR ŚLIWIŃSKI - KATEGORIA: DOROŚLI
WSZYSCY SKOŃCZYMY W OGNIU
– A potem wszyscy chcieli wiedzieć
– powiedział – jak to się właściwie stało, ale przecież tego nie dało się w
żaden sposób opowiedzieć, to się po prostu stało.
– Widziałam przez okno, jak lekarz
stanął na progu i otarł pot z czoła. Przeżegnałam się i zaczęłam płakać, bo
zawsze mnie łatwo brało na wzruszenie.
– Wszyscy od dawna mówili: on ją
kiedyś zabije, ale o kim tak nie mówili, no sam powiedz, o kim? O tobie może
tak nie mówili? – śmieje się, a potem wkłada papierosa do ust.
– Nic nie widziałam, nic nie
widziałam – krzyczy z daleka i biegnie do ogrodu, staje za kwiatem malwy i
udaje, że jej nie ma. Ma przecież dopiero pięć lat, więc pewnie wciąż wierzy,
że naprawdę nic nie widziała.
– Dzieci szkoda, wiadomo, ale co
było robić? Każden po swojemu żyje, do cudzego garnka się przecież nie patrzy –
zasłania ręką usta, chce ukryć, że nie ma większości przednich zębów.
– A daj pan spokój, ta wieś
przeklęta, ja to do dawna mówię. Ta stara Mazurzycha, co umarła dwa lata temu,
to przed śmiercią klątwę rzuciła na nas, bo jej we wsi nikt nie lubił. I tyle.
Od tamtego czasu to tylko albo susza, albo powódź. W tym roku lało przecież
przez dwa tygodnie na wiosnę. A teraz to.
– Nie słuchajcie tych starych
ludzi, to przesądy i zabobon. Ostatnie takie pokolenie. Ale przecież nasza wieś
to nie tylko oni. Kilka domów miastowi kupili, na wakacje przyjeżdżają,
niektórzy na stałe się sprowadzili, ekologię chcą propagować, stare zwyczaje
ożywiać, ale w nowoczesny sposób.
– Panie, a co mnie po tej
nowoczesności, jak ja mam szejset złotych emerytury? A oni to co, inaczej żyli,
niż w tej biedzie? A to morderstwo to z czego? Też z biedy.
– A kto powiedział, że to
morderstwo? Przecież podobno się powiesiła – sprzedawca małego sklepiku
spożywczego stoi w progu, drzwi otwarte, bo dziś gorąco, muchy wlatują do
środka i siadają na drożdżówkach, ale na nikim nie robi to wrażenia.
– A pączki z róża są dzisiaj?
– Skończyły się, w czwartek
przywiozą następne. Może pani odłożyć?
– Przesłuchaliśmy go, ale potem
wypuściliśmy, bo w domu sześcioro dzieci, a na tych wsiach to nigdy nic nie
wiadomo. No i co, jakby został w areszcie, to by komuś ulżyło? Dzieci chciały,
żeby go wypuścić, przecież sam z nimi rozmawiałem – pije kawę i ma na twarzy
wyraz absolutnego znużenia, życie musi być dla niego nagim kawałkiem
rozciągniętego czasu, który boli, po prostu fizycznie boli. – Procedury były
zachowane, mam panu paragrafy zacytować?
– Ona tu za nim przyjechała, poznał
ją na zabawie i od razu, że się żenił będzie. Kiedyś to było inaczej niż teraz,
jak ktoś miał dziewiętnaście lat, to już myślał o babie i dzieciach. No, i on
tak myślał.
– A przystojny był, nie ma co. A i
ona nie gorsza. Można powiedzieć, wszyscy im zazdrościli. No, ale to było
kiedyś, jeszcze przed pierwszym dzieckiem. A tych dzieci to przecież mieli,
znaczy się mają, sześcioro. No, teraz to już tylko on ma.
– Na pogrzeb cała wieś poszła,
każdy chciał ją zobaczyć ostatni raz, ale trumny nie otworzyli. No, i jak to,
że nie otworzyli? Dlaczego trumna zamknięta? Przecież jakiś powód musi być.
Zawsze otwierają, nie ma tak, że zamknięta. Tu ludzie chcą wszystko wiedzieć,
zobaczyć, bo inaczej to jak wierzyć, że to ona tam była? – stoi pochylona nad
gracą, przed nią pole truskawek, łoboda i perz tworzą zielona połacie i
wysepki. – Panie, tu mi się zejdzie z tydzień, żeby do końca dojść z tym
pieleniem. A jak skończę, to od nowa trzeba zaczynać, bo chwasty odrastać
zaczynają. Takie życie.
– Ona miała na imię Marysia. Maria,
znaczy się, ale wszyscy mówili: Marysia. Bo kto jej nie lubił. No, wszyscy ją
lubili. Ale ona tam z nikim za bardzo nie gadała, zakupy w sklepie zrobiła i
zaraz do domu. Po kościele od razu z dziećmi do domu. Roboty tyle miała. – sama
też wygląda, jakby bez przerwy pracowała: ręce brudne od ziemi, pod paznokciami
czarno, twarz zmęczona, w oczach tylko zwierzęca rozpacz, beznadzieja, upadek.
– To było tak… Ale ja od razu
mówię, że ja stałam na moście, a to jest może ze sto metrów od ich domu, bo oni
mieszkali nad rzeką, ze sto metrów od mostu właśnie i od drogi… Więc był już
prawie wieczór, szłam do domu i usłyszałam, że ona krzyczy, biega po podwórku i
krzyczy. Wyzywała go, no, wie pan, brzydkimi słowami, więc nie będę powtarzać.
Ale na s. I na ch. Rozumie pan? Ale przecież to nie pierwszy raz.
– Bo ona nerwowa była. Ja jego
dobrze znam, przecież żeśmy do jednej klasy chodzili. To było wieki temu, ale
człowiek się sam z siebie nie zmienia. No, a czemu on się zmienił? Bo się
zmienił. Każdy to powie. Sam widziałem jak w sklepie kupował bełta, czyli tanie
wino. Nie raz. Nie dwa. A z kim on to pił? Sam. Chował butelkę w stogu pod
domem i chodził pić. Ale ja go widziałem. No i co? Mam go potępiać? Że pijak? A
wie pan z czego się pijaki biorą? Z rozpaczy. I tyle. I z samotności.
– Ale przecież do komunii jak te
dzieci szły, a szły jedno po drugim, rok po roku, to każde najlepiej ubrane z
całej klasy było. A co, może nieprawda? – oparła się o metalowe ogrodzenie
ogródka, jej gruby brzuch powciskał się w szczeliny między żółte i zielone
pręty, ale ona należy do tych, które nigdy nie zdadzą sobie sprawy z własnej
absurdalności. – Nikt mi nie powie, że było inaczej, bo sama widziałam! No i to
jest niby zła matka? Ja w to nigdy nie uwierzę. A że dla niego nie była dobra?
Mój mąż przychodzi wieczorem do domu i włącza telewizor. I jest szczęśliwy. Bo
niby co, teraz to o ten seks się tylko rozchodzi? A on se lubi dobrze zjeść,
krowy oporządzić, to po co mu seks? A mój ogródek by w konkursie mógł wygrać,
nikt mi nie powie, że nie.
– Ja za mamą po prostu tęsknię. Mam
tu jej zdjęcie, to bardzo stare zdjęcie, bo ona nie lubiła, żeby ją
fotografować. Zawsze tylko powtarzała: przecież to kosztuje, to kosztuje. I co
dalej? Nie wiem, co dalej. Ale ja jestem najstarsza, muszę myśleć o młodszych
braciach i siostrach. Niech mnie nikt nie pyta o prawdę, bo ja nie znam prawdy.
Jak już nie mogę wytrzymać, to idę w mrok, idę w wilgoć, idę aż do lasu i
obejmuję drzewo. Bo tylko drzewo może mnie zrozumieć, a ludzie nigdy. – na jej
twarzy pojawia się rozedrganie, ale to nie wystarcza, żeby wytrysnęły łzy. Ona
jest już kobietą, ale jest też żołnierzem.
– Wróciłem do domu i powiedziałem:
jestem. A co miałem powiedzieć? Zapytałem, czy jest coś do jedzenia. Był
kapuśniak. Ona zawsze siadała przy stole koło mnie, a teraz było tu puste
miejsce. Położyłem rękę na oparciu krzesła, które było jej. Poczułem dreszcze,
coś jakby strach. Co mnie teraz czeka? Co czeka moje dzieci? Czy wrócę do
więzienia? Co powie sąd? Zapytają mnie: czy ją zabiłem?
– Minęły trzy dni i przyszedł do
sklepu. Przyszedł do sklepu jak gdyby nigdy nic. To znaczy, było widać coś po
nim, wsadził rękę do kieszeni i nie mógł znaleźć pieniędzy. Ale przecież
wszyscy się na niego patrzyli i on o tym wiedział. Kupił to samo, co zwykle,
tyle samo chlebów i w ogóle. A ja widziałam tylko, jak jego wielkie, umazane
smołą ręce zaciskają się na jej szyi.
– Kiedyś, to już będzie pewnie z
pięć lat temu, żeśmy wycinali sokory tam na bagnach. No i on też z nami był. My
żeśmy się umówili w sześciu, a po wszystkim wieczorem mieliśmy dzielić się
drewnem. Ale z nim to nie można było dojść do ładu. On mówi tak: ja biorę to
drzewo i tamto. Ale przecież nikt się nie mógł zgodzić. Bo on wybrał najlepsze
pnie, najgrubsze. No to mu mówię: weź się napij wódki, to ci łeb ochłonie. On
się tak na mnie popatrzył, dłonie w pięści zacisnął, był jak byk, który chce
zaatakować. Ale się uspokoił, wypił wódki i jakoś żeśmy się podzielili tym
drewnem. Ale więcej z nim żeśmy się nie umawiali. Jakiś czas później widziałem,
że patrzy na nas z mostu, jak jedziemy razem wycinać brzozy.
– Ojciec uderzył matkę. Wiem o tym
na pewno.
– Co ty tam wiesz.
– Widziałam.
– Zdawało ci się.
– Widziałam wiele razy.
– To nic nie znaczy.
– To ZNACZY coś.
– Chcesz, żeby go zabrali?
– Tego nie powiedziałam. Ale
uderzył ją.
– Ona też go uderzyła.
– Ona była kobietą.
– To nie znaczy, że mogła go bić.
– Jest tyle rzeczy, których o niej
nie wiesz.
– A ty niby wiesz wszystko?
– Tego nie powiedziałem.
– Ona nie żyje, nie możesz tego
zrozumieć?
– Myślisz, że tylko ty za nią
tęsknisz? – widać, że dużo go kosztuje, żeby to powiedzieć, uderza pięścią w
stół.
– Jesteś taki jak on – powiedziała
tak, ale sama w to nie wierzy. On również wie, że ona w to nie wierzy. Dlatego
nawet nie jest zły, na wszelki wypadek jednak kopniakiem przewraca krzesło.
– Masz całe życie, żeby dowiedzieć
się prawdy.
– Ja nie chcę prawdy, chcę jej,
mamy – potem następuje milczenie.
– Powiedziałem jej: chodź, ale nie
chciała. Ale powiedziałem po raz drugi. Chodź, rozłóż nogi. Ja tego potrzebuję.
Ale nie chciała. Dotknij go, warknąłem. Ale nie chciała. Kim ty w ogóle jesteś?
Przecież nie z tobą się ożeniłem. Nie z tobą.
– Ja już nie mam racji, teraz już
nie. Teraz jestem już martwa. A wcześniej? A kim ja wcześniej byłam, jak
myślisz? Najpierw małą dziewczynką, potem kobietą, na końcu matką. I coś tam
chciałam, coś sobie wymarzyłam. A co z tego wyszło? Wyszło, co wyszło. Śmierć.
To boli. A on? Patrzę na niego i nie wiem, nic nie wiem. Ja go przecież
kochałam, przynajmniej kiedyś. Ale nic nie jest na zawsze. Dopiero teraz to
wiem.
– Najgorsze były dzieci, to znaczy
wyrostki. Tych nie upilnujesz. No i się uwzięli na niego. Zaczęli wyzywać go od
morderców. Mówię im: zamknąć gęby, co wy tam wiecie? Ale ich to nie obchodziło,
czy on zabił. On był dla nich jak ranne zwierzę. On był dla nich jak mysz dla
złapanego kota – oni chcieli się z nim bawić. A taki gówniarz to co, lepszy niż
zwierzak? Też tylko instynkt, rozumu żadnego. Więc oni za nim łazili i go
wyzywali. Ale tak z daleka, że on ledwie słyszał, ale słyszał. Już oni to
potrafili: powiedzieć tak, żeby ledwo słyszał, ale żeby słyszał. No, a co on
miał zrobić? Szedł dalej. Ale każdego dnia łeb miał spuszczony bardziej.
– Kiedyś podobno jak już nie mógł
wytrzymać, to ją zamknął w oborze na cała noc. Uwiązał ją obok krowy na całą
noc. Tak słyszałem. Ale wiadomo, czy to prawda? Różne rzeczy mówią, o mnie też.
Że niby ten Zośki bachor to mój. A jak on tam mój, jak on czarny, a jak
blondyn? No, ale mówią, mówią. I co mi zrobią? Mówić można.
– Przesłuchaliśmy sąsiadów. Ale nikt
nic nie wie. Nie chcą się mieszać, tak to już jest na tych wsiach. Dzieci też
nic nie widziały. To skąd mam niby wiedzieć, czy ona sama to sobie zrobiła, czy
to on? Ja tak od domysłów nie jestem, a fakty są, jakie są. – wyjmuje z paczki
herbatnika, wkłada do ust, wyciera okruchy z wąsów. Patrzy przez okno: dwoje
dzieci skacze w kałuży. Uśmiecha się.
– Jutro idę na dyskotekę.
– Nie wolno ci.
– Nie twój interes.
– Nie minęły jeszcze dwa miesiące
od jej śmierci.
– Ona by tego chciała.
– Dziwię się, że ty tego chcesz.
– Ona by chciała, żebyśmy się
dobrze bawili.
– Może ona tak, ale ja nie.
– To siedź tu sama, jak pustelnik.
– rzuca w nią poduszką, miałaby ochotę ją udusić za to męczennictwo, które w
niej jest i które chce narzucić także jemu.
– Ale potem to i ktoś inny go tak
nazwał. Morderca. Chodziło chyba o papierosy. Że zapomniał zapłacić w sklepie.
Może i zapomniał, ale ktoś tam powiedział, że chciał ukraść. I ktoś powiedział:
po takim jak ty można się tego spodziewać. Po jakim jak ja? – on zapytał. Po mordercy.
I wtedy nastała cisza, bo wcześniej nikt tego słowa przy nim nie wypowiedział, nikt dorosły znaczy się, to
był pierwszy raz. A wiadomo, że jak jest pierwszy raz, to będą następne. On to
wiedział. Dlatego zapłacił za papierosy po raz drugi, bo wcześniej też
zapłacił, tylko tamten tego nie zauważył. Ale wiedział, że od teraz za wszystko
będzie musiał płacić dwa razy.
– Ludzie pamiętają, pamiętają, a
potem zapominają. Ale tu nikt nikogo wcześniej nie zabił, chyba że na wojnie,
albo tuż po. To znaczy, jeśli on ją zabił, to tego nikt nie wie. Dlatego nie
wiadomo było, jak się zachować. Każden coś tam sobie myślał i te myśli bez
przerwy wyłaziły. Mówili: ludzie pamiętają, pamiętają, a potem zapominają. Ale
nikt nie zapominał. A kiedy krowa mu się cieliła, to nie poszedł do sąsiada po
pomoc i cielę zdechło. A potem zdechła też krowa.
– A ten najmłodszy zaczął się
jąkać. I też ze dwa razy zsikał się w majtki w szkole. Kiedyś w nocy poszedł na
grób matki i tam zasnął. Ojciec znalazł go dopiero nad ranem. Szukał go całą
noc, aż w końcu wpadł na pomysł, żeby pójść na cmentarz. Dyrektorka w szkole
stwierdziła, że trzeba go gdzieś odesłać, ale on powiedział, że go nie odda.
Prawie miał łzy w oczach, bo gdzie miałby oddać swoje dziecko?
– Potem już w ogóle ze sobą nie
spaliśmy. Kilka razy wróciłem go domu z pola, a jej nie było. Ktoś powiedział,
że widzieli ją u sklepikarza, że wychodziła z magazynu, a sukienkę miała całą
uwaloną mąką. Powiedziałem: po co tam poszłaś? Powiedziała: przecież wiesz, że
ludzie gadają, a o tobie to nie gadają, że mnie bijesz? Spojrzałem na nią, ale
to już nie była ona, to nie z nią się ożeniłem piętnaście lat temu.
– Czasami mówią, że śmierć w nas
mieszka i że nam wydaje rozkazy. Ostatnim rozkazem jest, żeby umrzeć. Może i
tak. Zresztą czasami życie jest gorsze niż śmierć. Nie mówię, że tak było ze
mną. Zawsze czekałam na dzieci, patrzyłam jak wracały ze szkoły, ale pytałam
siebie: a co ze mną, gdzie jestem ja. Jestem dla nich, a kim jestem dla siebie?
On był brutalny, ale nie miałam wyjścia, musiałam z nim być, bo jak inaczej? Na
wsi inaczej nie możesz. Jego dotyk był szorstki, nic nie poradzę, tak to
widziałam, tak to czułam. Kiedyś zwalił się na mnie, a był pijany, okładałam go
pięściami po plecach, ale to nic nie dało. Na drugi raz idź do kurwy,
powiedziałam po wszystkim. Ale on powiedział: nikt oprócz ciebie się dla mnie
nie liczy. Może to wtedy śmierć wydała mi rozkaz po raz pierwszy?
– Na wiosnę, gdy ginie śnieg, pola
zielenią się od żyta, trawa zaczyna odrastać, a na drzewach pojawiają się pąki.
Powietrze jest lekkie i zaczyna pachnieć w taki niedający się opisać sposób,
jakby ktoś gdzieś daleko piekł ciasto, jakby pododawał do niego wszystkie
istniejące aromaty. Ale on na to nie patrzył, dla niego nie miało to już
znaczenia. Ktoś znów nazwał go mordercą i nie miał z kim iść ścinać drzewa, a
czuł, że sam nie da rady. Dlatego poszedł do lasu, ale w innym celu. Poszedł
tam i przerzucił pasek przez grubą gałąź. Potem sprawdził godzinę na zegarku,
choć sam nie wiedział, po co. Chyba żeby zyskać na czasie. Choć wyrok już
zapadł. Potem włożył ręce do kieszeni, wyjął paczkę papierosów i zapałki.
Włożył peta do ust, zapalił. A dziesięć minut później już nie żył, dyndał i
powoli zastygał.
– I wtedy powiedziałam: zabiliście
go. Tymi wszystkimi przytykami. I co teraz, szczęśliwy jesteście? Ale oni
oczywiście powiedzieli: idź, głupia babo, co ty wiesz. Wróciłam do domu i mówię
do męża: a dzieci, co teraz z tymi dziećmi?
– Widziałam, jak na niego
patrzyłeś.
– Odwal się, co ty możesz wiedzieć.
– To był twój ojciec.
– Sama mówiłaś, że to jego wina.
– Dlaczego mu nie pomogłeś, gdy się
cieliła krowa?
– Przecież wiesz, że byłem zajęty.
– Wcale nie byłeś.
– Byłem – znów uderza pięścią w
stół.
– Nie byłeś – przysuwa swoją twarz
do jego, on czuje uderzenie powietrza, gdy wylatują z niej słowa.
– Nie byłaś lepsza. – i zapada
milczenie.
– Poszłam i powiedziałam, że trzeba
ich będzie odesłać do ośrodka. Bo nie mają matki ani ojca. Ani nikogo innego.
Nikogo, kto mógłby się nimi zająć. A przecież ja mam swoje wytyczne, mnie wiążą
przepisy. Powiedzieli, że nic z tego, że zostaną tam i będą się sobą opiekować
nawzajem. Na podwórku szczekał pies, zapytałam, czy mnie nie ugryzie. Wtedy ten
najstarszy spojrzał się w taki sposób, a potem się bezczelnie uśmiechnął. Bałam
się wyjść z domu, zrobiłam to bardzo ostrożnie. Gdy szłam do bramki, on poszedł
do psiej buty. I spuścił psa z łańcucha. Udało mi się zamknąć bramkę za sobą w
ostatniej chwili. Krzyknęłam. Zobaczyłam białe zęby wbijające się w metal
ogrodzenia.
– Dopiero po jego pogrzebie wyszło,
że ona powiedziała kiedyś: zabiję się. Ale dlaczego? Tego nikt nie wiedział.
Ale jeden z jego kumpli warknął: ona już taka była, takiej zawsze źle. Może i
tak, kto tam wie.
– Ten najmłodszy wieczorem po
pogrzebie podpalił stóg siada, a potem stał w mroku i patrzył na ogień. W
majtkach miał mokro. Ludzie zaczęli się ich bać. No bo wiadomo, a może
następnym razem spali czyjś dom?
– Gdy ich zabierali, byłam akurat w
ogródku. Zakwitły mi georginie, te najładniejsze. Przyjechały samochody z
opieki społecznej, a do tego policja. Pracownice społeczne bały się przyjechać
same. Przecież ten najstarszy był naprawdę silny, wdał się w ojca. Kiedyś
powiedział jednej z nich, że skręci jej kark. Najmłodszego to zabrali podobno
do psychiatryka. Podobno na razie, ale kto tam wie. Dom stoi pusty. Pewnie się
teraz zmarnuje, no bo kto ma się tym zająć? No, niech pan popatrzy, jakie
piękne kwiaty, czerwone, a przechodzą w białe. Piękne. Dla mnie to nie ma nic
piękniejszego niż kwiaty.
– No i co bym mogła powiedzieć,
gdybym istniała? Gdybym nie umarła? Że żałuję, że bym wszystko zrobiła inaczej?
Że bym chciała zatrzymać ten moment, gdy go pokochałam, na zawsze. Tylko tamten
moment, bo z niego wszystko się narodziło. Ale nikt nie panuje nad tym, co
dzieje się potem. Podejmujemy decyzję, a potem wszystko jakoś się toczy. Samo z
siebie. Czy powiedziałabym, że wolałabym żyć? Ale przecież w takim razie
straciłabym to wszystko, co doprowadziło do mojej śmierci. Być może to właśnie
bym pomyślała, gdyby wolno byłoby mi teraz myśleć. Ale wolno mi tylko leżeć w
zimnym grobie.
– Gdzie jesteś?
– W miejscu, którego nienawidzę.
– Przyjadę po ciebie.
– To na nic, nie pozwolą mi z tobą
odejść.
– Przyjadę, gdy skończę 18 lat i
będę mógł się tobą zaopiekować. Wami wszystkimi.
– Nie masz pieniędzy, nie pozwolą
ci.
– Nie będę ich pytał o pozwolenie,
poderżnę im gardła, jeśli się nie zgodzą.
– Nie mów tak.
– Pomożesz mi?
– W czym?
– Poderżnąć im gardła.
– Nie mów tak.
– Więc co chcesz, żebym powiedział?
– Nie wiem.
KONIEC
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz