Karolina Malaga, laureatka "Lipy"
- Wyduś to z siebie w końcu –
mówi barman, a zarazem mój najlepszy kumpel, stając za kontuarem.
- Nic mi nie jest
– kłamię i przecieram twarz dłonią.
- Nie udawaj –
wskazuje dłonią na pięć pustych szklanek po whisky z lodem. – Od czternastu lat
nie wziąłeś do ust ani kropli alkoholu. Nawet w czekoladkach.
- Daj spokój –
rzucam na ladę zwitek banknotów i wychodzę. Słyszę jak mnie woła między
przekleństwami, ale nie odwracam się.
Na zewnątrz
uderza we mnie fala mroźnego powietrza. Z nieba prószy śnieg. Powinienem wezwać
taksówkę, ale mieszkam kilka ulic dalej, więc uznaję to za niepotrzebny kłopot.
Owijam się szczelniej płaszczem i ruszam w mrok.
Czuję jak telefon
wibruje mi w spodniach, więc wyciągam go. Na wyświetlaczu widnieje imię Nadia. Jeszcze kilka dni temu
uśmiechnąłbym się, ale teraz… Teraz czuję jak moje serce przeszywa ogromny ból…
21 czerwca
- Nie martw się.
Odbiorę te kwiaty, tylko podaj mi adres kwiaciarni – uspokajam mojego tatę.
Andrzej Nawrockijest
opanowanym mężczyzną i nigdy się stresuje. Prawie nigdy. Jeśli chodzi o
prezenty dla mamy, zachowuje się jakby co najmniej rozbrajał bombę, mogącą
zniszczyć pół planety. Zawsze na kilka tygodni przed jej urodzinami objeżdża
wszystkie warszawskie kwiaciarnie w poszukiwaniu najpiękniejszego i
największego bukietu białych róż, który nawet w połowie nie oddaje urody jego
żony, jak zwykł mawiać, przez co mama jest najszczęśliwsza kobietą na świecie.
Zapisuję adres na
kartce i rozłączam się. Jest dziesiąta, więc przez następne trzy godziny czeka
mnie papierkowa robota zanim będę mógł jechać na przyjęcie. Wypełniam dokumenty
i po raz setny czytam akta mojego nowego klienta, próbując znaleźć najlepszą
linię obrony.
Kiedy patrzę na
zegarek zauważam, że minęła trzynasta. Zamykam wszystkie teczki i wrzucam do
szuflady. Żegnam sekretarkę i opuszczam kancelarię.
Gdy wchodzę do
kwiaciarni, czuję jakbym z zatłoczonej Warszawy, przeniósł się do rajskiego
ogrodu. Z każdej strony otacza mnie zapach róż, tulipanów, kalii i innych
kwiatów, których nie potrafię nazwać. Zaczynam się rozglądać za sprzedawcą
ukrytym wśród roślin, ale nie mogę nikogo dostrzec.
- Dzień dobry –
woła jakiś wysoki głos.
Odwracam się i
widzę siedzącą za ladą piękną dziewczynę, która właśnie odgarnia do tyłu rude loki.
Otaczają ją promyki słońca wpadające przez szklaną ścianę. Nie mogę przestać na
nią patrzeć.
- Przepraszam,
ale będzie się pan tak gapił czy zamierza pan coś kupić? – pyta, uśmiechając
się.
- A mogę jedno i
drugie? – odpowiadam prowokująco, na co wydaje parsknięcie, próbując
zakamuflować śmiech.
- W czym mogę panu służyć? – patrzy na mnie z
zażenowaniem, więc nie mówię jej o stu tysiącach pomysłów, które przeleciały mi
przez myśl, a w których mogłaby mi służyć.
- Przyszedłem odebrać róże. Moje nazwisko to
Nawrocki.
Wskazuje palcem na coś wyglądającego jak duża
lodówka. Wyciągam z niej ogromny bukiet z pięknych białych róż ozdobiony
krwistoczerwoną kokardą. Julia Nawrocka będzie zdecydowanie zachwycona. Zbliżam
się do drzwi, ale widzę, że będę musiał odłożyć kwiaty, żeby je otworzyć.
- Niech pan zaczeka. Pomogę – woła sprzedawczyni i
wyjeżdża wózkiem zza biurka.
Wcześniej nie zauważyłem, że jest niepełnosprawna.
Mówię, żeby się nie kłopotała, ale ona podjeżdża i bierze ode mnie róże.
Otwieram drzwi i nachylam się nad nią, by odebrać kwiaty. Odurza mnie zapach bzu,
więc prostuję się szybko, żeby nie zrobić z siebie większego idioty niż już to
zrobiłem, gapiąc się na nią bezmyślnie. Uśmiecham się na pożegnanie i wychodzę.
26 czerwca
Od kilku dni w mojej głowie ciągle pojawia się
obraz pięknej sprzedawczyni kwiatów. Nie potrafię o niej zapomnieć. Nie mogę
skupić się nawet na pracy, którą tak kocham.
Gdy dochodzi trzynasta, wychodzę na lunch. Ale
zamiast iść do restauracji, jadę do kwiaciarni „Stokrotka”.
- Dzień dobry – mówię i rozglądam się w
poszukiwaniu sprzedawczyni, ale nigdzie jej nie widzę.
- Dzień dobry – zza regału z kwiatami wyjeżdża
rudowłosa dziewczyna. – Mogę panu w czymś pomóc?
Uśmiecham się i
wskazuję na czerwone tulipany.
- Poproszę ten
bukiet.
Patrzę jak bierze
go do ręki i ozdabia. W milczeniu podziwiam każdy jej ruch. Delikatnie poprawia
kwiaty, uśmiechając się przy tym.
- Zgodziłaby się
pani pójść ze mną na kolację, gdybym panią zaprosił?
Podaje mi
tulipany i patrzy na mnie z zaskoczeniem.
- To propozycja?
– przechyla głowę.
- Dla pani zawsze
– uśmiecham się.
- Jestem Nadia –
wyciąga do mnie rękę, ale zamiast uścisnąć jej dłoń, nachylam się i całuję ją,
na co dziewczyna uroczo się rumieni.
- Aleksy– mówię
niskim głosem. – Jutro o dziewiętnastej w Atelier Française? Przyjadę po
ciebie.
- Skąd ta
pewność, że się zgodzę?
- Nie masz
obrączki, a nawet gdybyś miała to nie odmówiłabyś mi. Mój urok osobisty jest
zbyt duży – mrugam do niej.
- Pacyfik przy
twoim ego to maleńka kałuża – puszcza do mnie oko.
Wybucham
śmiechem. Nadia ma rację – moje ego jest naprawdę poważne rozdmuchane.
Oczywiście nie uznaję tego za wadę. W moim zawodzie pewność siebie jest
kluczowa. Tak jak dar przekonywania ludzi i urok osobisty. Zawsze mam większe
powodzenie w sądzie, gdy orzeka kobieta. Gdy zaczynam nucić pod nosem „Już taki
jestem zimny drań”, Nadia chichocze i w końcu zgadza się na kolację. Moja misja
wykonana, więc zadowolony wracam do kancelarii.
27 czerwca
Atelier Française
to restauracja mojego kuzyna Pierre’a Claviera. Znajduje się w centrum w
pobliżu mojej kancelarii. Uwielbiam kuchnię francuską, więc jestem w niej
stałym gościem.
Zarezerwowałem
stolik w rogu sali, skąd mam doskonały widok na wejście, żeby bez problemu zauważyć
Nadię, która uparła się, że przyjedzie sama. Próbowałem ją przekonać, żeby
jechała ze mną, ale jest tak uparta, że w końcu musiałem ustąpić. W zasadzie
zrobiłem to tylko dlatego, że zagroziła odwołaniem kolacji.
Drzwi do
restauracji rozsuwają się i wjeżdża najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek
widziałem. Ma na sobie czerwoną koktajlową sukienkę i czarne sandałki na
szpilce. Rude loki upięła w luźny kok. Wygląda przepięknie.
Zrywam się z
krzesła i pędzę do drzwi, żeby jej pomóc. Witam ją pocałunkiem w rękę i wiozę
do naszego stolika.
- Dobry wieczór,
państwu – podchodzi do nas kelner. – Mogę przyjąć zamówienie?
Nadia szepcze, że
zdaje się na mój wybór, więc zamawiam to, co zwykle.
- Poprosimy
przegrzebki, ratatouille oraz mus czekoladowy, a do tego wodę i jakieś wino,
które Pierre wybierze.
Chłopak wszystko
notuje i odchodzi. Nadia rozgląda się po zatłoczonej sali, podziwiając wystrój.
- Często tutaj
przychodzisz? – pyta.
- Prawie
codziennie. Pracuję w pobliżu, a właściciel jest moim kuzynem, więc lubię
odwiedzać to miejsce – posyłam jej uśmiech.
Rozmawiamy
jeszcze przez chwilę, aż zjawia się kelner z zamówieniem.
- Wygląda
wspaniale – mówi Nadia.
Nie tylko
jedzenie wygląda dziś wspaniale.
- Poczekaj aż
spróbujesz jak smakuje – puszczam do niej oko.
- Wyśmienite –
mruczy z zadowoleniem, wkładając pierwszy kęs w usta.
W trakcie
jedzenia rozmawiamy i śmiejemy się. Z rozmowy dowiaduję się między innymi, że
ma dwadzieścia dziewięć lat, lubi książki, rośliny, czekoladę i jest absolutną
fanką Anthony’ego Hopkinsa. Opowiadam jej o kancelarii, o tym jak to jest być
odpowiedzialnym za czyjąś przyszłość, a także dzielę się z nią moimi
zainteresowaniami. Nadia jest szczerze zdumiona, że pięć razy w tygodniu
trenuję judo i sama żartuje, że jedyną formą sportu jaką mogłaby uprawiać byłby
bieg przed tuzinem uzbrojonych gangsterów, bo nie istnieje inna możliwość, żeby
ktoś zmusił ją do aktywności fizycznej. Jestem trochę zaskoczony, bo nie
spodziewałem się, że mimo że jeździ na wózku, potrafi żartować ze swojej
niepełnosprawności.
Z głośników
zaczyna płynąć „Strangers in The Night” Franka Sinatry.
- Uwielbiam ten
utwór – mówi Nadia ze smutkiem. – Niestety nigdy nie będę w stanie do niego
zatańczyć.
Nie mogę patrzeć,
jak się smuci. Zaprosiłem ją na kolację i jeśli wyjdzie płacząc już nigdy
więcej nie zgodzi się na kolejną randkę ze mną. Odsuwam szybko złe myśli i
wstaję. Obchodzę stolik i wyciągam rękę do Nadii.
- Mogę panią
prosić? – łapię jej dłoń.
- Daj spokój,
Aleksy – uśmiecha się, ale to smutny uśmiech. – Przecież to nie możliwe.
- Ze mną wszystko
jest możliwe – mówię z przekonaniem.
Nachylam się nad
nią, obejmuję ramionami i podnoszę do góry.
- Co robisz? –
szepcze.
- Zaufaj mi –
patrzę jej prosto w oczy.
Układam jej stopy
na swoich i obejmuję ją mocno. Ona również kurczowo łapię się moich ramion.
Zaczynamy kołysać się w rytm głosu Sinatry. Nadia rozluźnia się trochę, więc
delikatnie zaczynam poruszać nogami, tak żeby jej nie przewrócić.
Mój kuzyn musiał nas zauważyć, bo przyciemnił światła
i pogłośnił muzykę. Tańczymy teraz pośrodku restauracji przyciągając spojrzenia
wszystkich gości.
Gdy utwór się kończy, wracamy do stolika. Zielone
oczy Nadii są pełne łez.
- Dziękuję – mówi cicho. – Zapamiętam tę chwilę do
końca życia.
- Nie płacz – podaję jej chusteczkę. – Obiecuję, że
jeszcze niejeden raz zatańczymy.
Odgarniam z jej policzka zbłąkany kosmyk rudych
loków i składam delikatny pocałunek na jej ustach.
18 października
Odkąd poznałem
Nadię minęło kilka miesięcy, które zdecydowanie uważam za najlepszy czas w moim
życiu. Regularnie odwiedzam kwiaciarnię, a także zabieram ją na randki. Jestem
szczęśliwy i absolutnie zakochany, ale jeszcze wyznałem, że ją kocham. Trochę
się tego boję, bo nie chcę jej stracić.
Jednak Nadia jest
warta każdego ryzyka. I ma dzisiaj urodziny…
O dziewiętnastej
odbieram Nadię z jej mieszkania. W samochodzie zakładam ją opaskę na oczy i
upewniam się, że nic nie widzi.
- Aleksy, czemu
nie chcesz mi powiedzieć, dokąd jedziemy?
- Słyszałaś
kiedyś o czymś takim jak niespodzianka? – pytam, udając znudzonego. – Jak sama
nazwa wskazuje, jest to coś niespodziewanego.
Kątem oka widzę
jak ze złością krzyżuje ręce i prycha.
Po kilkunastu
minutach docieramy pod Łazienki. Gdy zatrzymuję samochód Nadia sięga po opaskę,
ale łapię jej dłoń.
- Jeszcze nie
teraz – mówię, na co wydaje zduszony pomruk.
Ścieżką prowadzę
jej wózek po parku. Nadia milczy i wsłuchuje się w otoczenie, licząc, że
odkryje, co przygotowałem. Następnym razem chyba włożę jej słuchawki. Wtedy
będę miał pewność, że mój plan jest w pełni sekretny.
Na placu przed
pałacem migotają dziesiątki świec. Wszystko zgodnie z moim planem. Zatrzymuję
wózek i macham dłonią na skrzypka. Zaczynają płynąć pierwsze dźwięki, a ja
jednym ruchem zdejmuję z oczu Nadii czarną opaskę i mimo że mój głos nie należy
do najwspanialszych, zaczynam śpiewać, dziękując w głębi mojemu ojcu, że
uwielbia muzykę z okresu dwudziestolecia międzywojennego.
Choćbyś w piersi serce
miał jak głaz,
jednak kiedyś
przyjdzie taki czas,
że ci serce twe nagle
dziwnie drgnie,
co to znaczy, każdy
wie.
Nie wiesz wtedy:
płakać, czy się śmiać,
chciałbyś cały świat w
ramiona brać,
oczy twoje lśnią, bo
masz właśnie to,
co miłością ludzie
zwą.
Warto było
chodzić w dzieciństwie na lekcje śpiewu. Nadia rozgląda się wokół, a potem
patrzy mi w oczy. Uśmiecha się, a po jej policzkach ciekną łzy.
Tylko z tobą i dla
ciebie,
wciąż serce o tym śni.
Tylko z tobą i dla
ciebie,
przez jasne życia dni.
Raj na ziemi, serce w
niebie,
wtem szczęście musi
być.
Tylko z tobą i dla
ciebie żyć.
Gdy kończę
śpiewać podchodzę do mojej ukochanej i ściskam jej dłoń.
- Nadio Michalak,
wiem że to może za wcześnie, ale kocham cię i będę cię kochał aż po kres
świata, a nawet dłużej – mówię patrząc jej w oczy.
Nadia ociera łzę.
- Ja też cię
kocham – nachylam się i całuję ją namiętnie.
Kiedy odrywam się
od jej ust, daję znak młodemu chłopakowi. Podchodzi do nas. Daje nam dwa
pomarańczowe lampiony oraz zapalniczkę. Zapalam je, a potem podaję jeden
najpiękniejszej kobiecie we wszechświecie, która patrzy na mnie z lekko
rozchylonymi w zdziwieniu ustami.
- Pomyśl jakieś
życzenie – szepczę.
Zamyka oczy, a
potem wypuszcza lampion do góry. Ja również zamykam oczy i życzę sobie, żeby ta
chwila trwała w nieskończoność. Otwieram usta, aby coś powiedzieć, ale Nadia mi
przerywa.
- Nie zdradzaj,
bo się nie spełni – ściska moją dłoń i przyciąga mnie do siebie.
Nigdy nie
przypuszczałem, że kiedyś się zakocham. Zawsze sądziłem, że to nieostrożne
oddać swoje serce komuś, kto w każdej chwili może je rozgnieść i połamać na
tysiące kawałków… A na taką nieroztropność nie mogłem sobie pozwolić. Teraz
jednak myślę, że byłem idiotą.
25 listopada
- Kochanie,
gotowa? – pytam, ściskając dłoń Nadii.
- Chyba tak –
odpowiada uśmiechając się.
Jest lekko zdenerwowana.
W końcu nie codziennie ktoś przedstawia ją swoim rodzicom. Chociaż jeśli o nich
idzie, to kochają ją odkąd zrobiła dla mamy urodzinowy bukiet.
Otwieram drzwi i
wchodzimy. Od razu podbiega do nas Julia Nawrocka, wołając swojego męża, żeby
zszedł na dół, bo nikt nie zamierza na niego czekać i całuje Nadię w oba
policzki. Kiedy cała procedura poznawania nowego gościa kończy się, zasiadamy
do stołu.
- Nadio, – mówi z
wahaniem moja matka – jeździsz na wózku od urodzenia?
Zatrzymuję
widelec w połowie drogi do ust. Znam ją kilka miesięcy, ale nigdy o to nie
zapytałem.
- Właściwie od
piętnastego roku życia – mówi z pustką w głosie.
Przy stole zapada
milczenie.
- Piątego lipca wracałam
późnym wieczorem od koleżanki. Jakiś samochód z dużą prędkością wjechał na
chodnik i mnie potrącił. Pamiętam tylko, że upadłam. Rano jakaś kobieta,
wyprowadzając psa znalazła mnie nieprzytomną, zadzwoniła po pogotowie. Lekarze
robili, co mogli, ale nie zdołali mi pomóc, bo miałam złamane aż siedem kręgów
i kość biodrową – mówiąc to, patrzy pustym wzrokiem w przestrzeń.
- Jest jakaś
szansa, że odzyskasz władzę w nogach? – pyta stłumionym głosem mój ojciec.
- Żadnej –
odpowiada cicho.
Moja mama zmienia
temat i zaczyna mówić o kwiatach, co bardzo ożywia Nadię. Wzdycham z ulgą i
biorę łyk wody.
Nie.
Nie.
NIE.
TYLKO NIE TO. TO
NIE MOŻE BYĆ PRAWDA.
Duszę w sobie
przekleństwo oraz chęć rzucenia się pod najbliższy pociąg.
Dociera do mnie
okrutna prawda. To przeze mnie Nadia jest niepełnosprawna…
Gdy miałem
dziewiętnaście lat, wracałem z kumplami z mocno zakrapianej imprezy. Wszyscy
coś wypiliśmy. Padło na mnie, że będę kierowcą, bo byłem najtrzeźwiejszy z
naszej ekipy. Jechałem po mieście z dużą prędkością. W jednej sekundzie
straciłem panowanie nad samochodem. Wjechaliśmy prosto w jakąś dziewczynę.
Byłem zbyt roztrzęsiony, żeby sprawdzić jej stan. Jeden z chłopaków wyszedł,
sprawdził puls. Stwierdził, że nie żyje. Przerażenie wzięło górę nad
rozsądkiem. Uciekliśmy stamtąd najszybciej jak mogliśmy i obiecaliśmy zachować
to między naszą trójką.
Przez czternaście
lat myślałem, że zabiłem człowieka. Byłem w błędzie. Jest jeszcze gorzej.
Zniszczyłem życie kobiecie, którą kocham. Jak się dowie, nigdy mi tego nie
wybaczy.
- Jesteś dzisiaj
wyjątkowo milczący – mówi moja matka.
- Przepraszam,
ale trochę boli mnie głowa – kłamię.
Przyjemne
spotkanie zmieniło się w koszmar. Mam ochotę wrzeszczeć i przeklinać cały
świat. Do końca obiadu siedzę w niemal całkowitym milczeniu. Nie mogę patrzeć
na Nadię siedzącą na wózku, mając świadomość, że to moja wina.
Wieczorem odwożę
ją do domu. Zostawiam ją tłumacząc, że muszę jeszcze zajrzeć do kancelarii,
żeby przygotować się do jutrzejszej rozprawy. Oczywiście to kłamstwo.
Wracam do domu i
przebieram się w strój do biegania. Pada deszcz, ale to mnie nie powstrzymuje.
Biegam w deszczu przez cztery godziny, licząc na to, że dostanę zapalenia płuc
i umrę w najbliższym czasie.
Nie mogę być
dalej z Nadią, mając świadomość, co zrobiłem. Jeśli powiem jej prawdę – rzuci
mnie, jeśli nie powiem – kłamstwo mnie zniszczy.
Wiem, że to
dziecinne, ale biorę telefon do ręki i wybieram numer Nadii. Wystukuję
wiadomość „Przepraszam. To koniec. Nie dzwoń do mnie.”, a potem klikam
„Wyślij”.
4 grudnia
- Wstawaj, dupku!
– wyrywa mnie ze snu przeraźliwy krzyk.
Pęka mi głowa. Z
trudem otwieram oczy. Nade mną stoi rozwścieczona blondynka. Ma mord w oczach.
- Kim jesteś i
skąd się tu wzięłaś? – pytam.
- Jestem
współlokatorką Nadii i prosto z piekła – oznajmia bez cienia uśmiechu, a za nią
dostrzegam rozbitą szybę. – Moja przyjaciółka przez ciebie właśnie czeka na
samolot do Hiszpanii. Wyjeżdża na stałe. Nie obchodzi mnie czy to zigno…
Nie daję jej
skończyć. Wybiegam z domu w samych jeansach i białej koszulce. Jest
przeraźliwie zimno, ale mam mało czasu. Wsiadam do taksówki, którą przyjechała
ta wariatka, robiąca chwilowo awanturę w moim salonie.
- Szybko! –
krzyczę. – Niech pan jedzie na lotnisko! Nie mamy czasu do stracenia!
- Wyhamuj,
człowieku – warczy kierowca. – Nie zamierzam stracić pracy, bo jakiś kretyn
bawi się w Jamesa Bonda.
Kiedy obiecuję
zapłacić mu potrójnie, w końcu zgadza się jechać. Po drodze łamie chyba
wszystkie możliwe przepisy, ale nie dbam o to. Teraz liczy się tylko Nadia.
Wysiadam z
samochodu i najszybciej jak mogę przebijam się przez tłum, wypatrując kobiety
mojego życia. Znienawidzi mnie, ale muszę spróbować.
W końcu
dostrzegam ją między ludźmi.
- Nadia!
Podnosi głowę i
patrzy na mnie przez łzy.
- Błagam nie
wyjeżdżaj. Kocham cię! Przepraszam – krzyczę, ściągając na siebie spojrzenia
dziesiątek ludzi. – Wybacz mi. Zachowałem się jak kretyn. Moje życie bez ciebie
nie ma sensu. Jest puste, niekompletne. Nie potrafię bez ciebie żyć. Wiem, że
cię zraniłem.
Nadia milczy,
więc kontynuuję:
- Musisz coś
wiedzieć… – opowiadam o wypadku, ale jej twarz pozostaje niezmieniona, przez co
zaczynam się martwić. Jeśli kobieta na ciebie wrzeszczy to znaczy, że coś dla
niej znaczysz, ale jeśli jest obojętna, jesteś na przegranej pozycji. - Wiem,
że na to nie zasługuję, ale, proszę, wybacz mi.
Padam przed nią
na kolana.
- Każesz mi
odejść, odejdę. Każesz mi spalić świat, zrobię to – patrzę jej prosto w oczy,
ale ona nadal milczy. – Błagam, powiedz coś.
Po moim policzku
spływa łza. Nadia dotyka dłonią mojej twarzy.
- To – wskazuje
na swoje nogi – już dawno wybaczyłam i nie mam do nikogo żalu. To był wypadek.
Ale to – kładzie rękę na serce – bolało bardziej.
- Przepraszam –
szepczę. – Bałem się, że mnie znienawidzisz. Nie wiedziałem, co robić.
Zawładnęłaś całym moim życiem i nie mogę bez ciebie żyć. Kocham cię.
- Też cię kocham
– odpowiada cicho.
Podnoszę się, a
potem składam na jej ustach pocałunek. Wokół nas wybucha fala oklasków.
Nagle rozlega się
głośny strzał.
- Wszyscy na
ziemię – woła jakiś zamaskowany mężczyzna i uderza karabinem w brzuch młodego
mężczyznę. – Już, już!
Ludzie zaczynają
panikować. Część zaczyna uciekać, a część kładzie się na podłodze. Nadia jest
na wózku i nie jest w stanie tak po prostu tego zrobić. Przeklinam cicho, mając
nadzieję, że atakujący zostanie powstrzymany lub odzyska rozum.
Kilka osób nadal
stoi. Padają strzały. Ich ciała bezwładnie upadają.
- Kto następny?!
– krzyczy szaleniec i odwraca się na pięcie w naszą stronę.
Uśmiecha się
krzywo i celuje w Nadię. Rzucam się w lewo, żeby ją zasłonić. Słyszę stłumiony
krzyk, a zaraz potem przyszywa mnie paraliżujący ból i zapada ciemność.
***
Przed pałacem w
Łazienkach Królewskich wokół rudowłosej kobiety biega pięcioletni chłopiec. Ma
ciemnobrązowe włosy i błękitne oczy. Wygląda jak idealna kopia swojego ojca.
- Aleksy, chodź
tutaj – woła matka.
Syn podbiega do
niej i bierze do rączek jeden lampion. Ona trzyma drugi. Zapala je. Łapie
chłopca za rękę i zamyka oczy. Potem otwiera je i uśmiecha się do dziecka.
- Gotowy? – pyta.
- Tak, mamusiu –
odpowiada chłopczyk słabym głosem.
- Wpuśćmy te
lampiony i niech lecą wysoko do nieba. Niech tatuś wie, jak bardzo go kochamy –
mówi, a po jej policzku spływa łza.
***
Otacza
mnie cisza przerywana jedynie regularnym pikaniem urządzeń monitorujących pracę
serca. Otwieram oczy i widzę Nadię, która śpi wtulona w moją dłoń. Delikatnie
gładzę ją po głowie.
- Obudził się pan w końcu – podchodzi do mnie kobieta ubrana w biały fartuch. – Stracił pan dużo krwi, ale dzielnie pan walczył. Musi pan wytrzymać jeszcze trochę, bo ma pan dla kogo.
Starsza kobieta uśmiecha się i wychodzi. Nadia porusza się i podnosi głowę.
- Kochanie… - zaczynam, ale ona ucisza mnie.
- Kocham cię, a właściwie oboje cię kochamy – wskazuje na swój brzuch. – I nie waż się więcej nas tak straszyć.
- Wyjdź za mnie – szepczę ściskając jej dłoń.
- Za nikogo innego nie chcę – uśmiecha się.
- Obudził się pan w końcu – podchodzi do mnie kobieta ubrana w biały fartuch. – Stracił pan dużo krwi, ale dzielnie pan walczył. Musi pan wytrzymać jeszcze trochę, bo ma pan dla kogo.
Starsza kobieta uśmiecha się i wychodzi. Nadia porusza się i podnosi głowę.
- Kochanie… - zaczynam, ale ona ucisza mnie.
- Kocham cię, a właściwie oboje cię kochamy – wskazuje na swój brzuch. – I nie waż się więcej nas tak straszyć.
- Wyjdź za mnie – szepczę ściskając jej dłoń.
- Za nikogo innego nie chcę – uśmiecha się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz