Z niecierpliwością oczekujemy na wyniki konkursu plastycznego "Conradowskie inspiracje". Ola, Marta, Ilona, Ala i Dominik wykonali ilustracje do poniższych fragmentów dzieł Conrada. Wkrótce je zaprezentujemy.
J. Conrad, Jądro ciemności, tłum. A. Zagórska, Wydaw. GREG, Kraków 2004, s. 34
J. Conrad, Jądro ciemności, tłum. A. Zagórska, Wydaw. GREG, Kraków 2004, s. 34
„ Drzewa i
drzewa, miliony drzew masywnych, olbrzymich, strzelających w górę; a u ich stóp
pełzł przeciw prądowi tuż przy brzegu mały, umorusany sadzą parowiec, jak
ociężały chrząszcz łażący po posadzce wyniosłego portyku. Człowiek czuł się
bardzo mały i
zagubiony, a jednak to uczucie nie było właściwie przygnębiające. Wprawdzie
byliśmy mali, ale umorusany chrząszcz pełzł naprzód – czego się właśnie od
niego wymagało. (…) Droga otwierała się przed nami i zamykała za nami, jakby
las wkraczał powoli w wodę, by zagrodzić nam powrót. Przenikaliśmy wciąż
głębiej i głębiej w jądro ciemności. Bardzo tam było spokojnie. Czasami nocą
warkot bębnów za zasłoną drzew biegł w górę rzeki i trwał w słabym odgłosie do brzasku, jakby
się unosił wysoko powietrzu nad naszymi głowami. Nie wiedzieliśmy, czy oznacza
wojnę, pokój czy modlitwę. Przed samym świtem zapadała chłodna cisza; drwale
spali, ogniska ich przygasały; człowiek się zrywał na trzask gałązki.
Wędrowaliśmy po przedhistorycznej ziemi, po ziemi mającej wygląd nieznanej
planety. Mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy pierwszymi ludźmi biorącymi w
posiadanie jakiś przeklęty spadek, którym można zawładnąć tylko za cenę
dojmującej udręki i niezmiernego znoju. I nagle, kiedy okrążaliśmy z trudem
jakiś zakręt, ukazywały się ściany z sitowia, spiczaste dachy z trawy, wybuchał
wrzask, kłębił się wir czarnych członków, klaszczących rąk, tupiących nóg,
rozkołysanych ciał, oczu przewracających białkami – pod nawisłym listowiem,
ciężkim i nieruchomym. Parowiec brnął powoli po krawędzi czarnego, niepojętego
szału”.
„W oddali można było rozróżnić
ciemne ludzkie kształty, migające niewyraźnie na tle mrocznego lasu, a blisko
rzeki dwie brązowe, wojownicze postacie, wsparte na wysokich włóczniach, stały
w blasku słońca jak posągi; na głowach miały przybranie z fantastycznie
upiętych , nakrapianych skór. A z prawej strony szła wzdłuż oświetlonego brzegu
dzika i wspaniała postać
kobieca.
Stąpała miarowym krokiem, owinięta w
pasiastą szatę z frędzlami, depcząc dumnie ziemię wśród lekkiego brzęku i
migotu barbarzyńskich ozdób. Trzymała głowę wysoko; jej włosy były upite w
kształt hełmu; na nogach miała mosiężne kółka aż do kolan, bransolety z mosiężnego drutu aż po łokcie,
szkarłatną plamę na ciemnym policzku, nieprzeliczone naszyjniki ze szklanych
paciorków u szyi; dziwaczne jakieś przedmioty, amulety, dary czarowników, które
wisiały na niej, lśniły i drgały przy każdym kroku. Musiała mieć na sobie
wartość kilku kłów słoniowych. Była dzika i przepyszna, płomienno oka i
wspaniała; jej powolne posuwanie się naprzód miało w sobie coś złowieszczego. A
wśród ciszy, która spadła nagle na całą te smutną krainę, olbrzymi obszar
puszczy, cały ogrom płodnego
i tajemniczego życia zdawał
się patrzeć na nią, zadumany, jakby patrzył na wizerunek swojej własnej
mrocznej i namiętnej duszy.
Znalazłszy się naprzeciwko parowca,
kobieta zatrzymała się i zwróciła w naszą stronę. Jej długi cień sięgał wody.
Twarz o tragicznym i dzikim wyglądzie wyrażała obłędny smutek i niemy ból, a
zarazem niepokój jakiegoś nurtującego, na wpół dojrzałego postanowienia. (…)
Kobieta patrzyła na nas, jakby życie jej zależało od niezłomnej wytrwałości
tego wzroku. Wtem otworzyła nagie ramiona i poderwała je sztywno w górę, jak
owładnięta niepohamowanym pragnieniem, by dotknąć nieba – a w tejże chwili
szybkie cienie wypadły na ziemię i ogarnęły rzekę obejmując parowiec w mrocznym
uścisku. Straszliwa cisza wisiała nad krajobrazem”.
J. Conrad, Lord Jim,
przeł. A. Zagórska, Wydaw. GREG, Kraków 2009, s. 67
„Jim wstrząsnął się lekko (…). Była
jakby okropna cisza w jego twarzy, w jego ruchach, nawet w jego głosie, kiedy
powiedział: - Krzyczeli – i mimo woli nadstawiłem uszu, aby pochwycić widmo
tego krzyku, który się rozlegnie natychmiast poprzez złudne wrażenie ciszy.
- Było ośmiuset ludzi na tym statku
– powiedział, przykuwając mnie do krzesła okropnym spojrzeniem bez wyrazu. –
Ośmiuset żywych ludzi, a oni krzyczeli na tego jednego, martwego, żeby skoczył
i wyratował się. „Skacz, George! Skacz! Dalej! Skacz!” Stałem u burty z ręką na
żurawiku. Byłem bardzo spokojny. Noc stała się jak atrament. Nie było widać ani
nieba, ani morza. Słyszałem łódź obijającą się o burtę: stu, stuk; (…). Nagle
kapitan zawył: Mein Gott! Szkwał!
Szkwał! Odpychać! – Gdy deszcz zaczął szumieć i zerwał się wiatr, wrzasnęli
znowu: ‘Skacz, George! Złapiemy ciebie! Skacz!’. Okręt zaczął się powoli
zanurzać; deszcz przewalał się po nim jak wzburzone morze; czapka zleciała mi z głowy; wpierało mi oddech
do gardła. Usłyszałem – jakbym stał na szczycie wieży – jeszcze jeden dziki
wrzask: ‘Geo-o-orge! No, skacz!’. Statek zanurzał się, zanurzał, dziobem
naprzód, pode mną…
Podniósł z wolna rękę do twarzy i
zdejmował z niej coś palcami, jakby go oblazła pajęczyna, a potem patrzył na
swoją otwartą dłoń przez jakie pół sekundy, zanim mu się wyrwało:
- Skoczyłem… - zatrzymał się,
odwrócił wzrok… - Tak mi się zdaje – dodał.
Jasnoniebieskie oczy Jima spojrzały
na mnie żałośnie; stał przede mną niemy i obolały, a ja
czułem, że mnie przygniata smutne poczucie bezsilnej, zrezygnowanej mądrości
wraz z głęboką litością starca, który patrzy na dziecięcą klęskę, bezradny i ubawiony.
- Na to wygląda – mruknąłem.
- Nie byłem tego świadomy, póki nie
spojrzałem w górę – wyjaśnił Jim pośpiesznie.
(…) – Statek wydał mi się wyższy od
muru; majaczył jak skała nad łodzią… Chciałem umrzeć! – krzyknął. – Nie mogłem
już stamtąd wrócić. Było to, jakbym wskoczył w studnię – w wieczny, głęboki
dół…”
J. Conrad, Tajfun i inne opowiadania, przekł. H. Carroll - Najder, A.
Zagórska, Państwowy Instytut Wydawniczy, warszawa 1973, s. 91
„Przez postrzępioną szczelinę w
pułapie chmur migotało parę gwiazd, oświetlając czarne fale, piętrzące się i
opadające we wszystkich kierunkach. Czasami czub wodnego słupa wpadał przez
burtę i mieszał się z zamiecią piany na zalanym wodą pokładzie; „Nan-Shan”
poruszał się ociężale na spodzie kolistej cysterny z chmur. Było cos niepojęcie
złowrogiego w tym pierścieniu z gęstych
oparów wirujących wściekle wokół ośrodka ciszy w oku tajfunu, w którym znajdował
się statek, okalających go czymś w rodzaju nieruchomego, nieprzerwanego muru. W
tym oku morze, jakby poruszane wewnętrznym niepokojem, tryskało w górę czubami
kopców wodnych, które zderzały się ze sobą i ciężko biły o burty okrętu; spoza
kręgu złowieszczej ciszy dolatywał cichy, przeciągły jęk, jakby niekończąca się
skarga rozszalałych żywiołów. Kapitan MacWhirr milczał, zaś Jukes wyłowił
raptem natężonym uchem ledwo dosłyszalny, zdławiony ryk jakiejś ogromnej fali,
która gnała okryta gęstym mrokiem, zamykającym tak straszliwie jego pole
widzenia”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz