„Alibi”
Pierwsza część przygód Aleksandra Fienora
Część pierwsza
Wprowadzenie do sprawy
Pan Aleksander Fienor
siedział przy biurku w swoim pokoju. Mieszkał w Suchej Beskidzkiej na osiedlu Beskidzkim
3/9. Był znanym i cenionym prawnikiem. Tego dnia nie miał wielu obowiązków.
Przeglądał właśnie akta zakończonej sprawy, uśmiechając się do siebie
mimowolnie. Miał ku temu powody. Reprezentował Klarę Kasprzyk w pamiętnej
sprawie morderstwa swojego kolegi po fachu, Arnolda Szwejzalhera, z którym jego
klientka miała drobne zatargi. Brak jej udziału w zabójstwie trudno było
udowodnić – prawnik długo przeglądał kopie zeznań świadków, szukając jakiegoś punktu
zaczepienia; nie spał po nocach, wciąż przeglądając akta sprawy. Prasa całej
Polski skupiona była wokół pamiętnej rozprawy z dnia czternastego marca 2016
roku (czyli zaledwie sprzed tygodnia). Jakże mocne były oskarżenia
prokuratury! Jednak udało się mu ich wszystkich
uprzedzić - prokuratora, sędziego i cała polską prasę! To on, nie kto inny,
znalazł brakujący element w zeznaniach świadków, który przesądził o wyroku. To
on, Aleksander Fienor, ukazał całej Polsce prawdę, tam, gdzie należało jej
szukać. Dzięki niemu nie skazano niewinnej osoby.
* * *
Nagle tę chwilę rozmyślań
przerwał mi natarczywy dzwonek do drzwi. Wstałem od biurka i poszedłem
sprawdzić, kto zakłóca mi tę, jakże potrzebną, chwilę spokoju. Gdy otworzyłem
drzwi, zobaczyłem dobrze znaną postać. Był to Paweł Mazur, szanowany chirurg i mój
najlepszy przyjaciel w jednym. Dobrze zbudowany, wysoki i bardzo zadbany
człowiek. Stanowił po części moje przeciwieństwo ( byłem bowiem człowiekiem
niewysokim, choć równie zadbanym). Mój przyjaciel był nad wyraz leniwy, jeżeli
chodziło o czynności niezwiązane z jego pracą. Jednakże nadrabiał to
nieprzeciętną (rzekłbym nawet niespotykaną u współczesnych ludzi)
kreatywnością. Na ogół bardzo lubiany,
choć w rozmowie miał zwyczaj przerywania innym i był raczej niecierpliwy w
sprawach, które go ciekawiły. Nosił ciemny płaszcz oraz jeansy.
– Cześć, Alex – powiedział
(lub raczej krzyknął), wciąż stojąc przede mną w progu mieszkania – Jak tam po rozprawie?
– Nie najgorzej… – nie dał
mi dokończyć, wybuchając takim śmiechem, że aż sąsiad z naprzeciwka wyjrzał
niepewnie zza drzwi. Trochę zmieszany zaproponowałem przyjacielowi, by wszedł
do środka, na co bez cienia wahania przystał.
Wprowadziłem go do mojego
salonu i zapytałem o powód jego niemal histerycznego śmiechu. Rozbawiła go moja
skromność.
– Naprawdę! – dodał –
Jesteś teraz przecież jednym z najsłynniejszych
prawników w Polsce (jeśli nie najsłynniejszym)! Twoje nazwisko wciąż nie
schodzi z ust Polaków i pierwszych stron gazet. Rozumiesz? Stałeś się sławny i
dlatego rozbawiła mnie twoja odpowiedź „nie najgorzej”.
–Tak, rozumiem… –
powiedziałem nieco zmieszany – ale nie musiałeś wybuchać takim śmiechem i to w
dodatku na klatce schodowej.
– Dobra, dobra. Nie po to
tu przeszedłem, by po dwóch minutach usłyszeć od ciebie wymówki.
Właśnie! W tym całym
galimatiasie zapomniałem go spytać o cel wizyty. Choć mogło to być równie
dobrze zwykłe spotkanie dwóch przyjaciół…
– Po prostu przyszedłem cię
odwiedzić. Przecież od czasu rozprawy nie miałem czasu, by ci pogratulować.
No tak. To była prawda. Od
czasu rozprawy w ogóle się nie widywaliśmy. Przez cały tydzień byłem nękany
przez dziennikarzy i reporterów niemal na każdym kroku. Rozpoczęliśmy z Pawłem
żywą dyskusję o największych pomyłkach w historii sądownictwa, jak choćby
głośna sprawa fałszywego obrazu Santiago z 1967 roku. Następnie temat rozmowy
przeszedł na jego profesję i teraz to on zaczął mi opowiadać o swojej ostatniej
operacji. Operował pacjenta ze złamaniem kości udowej z przemieszczeniem. Zabiegi
tego typu nie należą do łatwych, ale jemu udało się odnieść sukces. Potem temat
naszej konwersacji zszedł na bardziej przyziemne sprawy. Rozmawialiśmy o
rzeczach całkiem zwyczajnych. Gdy rozmowa dobiegła końca, zaproponowałem
partyjkę szachów. Z chęcią się zgodził. Wyciągnąłem z kredensu moje szklane
szachy po dziadku, rozłożyliśmy figury i zaczęliśmy grę. Paweł wygrał.
Następnego dnia nic nowego
się nie wydarzyło (jeżeli „nic nowego” oznacza ciągłe nękanie przez
dziennikarzy i klientów, mających żądania typu „zaginął mi w parku mój kochany
pekińczyk i podejrzewam sąsiadkę). Jednak los bywa przewrotny, co dość mocno
odczułem kolejnego dnia, kiedy to postanowiłem
wziąć wolne i nie wychodzić z mieszkania.
Właśnie wtedy ponownie
odwiedził mnie mój przyjaciel, Paweł Mazur. Wszedł do przedpokoju, ściągnął
buty i płaszcz przeciwdeszczowy (dzień był bowiem bardzo dżdżysty) i przywitał
się ze mną.
– Jestem tu z dwóch
powodów. Po pierwsze: założę się, że chcesz się zrewanżować po przedwczorajszej
partii szachów.
– Nie. Pokonałeś mnie
uczciwie i przyjąłem to sportowo.
– Hmmm… Na szczęście mam
drugi powód wizyty, więc nie na darmo przyszedłem tu w taką ulewę w moim nowym
płaszczu.
– A jaki jest ten drugi
powód? – spytałem zaciekawiony.
– Mam do ciebie takie
drobne pytanie. Mam kolegę, który jest patologiem, badał ciało Marka Wernera.
Kojarzysz to nazwisko?
– Tak. To przecież pisarz
powieści szpiegowskich, mieszkający w Lachowicach, który zmarł przedwczoraj na
zawał serca…
– A skąd ty o tym wiesz?!
– Przeczytałem wczoraj w
„Głosie Beskidzkim”.
– Aha… Dobra. To zgadnij,
co mój kolega znalazł na tkance jego mięśnia sercowego.
– Złogi cholesterolu,
które utworzyły zator?
– Nie – oświadczył
triumfalnym tonem mój przyjaciel – znalazł tam lekkie zwęglenie tkanki…
Źrenice mi się
rozszerzyły, gdy to usłyszałem.
– Wiesz, co to oznacza? –
spytałem, nie kryjąc zdziwienia.
– No właśnie po to tu
przyszedłem. Chciałem cię zapytać, co to znaczy, bo mój kolega nie chciał mi
powiedzieć.
– Oznacza to, że albo była
to awaria sprzętu, albo…
– Albo…? – spytał Paweł
coraz bardziej zaintrygowany sprawą.
– Albo morderstwo…
Część druga
Policja zawsze pomocna
– Słucham?! – wykrzyknął
mój przyjaciel, wstając tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, na którym
siedział – Jak to morderstwo?
– Jako szanowany chirurg –
odpowiedziałem powoli, gdy ochłonąłem po lekkim wstrząsie, wywołanym informacją
o zwęgleniu tkanki – powinieneś wiedzieć,
co to oznacza…
– Ale nie wiem! Oświeć
mnie proszę i powiedz, o co chodzi!
– Powiem ci później.
Przeszedłbyś się ze mną na policję?
– Niestety, nie mogę. Za
piętnaście minut zaczynam pracę.
– Trudno, będę musiał
pójść sam.
– No… Zaraz, która
godzina? Co? Już wpół do pierwszej? Rany, to znaczy, że mam nie piętnaście, a
pięć minut. Nie wyrobię się do szpitala…
– Mogę cię odwieść.
– Naprawdę? Wielkie
dzięki, życie mi ratujesz!
Wyszliśmy z mojego
mieszkania. Na szczęście przestało padać. Wsiedliśmy do samochodu
(zaparkowanego zaledwie dwadzieścia metrów od
nas), odpaliłem i ruszyliśmy najpierw ulicą Handlową, potem Nad Stawami,
wreszcie dojechaliśmy do Szpitalnej. Mój przyjaciel znów mi podziękował,
wysiadł z auta i co sił w nogach pomknął w kierunku szpitala (był
wysportowany). Ja natomiast skierowałem się w kierunku mojego bloku.
Na miejsce dotarłem po
upływie pięciu minut. Zaparkowałem samochód w tym samym miejscu, gdzie stał
wcześniej (jak to dobrze, że nikt nie zajął mi miejsca). Wysiadłem i skierowałem się w stronę
komisariatu policji (pewnie dziwicie się, czemu nie pojechałem tam samochodem.
Odpowiedź jest prosta: ruch to zdrowie). Po dziesięciu minutach byłem na
miejscu. Wszedłem po schodach i skierowałem się do gabinetu komendanta. Nie był
akurat zajęty, więc zapukałem i znalazłem się w niedużym, lecz ładnie
umeblowanym gabinecie. Komendant, który siedział właśnie za swoim biurkiem,
przeglądając jakieś papiery, powiedział:
– No, proszę, proszę, kto
nas dzisiaj zaszczycił? To przecież szanowny pan Fienor! – słowa te były w
maksymalnym, jak to tylko możliwe, stopniu,
przesycone ironią, której nie sposób było nie dostrzec.
– Nie przychodzę tu, by
się kłócić. – odrzekłem z powagą – Sprowadzają mnie tu o wiele ważniejsze
sprawy.
– W takim razie słucham
pana. – odrzekł komendant już bez sarkastycznego tonu – O co chodzi?
– Chodzi o morderstwo pana
Marka Wernera.
Nie będzie przesady,
jeżeli powiem, że komendant wyglądał w tej chwili, jakby zobaczył ducha. Nie
spodziewał się widocznie, że ktokolwiek spoza policji będzie o tym wiedział. Jego
reakcja utwierdziła mnie tylko w
przekonaniu, że nie był to wypadek, tylko morderstwo.
– Skąd pan o tym wie? –
spytał tonem, którego oznaczał bardziej „wynoś się stąd”.
– Mam swoje źródła –
odpowiedziałem enigmatycznie – jest już podejrzany?
– Na razie nie wiemy, czy
to morderstwo… – widać było, że kłamał. Nie tak łatwo było oszukać
doświadczonego prawnika
– Niech pan mówi
prawdę – powiedziałem, choć może trochę
za ostro, bo tylko go rozwścieczyłem i wyrzucił mnie (i to dosłownie) ze
swojego gabinetu. Po czym krzyknął „To nie twoja sprawa!” i trzasnął drzwiami,
które, gdyby były słabsze, wyleciałyby z zawiasów. Poniżony wyszedłem z
komisariatu i udałem się do
swojego mieszkania, by przemyśleć całą sytuację.
Część trzecia
Jako dowód przewrotności losu
Po upływie kolejnych dwóch
dni, gdy moje nazwisko zniknęło już
z pierwszych stron gazet, sprawa, która tak mnie zainteresowała (a przez
którą zostałem wyrzucony z gabinetu komendanta policji) powróciła do mnie
niczym bumerang. Kiedy dziennikarze przestali śledzić niemal każdy mój krok,
postanowiłem wrócić do pracy w kancelarii. Tam powitano mnie bardzo
entuzjastycznie. Koledzy zaczęli pytać, jak to jest być sławnym, jakie to
uczucie, kiedy twoje nazwisko pojawia się w mediach itp. Nie zdążyłem jednak
zaspokoić ich ciekawości w stu procentach, bo właśnie w tej chwili do
kancelarii weszła pewna kobieta.
Była piękna, wysoka i
bardzo szczupła. Miała na sobie ciemnogranatową spódnicę, czarny żakiet z
szarymi guzikami oraz około siedmiocentymetrowe czarne szpilki. Na szyi
zawieszone miała turkusowe korale. Jasnobrązowe włosy nie sięgały jej nawet do
ramion.
– Czy w tej kancelarii
pracuje pan Aleksander Fienor? – spytała. Jej dźwięczny i jakże przyjemny głos
wypełnił wnętrze.
– To ja – przedstawiłem
się – Czym mogę pani służyć?
– Proszę pana, to bardzo
delikatna sprawa – odpowiedziała, akcentując przedostatnie słowo.
– W takim razie, proszę za
mną.
Wskazałem jej drogę, a gdy
zamknęły się za nami drzwi mojego gabinetu i moja przyszła klientka usiadła, mogłem
dokładniej przyjrzeć się jej twarzy. Miała przyjazne spojrzenie i bystre, szare
oczy. Wyglądały one pięknie w zestawieniu z jej alabastrową cerą.
– Jakaż to sprawa sprowadza
panią do naszej kancelarii adwokackiej pani…
– Werner – słowo to
rozbrzmiało mi w uszach. Od razu przypomniałem sobie sprawę śmierci pisarza,
Marka Wernera. Dla pewności spytałem:
– Pani jest krewną pana
Marka Wernera?
– Niezupełnie… Jestem jego
żoną, z którą planował się rozwieść.
– I policja podejrzewa
panią o zamordowanie męża? – widocznie się zawahała…
–Myślałam, że nikt spoza
policji nie wie o morderstwie…
– Zgadza się. Według
opinii publicznej pani małżonek zmarł na atak serca.
– Więc jak pan się
dowiedział?
– To długa historia, ale
może niech najpierw pani powie, na jakiej podstawie policja panią oskarża?
– Z moim mężem żyłam w
separacji. Zdradził mnie, a potem odszedł ze swoją kochanką. Zostawił mnie
praktycznie bez pieniędzy. Musiałam zatrudnić się jako opiekunka do dzieci
(których zresztą nigdy nie miałam). Ostatnio zmarł mój wujek. Wszystkie
pieniądze zapisał mnie. Bardzo lubiłam wujka, a… ten spadek pomógł mi spłacić
wszystkie długi. Zostawiłam sobie trochę oszczędności na czarną godzinę. Z
mężem nie miałam żadnych kontaktów. Aż tu nagle policja przychodzi do mojego
domu i oskarża mnie o zamordowanie go. To przecież niedorzeczność! Prawdą jest,
że mnie zdradził, ale już o tym zapomniałam. Nie jestem mściwa. Na szczęście z
braku dowodów wypuścili mnie, ale powiedzieli, że muszę wynająć sobie dobrego
adwokata, jeśli nie chcę spędzić kolejnych lat za kratkami. A ja przecież
jestem niewinna! Wtedy przypomniałam sobie artykuł, który kiedyś przeczytałam w
gazecie o panu i od razu udałam się do tej kancelarii. I teraz właśnie jestem
tutaj, proszę pana. Oto cała historia.
Zamyśliłem się. Była to kolejna
okazja, by zająć się intrygującym przypadkiem. Spojrzałem na moją klientkę. Jej
wzrok wskazywał, że się boi. Zrobiłem głęboki wdech i powiedziałem
– Nie musi się pani
obawiać. Podejmę się pani obrony w sądzie. – odetchnęła z wyraźną ulgą, po czym
zapisała mi swój adres i numer telefonu, powiedziała tylko „dziękuję” i wyszła,
zostawiając mnie samego, pogrążonego w myślach.
Część czwarta
Wieczorne rozmyślania
Tego dnia klientów w
kancelarii było niewielu. Na szczęście, moim kolegom udało się wszystkich
obsłużyć. Nasza kancelaria na tyle dobrze prosperowała, że mogliśmy sobie
pozwolić na odrzucanie spraw, które nie miały w sobie niczego interesującego
(choć i to jest pojęcie względne, czego świetnym przykładem jest sprawa
Andersona z sierpnia zeszłego roku). Każdy ponadprzeciętnie uzdolniony adwokat
z powiatu suskiego trafiał właśnie tutaj (choć mamy też dwóch kolegów z
Wadowic, jednego z Krakowa i jednego z Lublina). Każdy adwokat marzył o pracy w
jednej z dziesięciu czołowych agencji prawniczych w kraju. Mnie udało się tu dostać
przed dwoma laty. Wtedy to dałem się poznać jako najbardziej drobiazgowy
prawnik w Małopolsce.
W tej właśnie chwili
ostatni klient, postawny mężczyzna z gładko ogoloną twarzą, opuścił kancelarię.
Udałem się do współpracowników. Jeden
z nich, Olaf Bartnik (na którego wszyscy wołali „Bartek”), podszedł do
mnie i wręczył mi notatki, prosząc,
bym je przejrzał i podzielił. Nie był to przyjemny obowiązek - gdy ktoś wybrał
jakąś nieciekawy przypadek, przechodził on na niego. Kiedyś musiałem prowadzić jednocześnie
trzy sprawy! Niestety, tylko jedną z nich udało mi się wygrać. To mnie
nauczyło, że wyborów należy dokonywać bardzo ostrożnie. Przyjąłem notatki.
Wybiła właśnie szósta, więc teoretycznie skończyłem pracę. Mówię
„teoretycznie”, bo tego wieczoru czekało mnie sporo pracy nad papierami.
Zabrałem więc swoją teczkę, do której włożyłem wszystkie zapiski kolegów, ubrałem
płaszcz i pospiesznie udałem się do swojego mieszkania.
Po piętnastu minutach
byłem na miejscu. Wszedłem do salonu, włączyłem radio i położyłem się na sofie.
Miałem szczęście, bo akurat zaczęła się piosenka, przy której łatwo było się
odprężyć. Była to Paulla i utwór „Od dziś”. Myślałem przez chwilę nad moją nową
klientką i jej sprawą. Miałem niejasne przeczucie, że będzie to sprawa
ciekawsza i trudniejsza od sprawy morderstwa Arnolda Szwejzalhera. Tylko
dlaczego? Czy było w tej sprawie coś dziwnego? Czy to zasługa wyglądu mojej
klientki? A może chodzi o tę zwęgloną tkankę mięśnia sercowego?
Postanowiłem zakończyć tę
kaskadę pytań, więc wstałem i wziąłem telefon. Poszedłem z nim do pokoju,
wyciągnąłem notatki, poszukałem numeru zapisanego przez moją klientkę i podjąłem
pierwszą próbę kontaktu z nią. Usłyszałem sygnał oczekiwania. Pierwszy. Potem
drugi i trzeci. Sygnały nagle się urwały i usłyszałem piękny kobiecy głos:
– Halo?
– Dzień dobry –
odpowiedziałem – pani Werner? – spytałem da pewności – Z tej strony Aleksander Fienor.
– Ach, to pan! Czym mogę
służyć?
–Czy moglibyśmy się
spotkać w moim mieszkaniu w celu omówienia pewnych istotnych faktów?
– Ależ oczywiście! O
której mogłabym przyjść?
– Nie chciałbym już
dzisiaj pani przeszkadzać. Jutro o
osiemnastej?
– Tak, na pewno. To
wszystko?
– Tak, to wszystko. Dziękuję
pani bardzo. Do widzenia.
– Do widzenia – powiedziała,
po czym rozłączyła się
Odłożyłem telefon i
postanowiłem przeglądnąć notatki moich kolegów. Kilka z tych spraw zapowiadało
się naprawdę interesująco. Na nieszczęście była też pewna bardzo enigmatyczna
sprawa. Zapowiadała się bardzo nieciekawie, ale w kościach czułem, że będzie
zupełnie odwrotnie.
– Zaryzykuję – pomyślałem,
odkładając ją na stos spraw „ciekawych”. Ludzie najwidoczniej zaczęli
przychodzić do nas niemal wyłącznie ze sprawami bezprecedensowymi. Spraw
interesujących tego dnia było aż jedenaście, a tylko jedna nieciekawa.
Reszta tego dnia nie była
na tyle interesująca, by się nad tym rozpisywać. Za to następny dzień jest
bardziej godny uwagi.
Wstałem około godziny wpół
do szóstej. Poranek nie zasługuje na większe zainteresowanie, podobnie dzień w
pracy - kolejny zwykły dzień w kancelarii. Zaniosłem szefowi notatki ze spraw,
które przydzielił moim kolegom. Potem już tylko sporządzałem notatki z nowych
spraw, w przerwach rozmawiając z kolegami. Pracę skończyłem o 1745,
po czym udałem się do mojego mieszkania i czekałem na przyjście klientki.
Dźwięk dzwonka rozległ się
o 1759. Otworzyłem drzwi. Stała w nich pani Werner.
– Dzień dobry panu. Nie
spóźniłam się?
– W żadnym razie. Jest
pani nad wyraz punktualna. – W chwili, kiedy wypowiadałem te słowa, mój zegar
ścienny wybił godzinę szóstą – Zapraszam panią do salonu.
Zaprowadziłem ją do wyżej
wymienionego pokoju, po czym usiadłem na sofie i gestem dałem jej znak, by
zrobiła to samo, po czym przystąpiliśmy do rozmowy.
Część piąta
Rozmowa z Sonią Werner
– Dobrze, zacznijmy zatem.
Pani pełne imię i nazwisko? – rozpocząłem serię standardowych sądowych pytań.
– Sonia Cecylia Werner. –
odpowiedziała bez zastanowienia.
– Wiek i miejsce
zamieszkania?
– Słucham? – powiedziała
trochę zdziwiona – czemu pan o to pyta?
– To tylko rutynowe
pytania sądowe. Chcę po prostu panią przygotować do tego, co czeka panią na
rozprawie.
– Ach… Rozumiem.
– Świetnie. Kontynuujmy
zatem. Wiek i miejsce zamieszkania?
– Dwadzieścia dziewięć
lat. Mieszkam w Stryszawie, numer 31B.
– Dobrze. część oficjalną
mamy już z głowy. Przejdźmy zatem do drugiej części, która jest o wiele
ważniejsza. Gdzie była pani w dniu popełnienia zbrodni?
–Nie mogłam zamordować
męża, ponieważ cały dzień przebywałam w Wadowicach!
– Wspaniale. To znaczy, że
ma pani alibi. –Dostrzegłem w jej oczach niepewność – Czy coś się stało? –
spytałem.
– Właśnie uświadomiłam
sobie, że moje alibi legło w gruzach, ponieważ nie ma osoby, która mogłaby
potwierdzić mój pobyt właśnie w tym miejscu.
– Nikogo pani nie
odwiedzała? – spytałem nieco zmieszany tą sytuacją.
– Niestety. Była to
wycieczka w większości turystyczna.
– Czy mogłaby pani opisać
ten dzień od początku do końca?
– Oczywiście. Dobrze
pamiętam tamten dzień, jakby to było zaledwie wczoraj.
– Niech zatem pani opowie…
– ponagliłem.
– Dobrze. Wstałam o
godzinie ósmej, ubrałam się, zjadłam śniadanie i umyłam zęby. Potem włączyłam
komputer, by sprawdzić pogodę na ten dzień. Zapowiadał się być bardzo słoneczny
i jak się później okazało, prognoza ta się sprawdziła. O dziewiątej wyjechałam
z domu i po pół godzinie byłam już w Wadowicach. Zapisałam w notatniku nazwę
ulicy, przy której się zatrzymałam i ruszyłam przed siebie. Najpierw
postanowiłam odwiedzić mojego przyjaciela, który tam mieszka, ale niestety,
dzień wcześniej musiał służbowo wyjechać i jeszcze nie wrócił. Następnie udałam
się w stronę teatru, by zorientować się, jaką sztukę będą wystawiali. Zdążyłam
w samą porę, by kupić bilety na „Balladynę”. Osobiście uwielbiam Słowackiego i
mam w domu kolekcję wszystkich jego dzieł. Najbardziej podobają mi się „Żmija”
i „Balladyna”, ucieszyłam się więc, gdy udało mi się kupić bilet na to właśnie
przedstawienie. Po spektaklu postanowiłam zwiedzić Muzeum Jana Pawła II.
Wprawdzie byłam tam już pięć lat temu, ale ponoć od tego czasu wystawę zmodernizowano.
Potem postanowiłam pójść na kremówki, które od czasu mojej ostatniej wizyty w
Wadowicach pozostały na szczęście niezmiennie pyszne. W czasie oczekiwania na zamówiony wadowicki
specjał, spojrzałam na zegarek. Była godzina 1248. Po
kremówkach postanowiłam zjeść porządniejszy obiad. Zapytałam najbliższego
przechodnia, gdzie w pobliżu jest jakaś dobra restauracja. Odpowiedział, że on
właśnie idzie na obiad do restauracji Nova Plus przy ul. dr. Putka 2 i
zaproponował, żeby przeszła się z nim. Okazało się, że on również był tego dnia
na „Balladynie”. Był to jego ulubiony dramat, na który chodził do teatru
regularnie. Doszliśmy wreszcie do restauracji Nova Plus i zamówiliśmy obiad.
Następnie rozstaliśmy się przy wyjściu z punktu gastronomicznego. Przy obiedzie
zapytałam go, czy w Wadowicach jest jakiś antykwariat. Polecił mi „Exlibris” na
placu Tadeusza Kościuszki i poinstruował, jak tam dojść. Był to naprawdę duży
antykwariat (oraz księgarnia, jak się później okazało). Spędziłam tam około
czterdziestu minut, szukając ciekawych pozycji z literatury polskiej. Udało mi
się nabyć w bardzo okazyjnej cenie „Latarnika” Henryka Sienkiewicza (zapłaciłam
tylko 6 złotych) i „Zemstę” Aleksandra Fredry (tym razem tylko 5 złotych). Obie były w prawie
nienaruszonym stanie. Schowałam książki do torebki i postanowiłam zrobić zakupy
w najbliższym supermarkecie. Po zakupach wróciłam bezpośrednio do domu. Gdy
weszłam do salonu, zegar pokazywał godzinę 1508.
– Co pani robiła przez
resztę dnia?
– Cały czas byłam w domu.
Nikt mnie nie odwiedzał, jeśli chciał pan o to zapytać.
– Szkoda. Czyli nikt nie
może potwierdzić pani alibi?
– Niestety.
– A ten pani znajomy z
Wadowic, z którym jadła pani obiad? Czy on nie mógłby pani rozpoznać?
– Niestety, nie wiem, jak
się nazywa.
– A ktoś z muzeum?
Przewodnik, bileterka, ktoś ze zwiedzających?
– Nikogo ze zwiedzających
nie znałem i wątpię, czy ktokolwiek z nich poznałby mnie. Poza tym dotarcie do
któregokolwiek z nich graniczy z cudem.
–A bileterka lub przewodnik?
– Wątpię, czy bileterka by mnie zapamiętała. Tak
samo przewodnik. Poza tym trzymałam się z tyłu, więc najprawdopodobniej nawet
mnie nie widział.
– Nie przychodzi pani do
głowy ktokolwiek, kto zapewniłby pani solidne alibi? – W tej chwili sobie coś przypomniałem
– Za zakupy zapłaciła pani kartą czy gotówką?
– Gotówką. Nie wzięłam
karty z domu.
– Wielka szkoda. Na koncie
bankowym zawsze pozostaje zapisana każda transakcja.
– Czyli, że jeżeli
wzięłabym tego dnia kartę z domu, i zapłaciła nią tamtego dnia, to byłabym z
miejsca uniewinniona?
– Najprawdopodobniej -
tak.
– Aha… – powiedziała
niepewnie – Ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Jeszcze tylko dwa.
– W takim razie słucham…
– Po pierwsze: czy mógłbym
dokonać drobnej rewizji w pani domu?
– Słucham?! – wykrzyknęła
zdziwiona (choć nie dziwię się jej, bo ja też byłbym nieco zaskoczony, gdyby
osoba, którą ledwo znam, zechciała przeszukać moje mieszkanie) – Co pan
powiedział? – w jej głosie słychać było lekki ton wzburzenia.
– Chciałem dokonać tylko
drobnej rewizji, żeby sprawdzić, czy jest pani w posiadaniu jakiegoś znaczącego
dowodu w sprawie.
– Hmmm… Tak o tym nie
myślałam. A jaki mógłby to być dowód?
– Nie wiem do końca. Może
to być niemal cokolwiek. Dowiem się dopiero, gdy to znajdę (o ile mi się uda).
– Rozumiem. Dobrze, ma pan
moje zezwolenie.
- Dziękuję pani, to już
wszystko. Nie będę już pani dłużej męczyć. – dodałem z lekkim żartobliwym tonem.
Moja klientka zaśmiała
się, a ja odprowadziłem ją do wyjścia i zamknąłem za nią drzwi.
Część szósta
Drugi raz na komisariacie
Następnego dnia była sobota – początek weekendu. W
kancelarii praca w tym dniu trwa
tylko do pierwszej po południu, a resztę dnia mamy całkowicie wolną.
Postanowiłem przejść się na spacer. Włożyłem płaszcz i wyszedłem. Dzień był
bardzo szary i smutny. Bardzo nie lubię takiej pogody, bo zawsze wprawia mnie w
melancholijny nastrój. Tym razem postanowiłem to przerwać, wchodząc do
pierwszego napotkanego sklepu, gdzie zapomnę o przykrej szarości. Niestety, w
pobliżu była tylko poczta. Lepszy rydz niż
nic – pomyślałem i wszedłem po schodach do budynku poczty. Po wejściu
udałem się na prawo. Mój wzrok od razu padł na wystawę filatelistyczną.
Nareszcie doszedł ostatni brakujący mi komplet znaczków z serii „Stolice państw
Unii Europejskiej”. Postanowiłem go kupić. Włożyłem znaczki do teczki i wyszedłem. Pogoda nieco się
poprawiła, a chmury przestały zasłaniać już słońce. Ruszyłem dalej.
Po chwili znalazłem się przed posterunkiem policji.
Nagle w moim umyśle zrodziła się pewna myśl. Poinformuję komendanta głównego,
że mimo jego protestów i tak zajmuję się sprawą Wernera. Bardzo byłem ciekaw,
jak na to zareaguje. Moja ciekawość musiała jednak chwilę poczekać. Komendanta
nie było w biurze. Wdałem się więc w rozmowę z jednym z funkcjonariuszy, moim
dawnym kolegą z klasy, Olafem Jabłończykiem. Udzielił mi wielu ciekawych
informacji o sprawie Wernera. Choć w większości były to tylko potwierdzenia
tego, czego już wiedziałem, pojawiło się kilka nowych faktów. Na przykład informacja o narzędziu zbrodni. Według wszystkich
ustaleń był to paralizator o średniej mocy, którego mógł nabyć każdy, kto ma
konto na allegro. Nie zawężało to specjalnie kręgu podejrzanych. Poza tym taki
paralizator można spokojnie kupić w każdym większym mieście, takim jak Kraków
czy Wrocław. Ciekawą informacją było również to, że sąsiedzi zeznali, iż tego
dnia Marek Werner miał wielu gości. Nie pamiętają, w jakiej kolejności
przychodzili, ale z ich niejasnych zeznań można było się dowiedzieć, tego dnia pana
Wernera odwiedzili: jego siostra i brat, listonosz, komornik oraz kilku
wielbicieli jego książek z prośbami o autografy (dwa dni wcześniej ukazała się
jego najnowsza książka pt. „Studium w szmaragdzie”). Poprosiłem o plan jego
domu. Funkcjonariusz obiecał, że prześle mi go na maila. Mimowolnie
uśmiechnąłem się. Olaf Jabłończyk był moją wtyką w suskiej policji i ilekroć
prosiłem go o informacje o jakiejś ciekawszej sprawie, prawie zawsze mi ich
udzielał. To zależało głównie od dwóch rzeczy: tego, czy ma dostęp do akt danej
spawy oraz od tego, czy komendant go nie przyłapie.
W tej właśnie chwili wrócił komendant, co oznaczało
definitywny koniec jakichkolwiek rozmów. Bardzo niechętnie, co było po nim
widać, zaprosił mnie do swojego gabinetu.
– O co tym razem chodzi? –
spytał zaraz, gdy zamknęły się za nami drzwi jego gabinetu – Jeżeli znów chodzi
o sprawę Wernera, to moje zdanie się nie zmieniło. Nic ci nie powiem!
– Niestety, myślę, że
będzie pan musiał to zrobić – powiedziałem nieco współczującym tonem – Pani
Sonia Werner wynajęła mnie jako adwokata.
– I przyszedłeś tu tylko
po to, by mi to powiedzieć?
– Przyszedłem to po to, by
ci to powiedzieć, żebyś nie dostał zawału, gdy mnie zobaczysz na sali sądowej –
odpowiedziałem tak poważnie, że nie mógł się obrazić
Nie podobało mu się to.
Zbyt bardzo zdenerwowałem go rozwiązaniem sprawy Szwejzalhera. Przeze mnie
stracił reputację nieomylnego policjanta, która była dla niego bardzo ważna.
W tej chwili zdolny był
tylko do dwóch słów:
– Wyjdź stąd – warknął półgłosem
– i żebym cię tu już więcej nie widział aż do czasu zakończenia rozprawy!
– Dobrze, spełnię pańską
prośbę – powiedziałem łagodnie.
Widząc, że wciąż świdruje
mnie spojrzeniem swoich zielonych oczu – wyszedłem.
Część siódma
Przeszukanie u Soni Werner
Dojazd do domu mojej klientki nie trwał długo.
Wysiadłem przed jej domem w Stryszawie i
zadzwoniłem do drzwi. Po chwili otworzyły się przede mną i stanęła w nich pani
Sonia Werner. Wyglądała wprost oszałamiająco! Przywitaliśmy się i zaprosiła
mnie do środka. Jej dom wywarł na mnie ogromne wrażenie. Umeblowany praktycznie,
lecz ze smakiem, lśnił czystością. Każdy przedmiot miał swoje określone
miejsce. Pani Werner była na tyle miła , że oprowadziła mnie po całym domu (z
piwnicą i strychem włącznie). W każdym pokoju
przyjrzałem się dokładnie każdej rzeczy, która mogła mieć jakiekolwiek
znaczenie. Niczego ciekawego (co miałoby jakikolwiek związek ze sprawą) nie
udało mi się znaleźć. Potwierdziły się moje przypuszczenia co do zainteresowań
mojej klientki. Była ona zapaloną kolekcjonerką literatury polskiej. W jej
biblioteczce znajdowały się chyba wszystkie dzieła Mickiewicza, Słowackiego i
Reymonta. Nie brakowało też tomików poezji Skamandrytów. W jej kolekcji
znalazły się m. in. „Wiosna i
wino” Kazimierza Wierzyńskiego, „Sokrates
tańczący” Juliana Tuwima czy „Różowa magia” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Spytałem jeszcze, gdzie znajduje się u niej kosz
(który również mógł dostarczyć wielu cennych informacji), na co ona
odpowiedziała pytaniem, które mnie zdziwiło.
– O który kosz pan pyta?
– Nie rozumiem –
odpowiedziałem – Czemu pyta się pani „o jaki kosz”?
– Ach, no tak, pan nie
wie. – rzekła – Mam oddzielny kosz na makulaturę (wszystkie papiery, dokumenty
itp.) oraz na pozostałe śmieci.
To mnie bardzo ucieszyło.
Nie musiałem bowiem przeglądać wszystkich śmieci, tylko stosik dokumentów.
Poprosiłem o ten pierwszy (czyli z dokumentami). Po chwili wróciła z… teczką!
Zwykłą teczką, w której trzyma się prawdziwe dokumenty. Widząc moje zdziwienie,
powiedziała:
– Tak, to ten kosz.
Podziękowałem jej i w
milczeniu opuściłem jej dom, wracając do mojego mieszkania z teczką pełną
makulatury pani Werner…
Część ósma
Przeglądanie makulatury
Po powrocie do mieszkania pan Fienor postanowił od
razu przeglądnąć papiery swojej klientki. Położył walizkę na biurku, otworzył
ją i wysypał jej zawartość. Papiery zajęły niemal całe biurko. Prawnik nie
spodziewał się, że w tak małej teczce tyle się mieści! Ze zrezygnowaniem
spojrzał na stos makulatury i usiadł przy biurku.
Najpierw postanowił posortować zawartość teczki na
dokumenty, prywatne zapiski, paragony, rachunki oraz inne papiery. Wbrew
pozorom nie było to łatwe. Samo sortowanie zajęło mu nieco ponad godzinę. Po
pracy usatysfakcjonowany wstał z krzesła obrotowego. Spojrzał na zegarek i postanowił, że uda się na
obiad do „Pełnej chaty”. Włożył płaszcz, wziął klucze i portfel i wyszedł z
mieszkania. Na miejscu był po upływie zaledwie pięciu minut. Zamówił danie dnia
i usiadł przy jednym ze stolików. Po półgodzinie dostał zamówione danie. Był to
kotlet schabowy z ziemniakami i
kapustą. Po zjedzeniu zapłacił i udał się z powrotem do mieszkania.
Gdy wrócił, spojrzał na
swoje biurko, po czym wydał z siebie cichy jęk. Okazało się, że zapomniał
zamknąć okno i większość papierów leżała chaotycznie na podłodze. Westchnął i
rozpoczął zbieranie i ponowne sortowanie makulatury pani Werner. Tym razem
zajęło mu to mniej czasu. Spojrzał na zegarek. Zdecydował, że ma jeszcze trochę
czasu i zabrał się do zadania najważniejszego – do sprawdzenia, czy któryś z
tych papierów może rzucić choć trochę światła na sprawę. Rozpoczęło się ponowne
przeglądanie. Przez kolejne pół godziny nie znalazł nic – przeglądnął już
wszystkie dokumenty, ale nie było w nich niczego, co mogłoby mu pomóc.
Dochodziła już godzina
dziewiąta wieczór, a on wciąż niczego nie znalazł, mimo że szczegółowo badał
każdy kawałek papieru. Na szczęście nie było tam podartych papierów, bo
musiałby szukać wszystkich części i ułożyć je niczym puzzle. Lecz nagle, o
godzinie 2147, pan Aleksander Fienor wykrzyknął:
– Eureka! – po czym
zmęczony kilkugodzinnym przeglądaniem papierów osunął się na biurko i zasnął,
zdążywszy jedynie zgasić lampkę.
Część dziewiąta
Pierwsza rozprawa
Przez kolejne kilka dni nie działo się nic ciekawego.
Nie dostałem maila od Olafa (widocznie nie mógł zdobyć planu domu Wernera). Nie
przyszła też żadna wiadomość od mojej klientki. Dzień rozprawy zbliżał się
wielkimi krokami. Przez te kilka
dni niemal w każdej wolnej chwili rozmyślałem o sprawie. Czasem nawet byłem tak
zaabsorbowany moimi myślami, że nie usłyszałem dzwonka do drzwi. Na szczęście
(o czym dowiedziałem się później) mój przyjaciel nie obraził się o to, bo znał
mnie bardzo dobrze.
Pół godziny przed rozprawą wyszedłem z mieszkania, by
dotrzeć do sądu wcześniej. Z doświadczenia wiem, że jest wiele spraw, które
mogłyby mnie po drodze zatrzymać. Tym razem jednak tak nie było. Moja klientka
zjawiła się po pięciu minutach. Gdy nadeszła godzina rozprawy (tj. 1030),
weszliśmy na salę sądową i zajęliśmy odpowiednie miejsca. Znowu poczułem tę
radość, kiedy mogłem rozpocząć obronę nowej osoby. To właśnie podobało mi się w
tym zawodzie. Od dziecka (konkretnie od piątej klasy) jestem miłośnikiem
powieści kryminalnych i zawsze marzyłem, by móc stać się częścią
jednej z nich. Teraz mój zawód mi to umożliwia.
W tej chwili spojrzałem na miejsce, gdzie zasiadał
prokurator. Serce podeszło mi do gardła. Siedział na nim nie ko inny, tylko
Rafał Malicki, jedyny prokurator z okolicy Podbabiogórza, który nie przegrał
dotąd żadnej sprawy. Uspokoiłem się jednak, gdy zobaczyłem w jego oczach
podobne odczucie. Trwało to ułamek sekundy. Moje myśli zostały jednak skierowane na inne
tory, bo rozpoczęła się rozprawa. Sędzia Andrzej Barski wypowiedział klasyczną
formułę rozpoczynającą rozprawę i przedstawił oskarżenie Soni Werner. Najpierw
przesłuchano moją klientkę, która powtórzyła swoją historię (według mnie w 100
procentach prawdziwą) o swoim pobycie w Wadowicach tamtego dnia. Gdy sędzia
spytał ją, czy może jakoś udowodnić, że to co mówi, to prawda. Odpowiedziała ze
stoickim spokojem (co jest bardzo rzadkie wśród oskarżonych), że nie ma żadnego
dowodu na poparcie swoich słów. Spytał prokuratora, czy ma jeszcze jakieś
pytania, na co pan Malicki przytaknął i rozpoczął się mniej więcej taki dialog:
– Skoro nie ma pani nic na
swoją obronę, czemu mówi pani z takim spokojem? Zwykle oskarżeni chcą udowodnić
przed sądem, że są niewinni, ale wówczas nie zachowują się tak spokojnie jak
pani.
– Nie mam powodu do
niepokoju, ponieważ wiem, że to tylko pogorszy moją sytuację. Poza tym, nie
muszę się martwić, bo wiem – słowo „wiem” dość mocno i wyraźnie zaakcentowała –
że skoro nie zabiłam mojego męża, to zostanę z pewnością uniewinniona.
– Nie jest to wcale takie
pewne – odpowiedział prokurator.
Pani Werner wróciła na
swoje miejsce, a sędzia wezwał kolejnego świadka.
Na salę wszedł nie kto
inny tylko… komendant główny. Spojrzał w moim kierunku, mając chyba nadzieję,
że jednak nie mówiłem prawdy i nie jestem adwokatem pani Werner. Gdy jednak
przekonał się, że nie kłamałem, od razu odwrócił wzrok i zajął miejsce
przeznaczone dla świadka. Na pytanie sędziego o zarzuty, którymi obciążona jest
moja klientka, odpowiedział:
– Pani Sonia Werner
podejrzana jest o zabójstwo swojego męża. Żyła z nim w separacji. Mąż nie
chciał się z nią rozwieść. Gdyby rozwód został zatwierdzony przez sąd, mąż
musiałby płacić jej alimenty. Pieniądze są bardzo częstym motywem zbrodni. Pani
Werner nie ma też żadnego potwierdzonego alibi na czas morderstwa. Dodatkowo
obciążający jest także fakt przyczyny zgonu Marka Wernera. Był on chory na
serce i miał rozrusznik. Został zabity paralizatorem. Zbyt duże napięcie
zniszczyło rozrusznik i jego serce nie wytrzymało. Sprawca musiał więc wiedzieć
o rozruszniku. Ponadto denat musiał znać mordercę, bo wpuścił go do domu i nie
ma tam śladów walki. Na tej podstawie oskarżono panią Werner o zabójstwo z
premedytacją.
Komendant zakończył swój
monolog. Sędzia podziękował i odroczył rozprawę. Kolejna miała odbyć się za dwa
dni.
Część dziesiąta
Czasem minuty dzielą od spóźnienia…
Kolejnego dnia wstałem bardzo wcześnie (ok. trzeciej
trzydzieści nad ranem). Po półgodzinie leżenia w łóżku postanowiłem wstać,
ubrać się i zjeść śniadanie. Po posiłku jeszcze raz przejrzałem wnikliwie akta
sprawy. Jak na razie wszystko szło po mojej myśli. Rzuciłem okiem na mój niemal
bezcenny dowód, który nieświadomie dostarczyła mi pani Werner wraz ze swoją teczką.
Wszystko się zgadzało. Godzina potwierdza jej niewinność. Jeżeli dobrze
pójdzie, to wystarczą mi jeszcze dwie rozprawy, by pokazać wszystkim, kto jest
winny. Z pewnością nie będą mogli tego podważyć.
Spojrzałem na zegarek. Była godzina 416,
a dzisiaj pracę w kancelarii rozpoczynałem dopiero o dziewiątej. By zająć czymś
myśli, postanowiłem sprawdzić, czy Olaf przesłał mi już plan domu denata.
Włączyłem komputer i po chwili
logowałem się ma pocztę. Po zalogowaniu zobaczyłem, że mam aż sześć nowych
wiadomości. Jednak trzy z nich były reklamami, a dwie kolejne – mailami z
gratulacjami od przyjaciół (chodziło o sprawę Arnolda
Szwejzalhera). Jednak ostatnia wiadomość była od Olafa. Musiałem mu
podziękować. Kliknąłem myszką na wiadomość, po czym ukazał mi się odnośnik do
jakiegoś obrazu (prawdopodobnie planu domu Wernera) oraz następujący tekst:
„Przepraszam, że dopiero teraz Ci to wysyłam, ale
wcześniej nie dałem rady. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł Ci pomagać. Już
teraz ledwie mi się to udaje.
Olaf
PS. Komendant wyjeżdża pojutrze na szkolenie, więc
będę mógł Ci załatwić możliwość przeszukania domu denata.”
Po przeczytaniu ostatniego
zdania myślałem, że spadnę z krzesła. Komendant wyjeżdża na szkolenie! Daje mi
to ogromne możliwości działania! Brak nadzoru komendanta zwiększy też dla mnie
dostępność do materiałów z policyjnych archiwów (bowiem nikt nie będzie
pilnował Olafa).
Po usunięciu reklam i
wylogowaniu się z poczty poszedłem do pokoju dziennego, w którym mieściła się
moja biblioteczka. Miałem w niej niemałą kolekcję książek kryminalnych z niemal
całego świata. Znajdowały się tam ponadczasowe kryminały angielskich pisarzy
(takich jak Agatha Christie czy Doroty L. Sayers), przez pisarzy francuskich i
belgijskich (Gaston Leroux i
Georges Simenon) po pełne humoru powieści Joanny Chmielewskiej. Spoza Europy
miałem kilka książek pisarzy amerykańskich (jak np. Dashiell Hammett) Prawdziwym
białym krukiem w mojej kolekcji była książka „Córka czasu” autorstwa Josephine
Tey, która może szczycić się pierwszym miejscem na liście najlepszych powieści
kryminalnych wszech czasów. Sięgnąłem na najwyższą półkę, którą zajmowały
najlepsze polskie kryminały i
wyciągnąłem czytaną obecnie przeze mnie książkę. Była to powieść Joanny
Chmielewskiej pt. „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Otworzyłem książkę i zagłębiłem się w lekturze jednej
z lepszych książek polskiej królowej kryminału.
Gdy po pewnym czasie,
który upłynął mi wyjątkowo szybko, spojrzałem na zegarek, nie mogłem uwierzyć
własnym oczom! Była godzina ósma pięćdziesiąt! Za dziesięć minut powinienem być
już w pracy! Czym prędzej odłożyłem książkę na półkę i wbiegłem do przedpokoju.
Zarzuciłem na siebie tylko płaszcz (nawet go dokładnie nie zapinając), wziąłem
kluczyki do auta i zbiegłem po
klatce schodowej, niemal przewracając mojego sąsiada. Zdążyłem tylko szybko
krzyknąć „Przepraszam” i już byłem na
parkingu przed blokiem. Szybko otworzyłem drzwi mojego samochodu, wsiadłem do
niego, przekręciłem kluczyk w stacyjce i pojechałem do kancelarii. Na miejsce
dojechałem o 859, ledwo się nie spóźniając. Pierwsze, co
zobaczyłem, gdy wszedłem do biura, to zdziwione twarze moich kolegów z pracy,
którzy pierwszy raz widzieli mnie w kancelarii tak późno i do tego mocno
zdyszanego. Szybko wytłumaczyłem im, że czytałem powieść Chmielewskiej i
straciłem rachubę czasu. Pokiwali tylko głowami z politowaniem i wrócili do
swoich obowiązków. Postanowiłem również zabrać się do pracy.
Nie minęło pół godziny,
gdy do mojego gabinetu wszedł Janek (jeden z moich kolegów) i powiedział, że do
kancelarii przyszła jakaś kobieta, która koniecznie chce się ze mną widzieć.
Powiedziałem mu, żeby ją wpuścił. Po upływie około piętnastu sekund do mojego
gabinetu weszła… moja klientka. Po szybkim przywitaniu się, powiedziała:
– Jestem oburzona!
Nieco zmieszany tym
wyznaniem odpowiedziałem w głosie:
– Ale dlaczego…?
– Dlatego, że nie zrobił pan nic, by mnie obronić! Przez
pana jesteśmy na straconej pozycji w sądzie!
– Niech pani poczeka – już
trochę śmielej udało mi się przerwać ten potok słów – To była tylko rozprawa
wstępna. Dopiero jutro zostaną przedstawione konkretne dowody, na podstawie
których panią oskarżono. Niech się pani nie martwi. Wiem, co robię.
– Dobrze… Ufam panu.
– Świetnie. To bardzo
dobra postawa. Nie musi się pani martwić. Obiecuję, że oczyszczę panią z
wszelkich zarzutów.
– Trzymam pana za słowo.
Dziękuję. Do widzenia.
– Do widzenia –
odpowiedziałem, po czym Sonia Werner opuściła mój gabinet w o wiele lepszym
nastroju, niż była, wchodząc do niego. Ja natomiast rozmyślałem. Rozmyślałem o
bardzo interesującej osobowości mojej obecnej klientki.
Z zadumy wyrwał mnie
dźwięk dzwonka mojego biurowego telefonu. Czym prędzej podniosłem słuchawkę.
Usłyszałem w niej dobrze mi znany głos Olafa Jabłończyka. Policjant oznajmił
mi, że udało mu się załatwić mi przeszukanie domu Marka Wernera. Uradowany tą
wiadomością podziękowałem mu, po czym odłożyłem słuchawkę. Dokonać rewizji
postanowiłem dzisiaj po pracy. Czeka mnie kolejne pracowite popołudnie. A kiedy
mam znaleźć czas na czytanie książek Joanny Chmielewskiej?
Część jedenasta
Przeszukanie
Po pracy czym prędzej udałem się na komisariat. Na
szczęście zastałem Olafa, który oznajmił, że wszystko jest gotowe i możemy
jechać. Olaf jako jedyny uważał, że mogę tam znaleźć coś, co policja
przeoczyła. Służbowym samochodem mój przyjaciel zawiózł mnie do Lachowic, do
domu denata (który teraz należał prawnie do jego małżonki, czyli mojej
klientki, której nikt o tym fakcie nie poinformował). Jeszcze raz spojrzałem na
plan, który miałem w kieszeni. Jeżeli moje wnioski były właściwe, (a według
mnie musiały takie być), to rzecz, której szukam (narzędzie zbrodni), może
znajdować się tylko w jednym miejscu. Tam zamierzałem dzisiaj szukać.
Olaf oprowadził mnie po całym domu. Wystrój zrobił na
mnie wielkie wrażenie. Plan nie oddawał całkowicie jego wspaniałości. Rzeźbione
szafy, głębokie fotele oraz wielki mahoniowy stół na środku salonu robiły
wielkie wrażenie. Mógł to też być element rozpraszający, który nie pozwolił
zwykłym funkcjonariuszom dostrzec prawdy, która ukryta była w domu.
Poprosiłem Olafa, by wyszedł z domu. Zdziwił się, ale
posłuchał. Ja uczyniłem to samo, co jeszcze bardziej go zaskoczyło (ponieważ
zapewne myślał, że chcę poszukać dowodów w samotności). Udaliśmy się na tyły
domu i zatrzymaliśmy się pod jednym z
okien, pod którym rosły krzewy malin. Poprosiłem mojego kolegę o plastikowy
woreczek. Po chwili wyłoniłem się z szukanym przedmiotem w kieszeni . Gdy Olaf
spytał mnie, co udało mi się znaleźć, odpowiedziałem, że lepiej, jeżeli
pozostanie to tajemnicą. Oznajmiwszy mu, że nic więcej już tu nie znajdziemy,
wróciłem z nim do samochodu. Podczas drogi powrotnej Olaf próbował wydobyć ze
mnie informacje odnośnie mojego znaleziska, ale oznajmiłem, że dowie się w
swoim czasie. Później nasza rozmowa zeszła na inne tory i czas powrotu na suski
komisariat upłynął nam bardzo miło. Po powrocie udałem się natychmiast do
mojego mieszkania na os. Beskidzkim i zamknąłem nowy dowód w sprawie Wernera na
klucz w szkatułce średniej wielkości, którą następnie włożyłem do mojego
kuloodpornego sejfu, ukrytego za kopią obrazu Salvadora Dali „Trwałość
pamięci”. Z zadowoleniem spojrzałem na nową kryjówkę i poszedłem do „Pełnej
chaty”, by wreszcie (o 1800) zjeść dzisiejszy obiad.
Część dwunasta
Druga rozprawa
Nadszedł dzień drugiej rozprawy. Tym razem z domu
wyszedłem godzinę wcześniej, bo musiałem załatwić jeszcze kilka spraw. Po
drodze zajrzałem do skrzynki pocztowej. Zauważyłem w niej paczkę. Gdy ją
wyciągnąłem i rozpakowałem, okazało się, że przysłano mi kolejną książkę Joanny
Chmielewskiej pt. „Hazard” (miałem bowiem zamówioną prenumeratę). Zaniosłem
książkę do mieszkania, ustawiłem na półce i wyszedłem.
Nie będę się rozpisywał co do spraw, które
załatwiałem. Do sądu dotarłem piętnaście minut przed rozprawą. Po upływie około
dwunastu minut zjawiła się moja klientka. Razem udaliśmy się na salę rozpraw.
Po chwili wszedł sędzia, prokurator oraz protokolant. Sędzia otworzył rozprawę,
po czym wezwał pierwszego świadka. Była to Aleksandra Krawinczyk, siostra
zamordowanego. Nie miała wiele do powiedzenia. Według niej moja klientka to
urodzona morderczyni, następnie powiedziała, że jej brat nie powinien się żenić
z moją klientką. Sędzia, widząc, że siostra denata nie wniesie nic nowego do
sprawy, postanowił wezwać nowego świadka. Tym razem był to jeden z wielbicieli
twórczości Marka Wernera, który tamtego dnia poszedł go odwiedzić, by zdobyć od
niego autograf. Był to jedyny z odwiedzających tamtego dnia denata czytelników,
do którego udało się dotrzeć. Do sprawy mógł on wnieść nieco więcej niż siostra
pisarza. Po krótkim wykładzie, dotyczącym tego, dlaczego warto czytać książki
Marka Wernera oraz o wielkim smutku, związanym z jego śmiercią, pan Brunon Wężyk
(tak nazywał się świadek) powiedział, że tamtego dnia widział pod domem zamordowanego
jakiegoś podejrzanego człowieka. Nie zapamiętał dokładnie wyglądu, ale był
pewien, że to był mężczyzna. Gdy sędzia skończył przesłuchanie, swój krzyżowy
ogień pytań rozpoczął prokurator.
– Czy mógłby pan
dokładniej opisać tego człowieka?
– Niestety, nie…
– Proszę wysokiego sądu,
świadek nie potrafi dokładnie opisać tego człowieka. Czy mamy pewność, że był
to mężczyzna? Czy możemy wiedzieć, że ta
właśnie osoba zamordowała pana Wernera? Odpowiedź brzmi: nie! Wnioskuję o
niedopuszczenie tego zeznania do materiału dowodowego.
– Odrzucam wniosek.
Dziękuję. Panie Fienor, czy ma pan jakieś pytania do świadka?
– Nie.
– Świadek jest wolny.
Sędzia wezwał nowego
świadka. Był to wysoki człowiek, dobrze zbudowany, o gęstych, nieco
rozczochranych, kruczoczarnych włosach.
– Pan Filip Mrowicki,
zamieszkały w Lachowicach, z zawodu komornik?
– Tak, to ja.
– Czy był pan w domu Marka
Wernera w dniu jego morderstwa?
– Tak, byłem. Zalegał od
miesięcy z rachunkiem za prąd i telefon.
– O której pan przyszedł?
– Nie pamiętam dokładnie.
Około godziny drugiej po południu.
– Kiedy opuścił pan dom
denata?
– O 1419.
Pamiętam dokładnie, bo po wyjściu z jego domu spojrzałem na zegarek – w tym
momencie pokazał na swoim nadgarstku srebrny zegarek, po czym opuścił rękę.
– Czy ma pan coś do
dodania w tej sprawie?
– Raczej nie. Gdy
wychodziłem, nikogo nie widziałem, a pan Werner jeszcze żył.
– Czy widział pan tamtego
dnia oskarżoną?
Komornik spojrzał na moją
klientkę. Przez chwilę w jego oczach widziałem jakiś dziwny blask, który
symbolizował… strach, zaskoczenie? Sam nie wiem.
Słuchałem dalej zeznań
Filipa Mrowickiego.
– Nie, nie widziałem tej
kobiety. To żona Wernera?
– Proszę pana, to sąd
zadaje pytania, nie pan.
– Przepraszam – powiedział
ze skruchą, po czym sędzia spytał prokuratora, czy ma on pytania do świadka.
Odpowiedział, że nie, po czym sędzia zadał mi to samo pytanie. Odpowiedziałem
na nie twierdząco.
– Sędzia pytał pana, czy
widział pan tamtego dnia oskarżoną, na co odpowiedział pan przecząco. A czy kiedykolwiek
widział pan moją klientkę?
Przesłuchiwany chwilę się
zastanawiał i po chwili powiedział:
– Nie, nigdy jej nie
widziałem.
– Jest pan tego pewny?
– Tak.
Po tej odpowiedzi zwróciłem się do sędziego.
– Nie mam więcej pytań.
– Dziękuję – powiedział
sędzia – Świadek jest wolny.
Następnym świadkiem był
listonosz, który tamtego feralnego dnia miał dostarczyć panu Wernerowi paczkę.
Z jego przesłuchania nie dowiedzieliśmy się wiele. Gdy przyszedł do domu denata
i zadzwonił do drzwi, nikt ich nie otworzył, więc pan Piekara (listonosz)
pomyślał, że nikogo nie ma w domu i zaniósł paczkę sąsiadowi, który obiecał, że
przekaże ją panu Wernerowi, gdy ten wróci do domu. Z zeznań listonosza
dowiedzieliśmy się tylko jednego: śmierć pisarza nastąpiła przed godziną
czwartą (co jednak nie było tak znaczące, bo patolog policyjny ustalił, że
śmierć nastąpiła pomiędzy godziną czternastą trzydzieści a szesnastą). Gdy
sędzia skończył przesłuchiwać świadka, a ja i prokurator powiedzieliśmy, że nie
mamy pytań, sędzia zarządził pięciominutową przerwę. Wyszedłem z sali razem z
moją klientką, by podsumować fakty. Ku mojemu zaskoczeniu pani Werner
powiedziała, że widziała kiedyś tego komornika, pana Mrowickiego. Było to dla
mnie jak grom z jasnego nieba. Jednak po tej radości nastąpił nagły zawód. Moja
klientka nie mogła sobie przypomnieć, kiedy go widziała. Wspomnienie to było
zbyt odległe. Mimo to powiedziałem jej, by po przerwie zeznała to przed sądem.
Zgodziła się i razem wróciliśmy na salę rozpraw.
Po niecałej minucie zjawił
się sędzia. Powiedziałem mu, że moja klientka chciałaby uzupełnić swoje
zeznanie, ponieważ pojawiły się zupełnie nowe okoliczności. Sonia Werner bez
cienia strachu powtórzyła sędziemu informację, którą podzieliła się ze mną w
przerwie. Jednak jej zeznanie nie zostało przyjęte do materiału dowodowego,
ponieważ prokurator wysunął tezę, że skoro oskarżona nie jest pewna co do
okoliczności spotkania pana Mrowickiego, to jest możliwe, że wiedziała go
kiedyś na ulicy, na przykład podczas spaceru. Kolejny termin wyznaczony został
na następny tydzień (na 11 maja 2016 r.).
Część trzynasta
Zbieranie informacji
Kilka dni później Aleksander Fienor postanowił zebrać
kilka informacji dotyczących rozprawy. Musiał znaleźć dowody, uniewinniające
jego klientkę. Wyrobił już sobie zdanie o popełnionej zbrodni i jedyne co mu
pozostało, to udowodnić, że się nie myli. Prawnik cały dzień jeździł po Suchej
Beskidzkiej w celu zebrania potrzebnych
dowodów. Najpierw udał się na komendę policji
w celu zweryfikowania pewnych
domysłów (gdzie Olaf Jabłończyk okazał się bardzo pomocny). Spędził tam ponad
godzinę, ale nie był to czas stracony. Jak na razie wszystko szło zgodnie z
planem. Następnie udał się do suskiego Urzędu Miasta, gdzie spędził już tylko
dwadzieścia pięć minut. Zawiedziony udał się w kierunku Biblioteki Suskiej im.
Michała Żmigrockiego. Tam, dzięki rozmowie z bibliotekarką udało mu się zdobyć
kilka ciekawych informacji o Marku Wernerze. W większości były to tylko plotki,
ale panu Fienorowi udało się wydobyć z nich niepodważalne fakty. Wychodząc z
biblioteki spotkał swojego przyjaciela, Pawła Mazura. Po uściśnięciu sobie rąk
zaczęli rozmowę.
Nie rozmawiali jednak o aktualnej sprawie naszego
bohatera, ale o tematach
bardziej przyziemnych (takich jak sport czy ostatnio czytane książki). Ani się
spostrzegli, a doszli do Karczmy „Rzym”. W tej chwili pan Fienor rozstał się ze
swoim przyjacielem (adwokat szedł w kierunku kościoła, a pan Mazur – do Domu Katolickiego).
Prawnik szedł w górę ulicą Kościelną, a następnie
skręcił w ul. Na Stawach i zadzwonił do domu oznaczonego cyfrą 1. Otworzyła mu
wysoka, szczupła kobieta, około trzydziestki.
– Cześć, Irenko. – zaczął adwokat.
– Cześć, dawno cię nie było. – odpowiedziała.
– Mogę wejść?
– Oczywiście. – odpowiedziała, po czym wprowadziła go
do swojego domu.
Irena (vel „Irenka”) była młodszą kuzynką Aleksandra
Fienora. Prowadziła w Suchej własną kwiaciarnię, która cieszyła się prestiżem w
całym powiecie. Była też ośrodkiem wszystkich miejscowych plotek. Bardzo się
cieszyła, gdy mogła się podzielić z kimś tą wiedzą. Gdy tylko prawnik spytał,
czy wie coś o sprawie zabójstwa Marka Wernera, zasypała go lawiną miejscowych
ploteczek. On natomiast wyciągnął swój notes (z którym niemal nigdy się nie
rozstawał) i zaczął notować wszystkie ważne (według niego) informacje. Pan
Fienor był zaskoczony ilością nowinek dotyczących jego sprawy. „Skoro plotek dotyczących tylko tej sprawy
jest tak wiele – myślał – to ile musi
być wszystkich?”.
Po upływie ponad półtorej godziny Irena Różyk
skończyła swój „wykład”. Prawnik rzucił okiem na zegarek, po czym powiedział,
że musi już wychodzić, bo ma jeszcze dużo spraw do załatwienia. Jednak jego kuzynka
nie chciała go wypuścić. Niemal zmusiła go, by został na obiedzie, a gdy w
końcu dał się namówić, okazało się, że zaprosiła również wszystkich swoich
braci (miała ich czterech). Pan Fienor ze skwaszoną miną czekał na resztę zaproszonych
gości.
Część czternasta
Zbieranie informacji c. d.
Następnego dnia postanowiłem dokończyć zbieranie
informacji potrzebnych do uniewinnienia mojej klientki. Rano włączyłem
laptop i wydrukowałem
kilka zdjęć. Następnie wziąłem moją teczkę, do której zapakowane były zebrane
materiały. Wyszedłem z bloku i skierowałem się w kierunku mojego samochodu, po
czym wsiadłem do niego, włożyłem kluczyk do stacyjki i opuściłem osiedlowy
parking.
Zatrzymałem się przed szkołą podstawową w Lachowicach,
zaparkowałem na przyszkolnym parkingu i wszedłem do placówki. Zatrzymałem
przechodzącego korytarzem nauczyciela i spytałem, czy wie, gdzie znajdę pana
Kowala-Marczyka. Powiedział, że najpewniej jest w pokoju nauczycielskim. Udałem
się więc w tym kierunku.
Miałem dużo szczęścia, gdyż spotkałem mojego dawnego klienta
akurat, gdy wychodził z pokoju nauczycielskiego. Był bardzo zdziwiony, gdy mnie
zobaczył, ale gdy przedstawiłem mu cel mojej wizyty w tym miejscu, od razu
spoważniał.
– Czy poznajesz tego człowieka? – spytałem, pokazując
mu zdjęcie jednego ze świadków.
– Nie, chociaż… Jego twarz wydaje mi się dziwnie
znajoma. – milczał chwilę zastanawiając się, po czym powiedział – Ach tak, już
wiem. To jeden z moich byłych uczniów. Nazywa się Szymon Ruś.
– Ruś? Jesteś tego pewny?
– Tak, w stu procentach. Z tego, co pamiętam, to
chodził do klasy z Sonią Werner (wtedy jeszcze Willas). Byli parą, ale Sonia
zostawiła go dla starszego o rok Marka.
To był dla Szymona wielki wstrząs. Sonia była dla niego całym światem. Biedak
załamał się, gdy go zostawiła.
Mam motyw! – pomyślałem – Nareszcie
mam motyw. Teraz dowiedzenie niewinności mojej klientki będzie bardzo łatwe.
Nareszcie się udało!
– Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś. Do zobaczenia. –
powiedziałem na pożegnanie, zostawiając zdziwionego pana Kowala-Marczyka na
środku szkolnego korytarza.
Część piętnasta
Rozprawa, w której wszystko się wyjaśni
Wreszcie nadszedł dzień rozprawy, podczas której miał
zapaść wyrok. Tego dnia miałem wolne w kancelarii, a rozprawa miała zacząć się
o drugiej po południu. Postanowiłem dobrze wykorzystać ten czas i dokończyć
czytanie książki pt. „Wszyscy jesteśmy podejrzani”.
Tym razem jednak pilnowałem czasu.
Godzinę przed rozprawą zacząłem czytać ostatni
rozdział książki. Postanowiłem, że skoro zostało mi już tak niewiele, to
skończę czytanie jeszcze przed wyjściem. Moje plany powiodły się. Skończyłem lekturę
tej powieści pół godziny przed rozpoczęciem rozprawy. Z satysfakcją zamknąłem
książkę i odłożyłem ją na półkę, po czym wziąłem moją
teczkę i wyszedłem z mieszkania.
Do sądu dotarłem piętnaście minut przed rozprawą. Tym
razem jednak, ku memu zdziwieniu, zauważyłem, że pani Sonia Werner już na mnie
czekała. Spytałem ją o powód takiego pośpiechu (zwykle ja przychodziłem
pierwszy), na co odpowiedziała, że chciała mieć pewność, że się nie spóźni.
Pięć minut przed rozprawą razem weszliśmy na salę
rozpraw. Zauważyłem, że moja klientka bardzo się stresuje, co było do niej
niepodobne. Gdy ją o to spytałem, odrzekła, że ja także bym się stresował,
gdyby ten dzień miał przesądzić o tym, czy pójdę do więzienia na resztę życia.
Niestety, miała rację… W tej chwili skończyły się jednak moje rozmyślania, gdyż
na salę weszli sędzia główny i prokurator. Rozprawa się rozpoczęła.
Sędzia uderzył swoim młotkiem w blat biurka, po czym
spojrzał na listę, którą przed rozprawą wręczył mu prokurator. Po niedługiej
chwili odłożył dokument, ponownie uderzył młotkiem w blat i wezwał pierwszego
świadka.
W tym momencie wstałem z miejsca (co zdziwiło
wszystkich na sali, łącznie z sędzią i prokuratorem) i powiedziałem:
– Proszę sędziego, wnoszę o powołanie nowego świadka,
który wie coś, co może rozstrzygnąć tę sprawę. Tym świadkiem jestem ja,
Aleksander Fienor.
Po widowni zaczęły rozchodzić się szepty. Prokurator
zastygł nieruchomo, wpatrując się we mnie zaciekawionym wzrokiem. Chwilę ciszy
przerwał dopiero sędzia, mówiąc:
– Dobrze, skoro pan Fienor ma nam coś do powiedzenia,
to wysłuchajmy jego zeznań.
– Dziękuję, wysoki sądzie. Już na początku krąg
podejrzanych ograniczyłem do świadków, przesłuchiwanych na kolejnych
rozprawach. Pozwoliło mi to zawężyć krąg podejrzanych do: siostry i brata ofiary, komornika, listonosza oraz
wielbicieli jego książek, którzy zresztą mogli tylko udawać, że są entuzjastami
twórczości pana Wernera, a tak naprawdę byli mordercami. Następnie postanowiłem
zweryfikować wszystkie dowody, które pozwoliły mi na domyślanie się, kto jest
mordercą. Wciąż jednak nie byłem pewny. Zatem szukałem innych dowodów. Bardzo
pomocna okazała się możliwość przeszukania domu ofiary, dzięki czemu znalazłem
narzędzie zbrodni.
W tej chwili sięgnąłem do mojej teczki i wyjąłem z
niej owinięty w przezroczystą folię paralizator. Ludzie na widowni wydali
okrzyk zdziwienia, ale sędzia szybko ich uciszył, uderzając swoim młotkiem o
blat biurka.
– Chciałbym dołączyć to do materiału dowodowego –
powiedziałem, oddając sędziemu narzędzie zbrodni, po czym kontynuowałem mój
monolog –Dowód, który teraz przedstawię, dowiedzie, że moja klientka jest niewinna.
Po raz kolejny sięgnąłem do teczki, tym razem
wyciągając z niej paragon fiskalny.
– Jest to dowód na to, że moja klientka w czasie
popełnienia morderstwa była w Wadowicach (na paragonie był wyraźnie zapisany
adres sklepu), więc nie mogła popełnić zarzucanego jej czynu. Dwa dni temu pojechałem
do Lachowic, złożyć wizytę jednemu z
moich dawnych klientów. Jeżeli sąd nie ma nic przeciwko, chciałbym powołać go w
charakterze świadka.
W tym czasie jeden z ludzi na widowni wstał i podszedł
w kierunku barierek. Sędzia wyraził zgodę na jego przesłuchanie, po czym
zapytał:
– Pańskie imię i nazwisko?
– Kowal-Marczyk, Andrzej Kowal-Marczyk. Uczę w szkole
podstawowej w Lachowicach.
– Czy poznaje pan któregoś z ludzi obecnych w tej
sali? – tym razem to ja zadałem pytanie
Świadek rozejrzał się, po czym powiedział:
– Tak, tamtego człowieka – w tej chwili wskazał palcem
w kierunku jednego ze świadków. Tym świadkiem był nie kto inny, tylko …
komornik, pan Mrowicki.
– To niedorzeczność! – wykrzyknął Filip Mrowicki – On
kłamie, wysoki sądzie!
– Proszę się uspokoić. – przerwał mu sędzia – Niech
pan kontynuuje – powiedział do pana Kowala-Marczyka.
– Jest to jeden z moich byłych uczniów, Szymon Ruś.
– On kłamie! – ponownie przerwał mu komornik.
– Cisza na sali! – krzyknął rozzłoszczony sędzia –
Jeżeli jeszcze raz się pan odezwie, nałożę na pana karę w wysokości tysiąca
złotych.
Nauczyciel z Lachowic kontynuował swoje zeznanie.
Powtórzył sędziemu to, co dwa dni temu powiedział mi na szkolnym korytarzu. Wszyscy
na sali byli wstrząśnięci informacjami, które usłyszeli od pana
Kowala-Marczyka. Gdy mój dawny klient skończył swoje zeznanie, kontynuowałem
przedstawianie mojej wersji zdarzeń.
– Wszyscy państwo widzicie – prawdy nie da się ukryć.
Tamtego dnia pan Mrowicki (który zmienił nazwisko) przyszedł do domu pana
Wernera jako ostatni. Pisarz, nieświadomy tego, kim tak naprawdę jest komornik,
wpuścił go do domu. Pan Mrowicki zapewne najpierw uśpił czujność godpodarza, potem
zaatakował go paralizatorem. Pisarz upadł na ziemię. Mrowicki przestraszył się,
po czym wyrzucił narzędzie zbrodni za okno i uciekł. Oto historia tegoż
morderstwa. – zakończyłem moją przemowę.
Przez następną minutę nikt na sali nawet się nie
poruszył. Nikt nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Nikt nie ważył się
odezwać. W tym momencie podszedłem do sędziego, wręczając mu ostatni dowód,
który postawi kropkę nad „i” w tej sprawie. Wyniki daktyloskopii odcisków
palców z paralizatora. Sędzia obwieścił, że sąd musi udać się na naradę.
Po dwudziestu minutach odczytano wyrok. Sąd rejonowy w
Suchej Beskidzkiej oddalił oskarżenie. Nie było żadnych wątpliwości, że to nie
moja klientka popełniła morderstwo.
Co było dalej? W trakcie śledztwa udowodniono, że
Szymon Ruś był niepoczytalny w czasie wykonywania zarzucanych mu czynów.
Oto cała historia procesu w sprawie zabójstwa znanego
pisarza powieści sensacyjnych z Lachowic – Marka Wernera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz