poniedziałek, 6 czerwca 2016

"Alibi" Daniel Siwiec



„Alibi”

Pierwsza część przygód Aleksandra Fienora






Część pierwsza
Wprowadzenie do sprawy


Pan Aleksander Fienor siedział przy biurku w swoim pokoju. Mieszkał        w Suchej Beskidzkiej na osiedlu Beskidzkim 3/9. Był znanym i cenionym prawnikiem. Tego dnia nie miał wielu obowiązków. Przeglądał właśnie akta zakończonej sprawy, uśmiechając się do siebie mimowolnie. Miał ku temu powody. Reprezentował Klarę Kasprzyk w pamiętnej sprawie morderstwa swojego kolegi po fachu, Arnolda Szwejzalhera, z którym jego klientka miała drobne zatargi. Brak jej udziału w zabójstwie trudno było udowodnić – prawnik długo przeglądał kopie zeznań świadków, szukając jakiegoś punktu zaczepienia; nie spał po nocach, wciąż przeglądając akta sprawy. Prasa całej Polski skupiona była wokół pamiętnej rozprawy z dnia czternastego marca 2016 roku (czyli zaledwie sprzed tygodnia). Jakże mocne były oskarżenia prokuratury!  Jednak udało się mu ich wszystkich uprzedzić - prokuratora, sędziego i cała polską prasę! To on, nie kto inny, znalazł brakujący element w zeznaniach świadków, który przesądził o wyroku. To on, Aleksander Fienor, ukazał całej Polsce prawdę, tam, gdzie należało jej szukać. Dzięki niemu nie skazano niewinnej osoby.

*         *         *

Nagle tę chwilę rozmyślań przerwał mi natarczywy dzwonek do drzwi. Wstałem od biurka i poszedłem sprawdzić, kto zakłóca mi tę, jakże potrzebną, chwilę spokoju. Gdy otworzyłem drzwi, zobaczyłem dobrze znaną postać. Był to Paweł Mazur, szanowany chirurg i mój najlepszy przyjaciel w jednym. Dobrze zbudowany, wysoki i bardzo zadbany człowiek. Stanowił po części moje przeciwieństwo ( byłem bowiem człowiekiem niewysokim, choć równie zadbanym). Mój przyjaciel był nad wyraz leniwy, jeżeli chodziło o czynności niezwiązane z jego pracą. Jednakże nadrabiał to nieprzeciętną (rzekłbym nawet niespotykaną u współczesnych ludzi) kreatywnością. Na ogół  bardzo lubiany, choć w rozmowie miał zwyczaj przerywania innym i był raczej niecierpliwy w sprawach, które go ciekawiły. Nosił ciemny płaszcz oraz jeansy.
– Cześć, Alex – powiedział (lub raczej krzyknął), wciąż stojąc przede mną w progu  mieszkania – Jak tam po rozprawie?
– Nie najgorzej… – nie dał mi dokończyć, wybuchając takim śmiechem, że aż sąsiad z naprzeciwka wyjrzał niepewnie zza drzwi. Trochę zmieszany zaproponowałem przyjacielowi, by wszedł do środka, na co bez cienia wahania przystał.
Wprowadziłem go do mojego salonu i zapytałem o powód jego niemal histerycznego śmiechu. Rozbawiła go moja skromność.
– Naprawdę! – dodał ­– Jesteś teraz przecież jednym z najsłynniejszych  prawników w Polsce (jeśli nie najsłynniejszym)! Twoje nazwisko wciąż nie schodzi z ust Polaków i pierwszych stron gazet. Rozumiesz? Stałeś się sławny i dlatego rozbawiła mnie twoja odpowiedź „nie najgorzej”.
–Tak, rozumiem… – powiedziałem nieco zmieszany – ale nie musiałeś wybuchać takim śmiechem i to w dodatku na klatce schodowej.
– Dobra, dobra. Nie po to tu przeszedłem, by po dwóch minutach usłyszeć od ciebie wymówki.
Właśnie! W tym całym galimatiasie zapomniałem go spytać o cel wizyty. Choć mogło to być równie dobrze zwykłe spotkanie dwóch przyjaciół…
– Po prostu przyszedłem cię odwiedzić. Przecież od czasu rozprawy nie miałem czasu, by ci pogratulować.
No tak. To była prawda. Od czasu rozprawy w ogóle się nie widywaliśmy. Przez cały tydzień byłem nękany przez dziennikarzy i reporterów niemal na każdym kroku. Rozpoczęliśmy z Pawłem żywą dyskusję o największych pomyłkach w historii sądownictwa, jak choćby głośna sprawa fałszywego obrazu Santiago z 1967 roku. Następnie temat rozmowy przeszedł na jego profesję i teraz to on zaczął mi opowiadać o swojej ostatniej operacji. Operował pacjenta ze złamaniem kości udowej z przemieszczeniem. Zabiegi tego typu nie należą do łatwych, ale jemu udało się odnieść sukces. Potem temat naszej konwersacji zszedł na bardziej przyziemne sprawy. Rozmawialiśmy o rzeczach całkiem zwyczajnych. Gdy rozmowa dobiegła końca, zaproponowałem partyjkę szachów. Z chęcią się zgodził. Wyciągnąłem z kredensu moje szklane szachy po dziadku, rozłożyliśmy figury i zaczęliśmy grę. Paweł wygrał.
Następnego dnia nic nowego się nie wydarzyło (jeżeli „nic nowego” oznacza ciągłe nękanie przez dziennikarzy i klientów, mających żądania typu „zaginął mi w parku mój kochany pekińczyk i podejrzewam sąsiadkę). Jednak los bywa przewrotny, co dość mocno odczułem kolejnego dnia, kiedy to  postanowiłem wziąć wolne i nie wychodzić z mieszkania.
Właśnie wtedy ponownie odwiedził mnie mój przyjaciel, Paweł Mazur. Wszedł do przedpokoju, ściągnął buty i płaszcz przeciwdeszczowy (dzień był bowiem bardzo dżdżysty) i przywitał się ze mną.
– Jestem tu z dwóch powodów. Po pierwsze: założę się, że chcesz się zrewanżować po przedwczorajszej partii szachów.
– Nie. Pokonałeś mnie uczciwie i przyjąłem to sportowo.
– Hmmm… Na szczęście mam drugi powód wizyty, więc nie na darmo przyszedłem tu w taką ulewę w moim nowym płaszczu.
– A jaki jest ten drugi powód? – spytałem zaciekawiony.
– Mam do ciebie takie drobne pytanie. Mam kolegę, który jest patologiem, badał ciało Marka Wernera. Kojarzysz to nazwisko?
– Tak. To przecież pisarz powieści szpiegowskich, mieszkający w Lachowicach, który zmarł przedwczoraj na zawał serca…
– A skąd ty o tym wiesz?!
– Przeczytałem wczoraj w „Głosie Beskidzkim”.
– Aha… Dobra. To zgadnij, co mój kolega znalazł na tkance jego mięśnia sercowego.
– Złogi cholesterolu, które utworzyły zator?
– Nie – oświadczył triumfalnym tonem mój przyjaciel – znalazł tam lekkie zwęglenie tkanki…
Źrenice mi się rozszerzyły, gdy to usłyszałem.
– Wiesz, co to oznacza? – spytałem, nie kryjąc zdziwienia.
– No właśnie po to tu przyszedłem. Chciałem cię zapytać, co to znaczy, bo mój kolega nie chciał mi powiedzieć.
– Oznacza to, że albo była to awaria sprzętu, albo…
– Albo…? – spytał Paweł coraz bardziej zaintrygowany sprawą.
– Albo morderstwo…






Część druga
Policja zawsze pomocna


– Słucham?! – wykrzyknął mój przyjaciel, wstając tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, na którym siedział – Jak to morderstwo?
– Jako szanowany chirurg – odpowiedziałem powoli, gdy ochłonąłem po lekkim wstrząsie, wywołanym informacją o zwęgleniu tkanki –  powinieneś wiedzieć, co to oznacza…
– Ale nie wiem! Oświeć mnie proszę i powiedz, o co chodzi!
– Powiem ci później. Przeszedłbyś się ze mną na policję?
– Niestety, nie mogę. Za piętnaście minut zaczynam pracę.
– Trudno, będę musiał pójść sam.
– No… Zaraz, która godzina? Co? Już wpół do pierwszej? Rany, to znaczy, że mam nie piętnaście, a pięć minut. Nie wyrobię się do szpitala…
– Mogę cię odwieść.
– Naprawdę? Wielkie dzięki, życie mi ratujesz!
Wyszliśmy z mojego mieszkania. Na szczęście przestało padać. Wsiedliśmy do samochodu (zaparkowanego zaledwie dwadzieścia metrów od  nas), odpaliłem i ruszyliśmy najpierw ulicą Handlową, potem Nad Stawami, wreszcie dojechaliśmy do Szpitalnej. Mój przyjaciel znów mi podziękował, wysiadł z auta i co sił w nogach pomknął w kierunku szpitala (był wysportowany). Ja natomiast skierowałem się w kierunku mojego bloku.
Na miejsce dotarłem po upływie pięciu minut. Zaparkowałem samochód w tym samym miejscu, gdzie stał wcześniej (jak to dobrze, że nikt nie zajął mi  miejsca). Wysiadłem i skierowałem się w stronę komisariatu policji (pewnie dziwicie się, czemu nie pojechałem tam samochodem. Odpowiedź jest prosta: ruch to zdrowie). Po dziesięciu minutach byłem na miejscu. Wszedłem po schodach i skierowałem się do gabinetu komendanta. Nie był akurat zajęty, więc zapukałem i znalazłem się w niedużym, lecz ładnie umeblowanym gabinecie. Komendant, który siedział właśnie za swoim biurkiem, przeglądając jakieś papiery, powiedział:
– No, proszę, proszę, kto nas dzisiaj zaszczycił? To przecież szanowny pan Fienor! – słowa te były w maksymalnym, jak to tylko możliwe, stopniu,   przesycone ironią, której nie sposób było nie dostrzec.
– Nie przychodzę tu, by się kłócić. – odrzekłem z powagą – Sprowadzają mnie tu o wiele ważniejsze sprawy.
– W takim razie słucham pana. – odrzekł komendant już bez sarkastycznego tonu – O co chodzi?
– Chodzi o morderstwo pana Marka Wernera.
Nie będzie przesady, jeżeli powiem, że komendant wyglądał w tej chwili, jakby zobaczył ducha. Nie spodziewał się widocznie, że ktokolwiek spoza policji będzie o tym wiedział. Jego reakcja utwierdziła mnie tylko  w przekonaniu, że nie był to wypadek, tylko morderstwo.
– Skąd pan o tym wie? – spytał tonem, którego oznaczał bardziej „wynoś się stąd”.
– Mam swoje źródła – odpowiedziałem enigmatycznie – jest już podejrzany?
– Na razie nie wiemy, czy to morderstwo… – widać było, że kłamał. Nie tak łatwo było oszukać doświadczonego prawnika
– Niech pan mówi prawdę  – powiedziałem, choć może trochę za ostro, bo tylko go rozwścieczyłem i wyrzucił mnie (i to dosłownie) ze swojego gabinetu. Po czym krzyknął „To nie twoja sprawa!” i trzasnął drzwiami, które, gdyby były słabsze, wyleciałyby z zawiasów. Poniżony wyszedłem z komisariatu         i udałem się do swojego mieszkania, by przemyśleć całą sytuację.







Część trzecia
Jako dowód przewrotności losu


Po upływie kolejnych dwóch dni, gdy moje nazwisko zniknęło już              z pierwszych stron gazet, sprawa, która tak mnie zainteresowała (a przez którą zostałem wyrzucony z gabinetu komendanta policji) powróciła do mnie niczym bumerang. Kiedy dziennikarze przestali śledzić niemal każdy mój krok, postanowiłem wrócić do pracy w kancelarii. Tam powitano mnie bardzo entuzjastycznie. Koledzy zaczęli pytać, jak to jest być sławnym, jakie to uczucie, kiedy twoje nazwisko pojawia się w mediach itp. Nie zdążyłem jednak zaspokoić ich ciekawości w stu procentach, bo właśnie w tej chwili do kancelarii weszła pewna kobieta.
Była piękna, wysoka i bardzo szczupła. Miała na sobie ciemnogranatową spódnicę, czarny żakiet z szarymi guzikami oraz około siedmiocentymetrowe czarne szpilki. Na szyi zawieszone miała turkusowe korale. Jasnobrązowe włosy nie sięgały jej nawet do ramion.
– Czy w tej kancelarii pracuje pan Aleksander Fienor? – spytała. Jej dźwięczny i jakże przyjemny głos wypełnił wnętrze.
– To ja – przedstawiłem się – Czym mogę pani służyć?
– Proszę pana, to bardzo delikatna sprawa – odpowiedziała, akcentując przedostatnie słowo.
– W takim razie, proszę za mną.
Wskazałem jej drogę, a gdy zamknęły się za nami drzwi mojego gabinetu   i moja przyszła klientka usiadła, mogłem dokładniej przyjrzeć się jej twarzy. Miała przyjazne spojrzenie i bystre, szare oczy. Wyglądały one pięknie w zestawieniu z jej alabastrową cerą.
– Jakaż to sprawa sprowadza panią do naszej kancelarii adwokackiej pani…
– Werner – słowo to rozbrzmiało mi w uszach. Od razu przypomniałem sobie sprawę śmierci pisarza, Marka Wernera. Dla pewności spytałem:
– Pani jest krewną pana Marka Wernera?
– Niezupełnie… Jestem jego żoną, z którą planował się rozwieść.
– I policja podejrzewa panią o zamordowanie męża? – widocznie się zawahała…
–Myślałam, że nikt spoza policji nie wie o morderstwie…
– Zgadza się. Według opinii publicznej pani małżonek zmarł na atak serca.
– Więc jak pan się dowiedział?
– To długa historia, ale może niech najpierw pani powie, na jakiej podstawie policja panią oskarża?
– Z moim mężem żyłam w separacji. Zdradził mnie, a potem odszedł ze swoją kochanką. Zostawił mnie praktycznie bez pieniędzy. Musiałam zatrudnić się jako opiekunka do dzieci (których zresztą nigdy nie miałam). Ostatnio zmarł mój wujek. Wszystkie pieniądze zapisał mnie. Bardzo lubiłam wujka, a… ten spadek pomógł mi spłacić wszystkie długi. Zostawiłam sobie trochę oszczędności na czarną godzinę. Z mężem nie miałam żadnych kontaktów. Aż tu nagle policja przychodzi do mojego domu i oskarża mnie o zamordowanie go. To przecież niedorzeczność! Prawdą jest, że mnie zdradził, ale już o tym zapomniałam. Nie jestem mściwa. Na szczęście z braku dowodów wypuścili mnie, ale powiedzieli, że muszę wynająć sobie dobrego adwokata, jeśli nie chcę spędzić kolejnych lat za kratkami. A ja przecież jestem niewinna! Wtedy przypomniałam sobie artykuł, który kiedyś przeczytałam w gazecie o panu i od razu udałam się do tej kancelarii. I teraz właśnie jestem tutaj, proszę pana. Oto cała historia.
Zamyśliłem się. Była to kolejna okazja, by zająć się intrygującym przypadkiem. Spojrzałem na moją klientkę. Jej wzrok wskazywał, że się boi. Zrobiłem głęboki wdech i powiedziałem
– Nie musi się pani obawiać. Podejmę się pani obrony w sądzie. – odetchnęła z wyraźną ulgą, po czym zapisała mi swój adres i numer telefonu, powiedziała tylko „dziękuję” i wyszła, zostawiając mnie samego, pogrążonego w myślach.









Część czwarta
Wieczorne rozmyślania


Tego dnia klientów w kancelarii było niewielu. Na szczęście, moim kolegom udało się wszystkich obsłużyć. Nasza kancelaria na tyle dobrze prosperowała, że mogliśmy sobie pozwolić na odrzucanie spraw, które nie miały w sobie niczego interesującego (choć i to jest pojęcie względne, czego świetnym przykładem jest sprawa Andersona z sierpnia zeszłego roku). Każdy ponadprzeciętnie uzdolniony adwokat z powiatu suskiego trafiał właśnie tutaj (choć mamy też dwóch kolegów z Wadowic, jednego z Krakowa i jednego z Lublina). Każdy adwokat marzył o pracy w jednej z dziesięciu czołowych agencji prawniczych w kraju. Mnie udało się tu dostać przed dwoma laty. Wtedy to dałem się poznać jako najbardziej drobiazgowy prawnik w Małopolsce.
W tej właśnie chwili ostatni klient, postawny mężczyzna z gładko ogoloną twarzą, opuścił kancelarię. Udałem się do współpracowników. Jeden        z nich, Olaf Bartnik (na którego wszyscy wołali „Bartek”), podszedł do mnie      i wręczył mi notatki, prosząc, bym je przejrzał i podzielił. Nie był to przyjemny obowiązek - gdy ktoś wybrał jakąś nieciekawy przypadek, przechodził on na niego. Kiedyś musiałem prowadzić jednocześnie trzy sprawy! Niestety, tylko jedną z nich udało mi się wygrać. To mnie nauczyło, że wyborów należy dokonywać bardzo ostrożnie. Przyjąłem notatki. Wybiła właśnie szósta, więc teoretycznie skończyłem pracę. Mówię „teoretycznie”, bo tego wieczoru czekało mnie sporo pracy nad papierami. Zabrałem więc swoją teczkę, do której włożyłem wszystkie zapiski kolegów, ubrałem płaszcz i pospiesznie udałem się do swojego mieszkania.
Po piętnastu minutach byłem na miejscu. Wszedłem do salonu, włączyłem radio i położyłem się na sofie. Miałem szczęście, bo akurat zaczęła się piosenka, przy której łatwo było się odprężyć. Była to Paulla i utwór „Od dziś”. Myślałem przez chwilę nad moją nową klientką i jej sprawą. Miałem niejasne przeczucie, że będzie to sprawa ciekawsza i trudniejsza od sprawy morderstwa Arnolda Szwejzalhera. Tylko dlaczego? Czy było w tej sprawie coś dziwnego? Czy to zasługa wyglądu mojej klientki? A może chodzi o tę zwęgloną tkankę mięśnia sercowego?
Postanowiłem zakończyć tę kaskadę pytań, więc wstałem i wziąłem telefon. Poszedłem z nim do pokoju, wyciągnąłem notatki, poszukałem numeru zapisanego przez moją klientkę i podjąłem pierwszą próbę kontaktu z nią. Usłyszałem sygnał oczekiwania. Pierwszy. Potem drugi i trzeci. Sygnały nagle się urwały i usłyszałem piękny kobiecy głos:
– Halo?
– Dzień dobry – odpowiedziałem – pani Werner? – spytałem da pewności  – Z tej strony Aleksander Fienor.
– Ach, to pan! Czym mogę służyć?
–Czy moglibyśmy się spotkać w moim mieszkaniu w celu omówienia pewnych istotnych faktów?
– Ależ oczywiście! O której mogłabym przyjść?
– Nie chciałbym już dzisiaj pani przeszkadzać. Jutro  o osiemnastej?
– Tak, na pewno. To wszystko?
– Tak, to wszystko. Dziękuję pani bardzo. Do widzenia.
– Do widzenia – powiedziała, po czym rozłączyła się
Odłożyłem telefon i postanowiłem przeglądnąć notatki moich kolegów. Kilka z tych spraw zapowiadało się naprawdę interesująco. Na nieszczęście była też pewna bardzo enigmatyczna sprawa. Zapowiadała się bardzo nieciekawie, ale w kościach czułem, że będzie zupełnie odwrotnie.
– Zaryzykuję – pomyślałem, odkładając ją na stos spraw „ciekawych”. Ludzie najwidoczniej zaczęli przychodzić do nas niemal wyłącznie ze sprawami bezprecedensowymi. Spraw interesujących tego dnia było aż jedenaście, a tylko jedna nieciekawa.
Reszta tego dnia nie była na tyle interesująca, by się nad tym rozpisywać. Za to następny dzień jest bardziej godny uwagi.
Wstałem około godziny wpół do szóstej. Poranek nie zasługuje na większe zainteresowanie, podobnie dzień w pracy - kolejny zwykły dzień w kancelarii. Zaniosłem szefowi notatki ze spraw, które przydzielił moim kolegom. Potem już tylko sporządzałem notatki z nowych spraw, w przerwach rozmawiając z kolegami. Pracę skończyłem o 1745, po czym udałem się do mojego mieszkania i czekałem na przyjście klientki.
Dźwięk dzwonka rozległ się o 1759. Otworzyłem drzwi. Stała w nich pani Werner.
– Dzień dobry panu. Nie spóźniłam się?
– W żadnym razie. Jest pani nad wyraz punktualna. – W chwili, kiedy wypowiadałem te słowa, mój zegar ścienny wybił godzinę szóstą – Zapraszam panią do salonu.
Zaprowadziłem ją do wyżej wymienionego pokoju, po czym usiadłem na sofie i gestem dałem jej znak, by zrobiła to samo, po czym przystąpiliśmy do rozmowy.










Część piąta
Rozmowa z Sonią Werner


– Dobrze, zacznijmy zatem. Pani pełne imię i nazwisko? – rozpocząłem serię standardowych sądowych pytań.
– Sonia Cecylia Werner. – odpowiedziała bez zastanowienia.
– Wiek i miejsce zamieszkania?
– Słucham? – powiedziała trochę zdziwiona – czemu pan o to pyta?
– To tylko rutynowe pytania sądowe. Chcę po prostu panią przygotować do tego, co czeka panią na rozprawie.
– Ach… Rozumiem.
– Świetnie. Kontynuujmy zatem. Wiek i miejsce zamieszkania?
– Dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkam w Stryszawie, numer 31B.
– Dobrze. część oficjalną mamy już z głowy. Przejdźmy zatem do drugiej części, która jest o wiele ważniejsza. Gdzie była pani w dniu popełnienia zbrodni?
–Nie mogłam zamordować męża, ponieważ cały dzień przebywałam w Wadowicach!
– Wspaniale. To znaczy, że ma pani alibi. –Dostrzegłem w jej oczach niepewność – Czy coś się stało? – spytałem.
– Właśnie uświadomiłam sobie, że moje alibi legło w gruzach, ponieważ nie ma osoby, która mogłaby potwierdzić mój pobyt właśnie w tym miejscu.
– Nikogo pani nie odwiedzała? – spytałem nieco zmieszany tą sytuacją.
– Niestety. Była to wycieczka w większości turystyczna.
– Czy mogłaby pani opisać ten dzień od początku do końca?
– Oczywiście. Dobrze pamiętam tamten dzień, jakby to było zaledwie wczoraj.
– Niech zatem pani opowie… – ponagliłem.
– Dobrze. Wstałam o godzinie ósmej, ubrałam się, zjadłam śniadanie           i umyłam zęby. Potem włączyłam komputer, by sprawdzić pogodę na ten dzień. Zapowiadał się być bardzo słoneczny i jak się później okazało, prognoza ta się sprawdziła. O dziewiątej wyjechałam z domu i po pół godzinie byłam już w Wadowicach. Zapisałam w notatniku nazwę ulicy, przy której się zatrzymałam i ruszyłam przed siebie. Najpierw postanowiłam odwiedzić mojego przyjaciela, który tam mieszka, ale niestety, dzień wcześniej musiał służbowo wyjechać         i jeszcze nie wrócił. Następnie udałam się w stronę teatru, by zorientować się, jaką sztukę będą wystawiali. Zdążyłam w samą porę, by kupić bilety na „Balladynę”. Osobiście uwielbiam Słowackiego i mam w domu kolekcję wszystkich jego dzieł. Najbardziej podobają mi się „Żmija” i „Balladyna”, ucieszyłam się więc, gdy udało mi się kupić bilet na to właśnie przedstawienie. Po spektaklu postanowiłam zwiedzić Muzeum Jana Pawła II. Wprawdzie byłam tam już pięć lat temu, ale ponoć od tego czasu wystawę zmodernizowano. Potem postanowiłam pójść na kremówki, które od czasu mojej ostatniej wizyty w Wadowicach pozostały na szczęście niezmiennie pyszne.   W czasie oczekiwania na zamówiony wadowicki specjał, spojrzałam na zegarek. Była godzina 1248. Po kremówkach postanowiłam zjeść porządniejszy obiad. Zapytałam najbliższego przechodnia, gdzie w pobliżu jest jakaś dobra restauracja. Odpowiedział, że on właśnie idzie na obiad do restauracji Nova Plus przy ul. dr. Putka 2 i zaproponował, żeby przeszła się z nim. Okazało się, że on również był tego dnia na „Balladynie”. Był to jego ulubiony dramat, na który chodził do teatru regularnie. Doszliśmy wreszcie do restauracji Nova Plus i zamówiliśmy obiad. Następnie rozstaliśmy się przy wyjściu z punktu gastronomicznego. Przy obiedzie zapytałam go, czy w Wadowicach jest jakiś antykwariat. Polecił mi „Exlibris” na placu Tadeusza Kościuszki i poinstruował, jak tam dojść. Był to naprawdę duży antykwariat (oraz księgarnia, jak się później okazało). Spędziłam tam około czterdziestu minut, szukając ciekawych pozycji z literatury polskiej. Udało mi się nabyć w bardzo okazyjnej cenie „Latarnika” Henryka Sienkiewicza (zapłaciłam tylko 6 złotych) i „Zemstę” Aleksandra Fredry (tym razem tylko     5 złotych). Obie były w prawie nienaruszonym stanie. Schowałam książki do torebki i postanowiłam zrobić zakupy w najbliższym supermarkecie. Po zakupach wróciłam bezpośrednio do domu. Gdy weszłam do salonu, zegar pokazywał godzinę 1508.
– Co pani robiła przez resztę dnia?
– Cały czas byłam w domu. Nikt mnie nie odwiedzał, jeśli chciał pan o to zapytać.
– Szkoda. Czyli nikt nie może potwierdzić pani alibi?
– Niestety.
– A ten pani znajomy z Wadowic, z którym jadła pani obiad? Czy on nie mógłby pani rozpoznać?
– Niestety, nie wiem, jak się nazywa.
– A ktoś z muzeum? Przewodnik, bileterka, ktoś ze zwiedzających?
– Nikogo ze zwiedzających nie znałem i wątpię, czy ktokolwiek z nich poznałby mnie. Poza tym dotarcie do któregokolwiek z nich graniczy z cudem.
–A bileterka lub przewodnik?
  Wątpię, czy bileterka by mnie zapamiętała. Tak samo przewodnik. Poza tym trzymałam się z tyłu, więc najprawdopodobniej nawet mnie nie widział.
– Nie przychodzi pani do głowy ktokolwiek, kto zapewniłby pani solidne alibi? – W tej chwili sobie coś przypomniałem – Za zakupy zapłaciła pani kartą czy gotówką?
– Gotówką. Nie wzięłam karty z domu.
– Wielka szkoda. Na koncie bankowym zawsze pozostaje zapisana każda transakcja.
– Czyli, że jeżeli wzięłabym tego dnia kartę z domu, i zapłaciła nią tamtego dnia, to byłabym z miejsca uniewinniona?
– Najprawdopodobniej - tak.
– Aha… – powiedziała niepewnie – Ma pan jeszcze jakieś pytania?
– Jeszcze tylko dwa.
– W takim razie słucham…
– Po pierwsze: czy mógłbym dokonać drobnej rewizji w pani domu?
– Słucham?! – wykrzyknęła zdziwiona (choć nie dziwię się jej, bo ja też byłbym nieco zaskoczony, gdyby osoba, którą ledwo znam, zechciała przeszukać moje mieszkanie) – Co pan powiedział? – w jej głosie słychać było lekki ton wzburzenia.
– Chciałem dokonać tylko drobnej rewizji, żeby sprawdzić, czy jest pani w posiadaniu jakiegoś znaczącego dowodu w sprawie.
– Hmmm… Tak o tym nie myślałam. A jaki mógłby to być dowód?
– Nie wiem do końca. Może to być niemal cokolwiek. Dowiem się dopiero, gdy to znajdę (o ile mi się uda).
– Rozumiem. Dobrze, ma pan moje zezwolenie.
- Dziękuję pani, to już wszystko. Nie będę już pani dłużej męczyć. – dodałem z lekkim żartobliwym tonem.
Moja klientka zaśmiała się, a ja odprowadziłem ją do wyjścia i zamknąłem za nią drzwi.









Część szósta
Drugi raz na komisariacie


Następnego dnia była sobota – początek weekendu. W kancelarii praca      w tym dniu trwa tylko do pierwszej po południu, a resztę dnia mamy całkowicie wolną. Postanowiłem przejść się na spacer. Włożyłem płaszcz i wyszedłem. Dzień był bardzo szary i smutny. Bardzo nie lubię takiej pogody, bo zawsze wprawia mnie w melancholijny nastrój. Tym razem postanowiłem to przerwać, wchodząc do pierwszego napotkanego sklepu, gdzie zapomnę o przykrej szarości. Niestety, w pobliżu była tylko poczta. Lepszy rydz niż nic – pomyślałem i wszedłem po schodach do budynku poczty. Po wejściu udałem się na prawo. Mój wzrok od razu padł na wystawę filatelistyczną. Nareszcie doszedł ostatni brakujący mi komplet znaczków z serii „Stolice państw Unii Europejskiej”. Postanowiłem go kupić. Włożyłem znaczki do teczki         i wyszedłem. Pogoda nieco się poprawiła, a chmury przestały zasłaniać już słońce. Ruszyłem dalej.
Po chwili znalazłem się przed posterunkiem policji. Nagle w moim umyśle zrodziła się pewna myśl. Poinformuję komendanta głównego, że mimo jego protestów i tak zajmuję się sprawą Wernera. Bardzo byłem ciekaw, jak na to zareaguje. Moja ciekawość musiała jednak chwilę poczekać. Komendanta nie było w biurze. Wdałem się więc w rozmowę z jednym z funkcjonariuszy, moim dawnym kolegą z klasy, Olafem Jabłończykiem. Udzielił mi wielu ciekawych informacji o sprawie Wernera. Choć w większości były to tylko potwierdzenia tego, czego już wiedziałem, pojawiło się kilka nowych faktów. Na przykład informacja         o narzędziu zbrodni. Według wszystkich ustaleń był to paralizator o średniej mocy, którego mógł nabyć każdy, kto ma konto na allegro. Nie zawężało to specjalnie kręgu podejrzanych. Poza tym taki paralizator można spokojnie kupić w każdym większym mieście, takim jak Kraków czy Wrocław. Ciekawą informacją było również to, że sąsiedzi zeznali, iż tego dnia Marek Werner miał wielu gości. Nie pamiętają, w jakiej kolejności przychodzili, ale z ich niejasnych  zeznań można było się dowiedzieć, tego dnia pana Wernera odwiedzili: jego siostra i brat, listonosz, komornik oraz kilku wielbicieli jego książek z prośbami o autografy (dwa dni wcześniej ukazała się jego najnowsza książka pt. „Studium w szmaragdzie”). Poprosiłem o plan jego domu. Funkcjonariusz obiecał, że prześle mi go na maila. Mimowolnie uśmiechnąłem się. Olaf Jabłończyk był moją wtyką w suskiej policji i ilekroć prosiłem go o informacje o jakiejś ciekawszej sprawie, prawie zawsze mi ich udzielał. To zależało głównie od dwóch rzeczy: tego, czy ma dostęp do akt danej spawy oraz od tego, czy komendant go nie przyłapie.
W tej właśnie chwili wrócił komendant, co oznaczało definitywny koniec jakichkolwiek rozmów. Bardzo niechętnie, co było po nim widać, zaprosił mnie do swojego gabinetu.
– O co tym razem chodzi? – spytał zaraz, gdy zamknęły się za nami drzwi jego gabinetu – Jeżeli znów chodzi o sprawę Wernera, to moje zdanie się nie zmieniło. Nic ci nie powiem!
– Niestety, myślę, że będzie pan musiał to zrobić – powiedziałem nieco współczującym tonem – Pani Sonia Werner wynajęła mnie jako adwokata.
– I przyszedłeś tu tylko po to, by mi to powiedzieć?
– Przyszedłem to po to, by ci to powiedzieć, żebyś nie dostał zawału, gdy mnie zobaczysz na sali sądowej – odpowiedziałem tak poważnie, że nie mógł się obrazić
Nie podobało mu się to. Zbyt bardzo zdenerwowałem go rozwiązaniem sprawy Szwejzalhera. Przeze mnie stracił reputację nieomylnego policjanta, która była dla niego bardzo ważna.
W tej chwili zdolny był tylko do dwóch słów:
– Wyjdź stąd – warknął półgłosem – i żebym cię tu już więcej nie widział aż do czasu zakończenia rozprawy!
– Dobrze, spełnię pańską prośbę – powiedziałem łagodnie.
Widząc, że wciąż świdruje mnie spojrzeniem swoich zielonych oczu – wyszedłem.






















Część siódma
Przeszukanie u Soni Werner


Dojazd do domu mojej klientki nie trwał długo. Wysiadłem przed jej domem  w Stryszawie i zadzwoniłem do drzwi. Po chwili otworzyły się przede mną i stanęła w nich pani Sonia Werner. Wyglądała wprost oszałamiająco! Przywitaliśmy się i zaprosiła mnie do środka. Jej dom wywarł na mnie ogromne wrażenie. Umeblowany praktycznie, lecz ze smakiem, lśnił czystością. Każdy przedmiot miał swoje określone miejsce. Pani Werner była na tyle miła , że oprowadziła mnie po całym domu (z piwnicą         i strychem włącznie). W każdym pokoju przyjrzałem się dokładnie każdej rzeczy, która mogła mieć jakiekolwiek znaczenie. Niczego ciekawego (co miałoby jakikolwiek związek ze sprawą) nie udało mi się znaleźć. Potwierdziły się moje przypuszczenia co do zainteresowań mojej klientki. Była ona zapaloną kolekcjonerką literatury polskiej. W jej biblioteczce znajdowały się chyba wszystkie dzieła Mickiewicza, Słowackiego i Reymonta. Nie brakowało też tomików poezji Skamandrytów. W jej kolekcji znalazły się m. in. „Wiosna         i wino”  Kazimierza Wierzyńskiego, „Sokrates tańczący” Juliana Tuwima czy „Różowa magia” Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Spytałem jeszcze, gdzie znajduje się u niej kosz (który również mógł dostarczyć wielu cennych informacji), na co ona odpowiedziała pytaniem, które mnie zdziwiło.
– O który kosz pan pyta?
– Nie rozumiem – odpowiedziałem – Czemu pyta się pani „o jaki kosz”?
– Ach, no tak, pan nie wie. – rzekła – Mam oddzielny kosz na makulaturę (wszystkie papiery, dokumenty itp.) oraz na pozostałe śmieci.
To mnie bardzo ucieszyło. Nie musiałem bowiem przeglądać wszystkich śmieci, tylko stosik dokumentów. Poprosiłem o ten pierwszy (czyli z dokumentami). Po chwili wróciła z… teczką! Zwykłą teczką, w której trzyma się prawdziwe dokumenty. Widząc moje zdziwienie, powiedziała:
– Tak, to ten kosz.
Podziękowałem jej i w milczeniu opuściłem jej dom, wracając do mojego mieszkania z teczką pełną makulatury pani Werner…







Część ósma
Przeglądanie makulatury


Po powrocie do mieszkania pan Fienor postanowił od razu przeglądnąć papiery swojej klientki. Położył walizkę na biurku, otworzył ją i wysypał jej zawartość. Papiery zajęły niemal całe biurko. Prawnik nie spodziewał się, że w tak małej teczce tyle się mieści! Ze zrezygnowaniem spojrzał na stos makulatury i usiadł przy biurku.
Najpierw postanowił posortować zawartość teczki na dokumenty, prywatne zapiski, paragony, rachunki oraz inne papiery. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Samo sortowanie zajęło mu nieco ponad godzinę. Po pracy usatysfakcjonowany wstał z krzesła obrotowego. Spojrzał na zegarek                  i postanowił, że uda się na obiad do „Pełnej chaty”. Włożył płaszcz, wziął klucze i portfel i wyszedł z mieszkania. Na miejscu był po upływie zaledwie pięciu minut. Zamówił danie dnia i usiadł przy jednym ze stolików. Po półgodzinie dostał zamówione danie. Był to kotlet schabowy z ziemniakami       i kapustą. Po zjedzeniu zapłacił i udał się z powrotem do mieszkania.
Gdy wrócił, spojrzał na swoje biurko, po czym wydał z siebie cichy jęk. Okazało się, że zapomniał zamknąć okno i większość papierów leżała chaotycznie na podłodze. Westchnął i rozpoczął zbieranie i ponowne sortowanie makulatury pani Werner. Tym razem zajęło mu to mniej czasu. Spojrzał na zegarek. Zdecydował, że ma jeszcze trochę czasu i zabrał się do zadania najważniejszego – do sprawdzenia, czy któryś z tych papierów może rzucić choć trochę światła na sprawę. Rozpoczęło się ponowne przeglądanie. Przez kolejne pół godziny nie znalazł nic – przeglądnął już wszystkie dokumenty, ale nie było w nich niczego, co mogłoby mu pomóc.
Dochodziła już godzina dziewiąta wieczór, a on wciąż niczego nie znalazł, mimo że szczegółowo badał każdy kawałek papieru. Na szczęście nie było tam podartych papierów, bo musiałby szukać wszystkich części i ułożyć je niczym puzzle. Lecz nagle, o godzinie 2147, pan Aleksander Fienor wykrzyknął:
– Eureka! – po czym zmęczony kilkugodzinnym przeglądaniem papierów osunął się na biurko i zasnął, zdążywszy jedynie zgasić lampkę.










Część dziewiąta
Pierwsza rozprawa


Przez kolejne kilka dni nie działo się nic ciekawego. Nie dostałem maila od Olafa (widocznie nie mógł zdobyć planu domu Wernera). Nie przyszła też żadna wiadomość od mojej klientki. Dzień rozprawy zbliżał się wielkimi krokami.         Przez te kilka dni niemal w każdej wolnej chwili rozmyślałem o sprawie. Czasem nawet byłem tak zaabsorbowany moimi myślami, że nie usłyszałem dzwonka do drzwi. Na szczęście (o czym dowiedziałem się później) mój przyjaciel nie obraził się o to, bo znał mnie bardzo dobrze.
Pół godziny przed rozprawą wyszedłem z mieszkania, by dotrzeć do sądu wcześniej. Z doświadczenia wiem, że jest wiele spraw, które mogłyby mnie po drodze zatrzymać. Tym razem jednak tak nie było. Moja klientka zjawiła się po pięciu minutach. Gdy nadeszła godzina rozprawy (tj. 1030), weszliśmy na salę sądową i zajęliśmy odpowiednie miejsca. Znowu poczułem tę radość, kiedy mogłem rozpocząć obronę nowej osoby. To właśnie podobało mi się w tym zawodzie. Od dziecka (konkretnie od piątej klasy) jestem miłośnikiem powieści kryminalnych              i zawsze marzyłem, by móc stać się częścią jednej z nich. Teraz mój zawód mi to umożliwia.
W tej chwili spojrzałem na miejsce, gdzie zasiadał prokurator. Serce podeszło mi do gardła. Siedział na nim nie ko inny, tylko Rafał Malicki, jedyny prokurator z okolicy Podbabiogórza, który nie przegrał dotąd żadnej sprawy. Uspokoiłem się jednak, gdy zobaczyłem w jego oczach podobne odczucie. Trwało to ułamek sekundy.  Moje myśli zostały jednak skierowane na inne tory, bo rozpoczęła się rozprawa. Sędzia Andrzej Barski wypowiedział klasyczną formułę rozpoczynającą rozprawę i przedstawił oskarżenie Soni Werner. Najpierw przesłuchano moją klientkę, która powtórzyła swoją historię (według mnie w 100 procentach prawdziwą) o swoim pobycie w Wadowicach tamtego dnia. Gdy sędzia spytał ją, czy może jakoś udowodnić, że to co mówi, to prawda. Odpowiedziała ze stoickim spokojem (co jest bardzo rzadkie wśród oskarżonych), że nie ma żadnego dowodu na poparcie swoich słów. Spytał prokuratora, czy ma jeszcze jakieś pytania, na co pan Malicki przytaknął i rozpoczął się mniej więcej taki dialog:
– Skoro nie ma pani nic na swoją obronę, czemu mówi pani z takim spokojem? Zwykle oskarżeni chcą udowodnić przed sądem, że są niewinni, ale wówczas nie zachowują się tak spokojnie jak pani.
– Nie mam powodu do niepokoju, ponieważ wiem, że to tylko pogorszy moją sytuację. Poza tym, nie muszę się martwić, bo wiem – słowo „wiem” dość mocno i wyraźnie zaakcentowała – że skoro nie zabiłam mojego męża, to zostanę z pewnością uniewinniona.
– Nie jest to wcale takie pewne – odpowiedział prokurator.
Pani Werner wróciła na swoje miejsce, a sędzia wezwał kolejnego świadka.
Na salę wszedł nie kto inny tylko… komendant główny. Spojrzał w moim kierunku, mając chyba nadzieję, że jednak nie mówiłem prawdy i nie jestem adwokatem pani Werner. Gdy jednak przekonał się, że nie kłamałem, od razu odwrócił wzrok i zajął miejsce przeznaczone dla świadka. Na pytanie sędziego o zarzuty, którymi obciążona jest moja klientka, odpowiedział:
– Pani Sonia Werner podejrzana jest o zabójstwo swojego męża. Żyła z nim w separacji. Mąż nie chciał się z nią rozwieść. Gdyby rozwód został zatwierdzony przez sąd, mąż musiałby płacić jej alimenty. Pieniądze są bardzo częstym motywem zbrodni. Pani Werner nie ma też żadnego potwierdzonego alibi na czas morderstwa. Dodatkowo obciążający jest także fakt przyczyny zgonu Marka Wernera. Był on chory na serce i miał rozrusznik. Został zabity paralizatorem. Zbyt duże napięcie zniszczyło rozrusznik i jego serce nie wytrzymało. Sprawca musiał więc wiedzieć o rozruszniku. Ponadto denat musiał znać mordercę, bo wpuścił go do domu i nie ma tam śladów walki. Na tej podstawie oskarżono panią Werner o zabójstwo z premedytacją.
Komendant zakończył swój monolog. Sędzia podziękował i odroczył rozprawę. Kolejna miała odbyć się za dwa dni.























Część dziesiąta
Czasem minuty dzielą od spóźnienia…


Kolejnego dnia wstałem bardzo wcześnie (ok. trzeciej trzydzieści nad ranem). Po półgodzinie leżenia w łóżku postanowiłem wstać, ubrać się i zjeść śniadanie. Po posiłku jeszcze raz przejrzałem wnikliwie akta sprawy. Jak na razie wszystko szło po mojej myśli. Rzuciłem okiem na mój niemal bezcenny dowód, który nieświadomie dostarczyła mi pani Werner wraz ze swoją teczką. Wszystko się zgadzało. Godzina potwierdza jej niewinność. Jeżeli dobrze pójdzie, to wystarczą mi jeszcze dwie rozprawy, by pokazać wszystkim, kto jest winny. Z pewnością nie będą mogli tego podważyć.
Spojrzałem na zegarek. Była godzina 416, a dzisiaj pracę w kancelarii rozpoczynałem dopiero o dziewiątej. By zająć czymś myśli, postanowiłem sprawdzić, czy Olaf przesłał mi już plan domu denata. Włączyłem komputer        i po chwili logowałem się ma pocztę. Po zalogowaniu zobaczyłem, że mam aż sześć nowych wiadomości. Jednak trzy z nich były reklamami, a dwie kolejne – mailami z gratulacjami od przyjaciół (chodziło o sprawę Arnolda Szwejzalhera). Jednak ostatnia wiadomość była od Olafa. Musiałem mu podziękować. Kliknąłem myszką na wiadomość, po czym ukazał mi się odnośnik do jakiegoś obrazu (prawdopodobnie planu domu Wernera) oraz następujący tekst:

„Przepraszam, że dopiero teraz Ci to wysyłam, ale wcześniej nie dałem rady. Nie wiem, jak długo jeszcze będę mógł Ci pomagać. Już teraz ledwie mi się to udaje.
Olaf
PS. Komendant wyjeżdża pojutrze na szkolenie, więc będę mógł Ci załatwić możliwość przeszukania domu denata.”

Po przeczytaniu ostatniego zdania myślałem, że spadnę z krzesła. Komendant wyjeżdża na szkolenie! Daje mi to ogromne możliwości działania! Brak nadzoru komendanta zwiększy też dla mnie dostępność do materiałów z policyjnych archiwów (bowiem nikt nie będzie pilnował Olafa).
Po usunięciu reklam i wylogowaniu się z poczty poszedłem do pokoju dziennego, w którym mieściła się moja biblioteczka. Miałem w niej niemałą kolekcję książek kryminalnych z niemal całego świata. Znajdowały się tam ponadczasowe kryminały angielskich pisarzy (takich jak Agatha Christie czy Doroty L. Sayers), przez pisarzy francuskich i belgijskich (Gaston Leroux          i Georges Simenon) po pełne humoru powieści Joanny Chmielewskiej. Spoza Europy miałem kilka książek pisarzy amerykańskich (jak np. Dashiell Hammett) Prawdziwym białym krukiem w mojej kolekcji była książka „Córka czasu” autorstwa Josephine Tey, która może szczycić się pierwszym miejscem na liście najlepszych powieści kryminalnych wszech czasów. Sięgnąłem na najwyższą półkę, którą zajmowały najlepsze polskie kryminały      i wyciągnąłem czytaną obecnie przeze mnie książkę. Była to powieść Joanny Chmielewskiej pt. „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Otworzyłem książkę             i zagłębiłem się w lekturze jednej z lepszych książek polskiej królowej kryminału.
Gdy po pewnym czasie, który upłynął mi wyjątkowo szybko, spojrzałem na zegarek, nie mogłem uwierzyć własnym oczom! Była godzina ósma pięćdziesiąt! Za dziesięć minut powinienem być już w pracy! Czym prędzej odłożyłem książkę na półkę i wbiegłem do przedpokoju. Zarzuciłem na siebie tylko płaszcz (nawet go dokładnie nie zapinając), wziąłem kluczyki do auta       i zbiegłem po klatce schodowej, niemal przewracając mojego sąsiada. Zdążyłem tylko szybko krzyknąć „Przepraszam” i już byłem na parkingu przed blokiem. Szybko otworzyłem drzwi mojego samochodu, wsiadłem do niego, przekręciłem kluczyk w stacyjce i pojechałem do kancelarii. Na miejsce dojechałem o 859, ledwo się nie spóźniając. Pierwsze, co zobaczyłem, gdy wszedłem do biura, to zdziwione twarze moich kolegów z pracy, którzy pierwszy raz widzieli mnie w kancelarii tak późno i do tego mocno zdyszanego. Szybko wytłumaczyłem im, że czytałem powieść Chmielewskiej i straciłem rachubę czasu. Pokiwali tylko głowami z politowaniem i wrócili do swoich obowiązków. Postanowiłem również zabrać się do pracy.
Nie minęło pół godziny, gdy do mojego gabinetu wszedł Janek (jeden         z moich kolegów) i powiedział, że do kancelarii przyszła jakaś kobieta, która koniecznie chce się ze mną widzieć. Powiedziałem mu, żeby ją wpuścił. Po upływie około piętnastu sekund do mojego gabinetu weszła… moja klientka. Po szybkim przywitaniu się, powiedziała:
– Jestem oburzona!
Nieco zmieszany tym wyznaniem odpowiedziałem w głosie:
– Ale dlaczego…?
Dlatego, że nie zrobił pan nic, by mnie obronić! Przez pana jesteśmy na straconej pozycji w sądzie!
– Niech pani poczeka – już trochę śmielej udało mi się przerwać ten potok słów – To była tylko rozprawa wstępna. Dopiero jutro zostaną przedstawione konkretne dowody, na podstawie których panią oskarżono. Niech się pani nie martwi. Wiem, co robię.
– Dobrze… Ufam panu.
– Świetnie. To bardzo dobra postawa. Nie musi się pani martwić. Obiecuję, że oczyszczę panią z wszelkich zarzutów.
– Trzymam pana za słowo. Dziękuję. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziałem, po czym Sonia Werner opuściła mój gabinet w o wiele lepszym nastroju, niż była, wchodząc do niego. Ja natomiast rozmyślałem. Rozmyślałem o bardzo interesującej osobowości mojej obecnej klientki.
Z zadumy wyrwał mnie dźwięk dzwonka mojego biurowego telefonu. Czym prędzej podniosłem słuchawkę. Usłyszałem w niej dobrze mi znany głos Olafa Jabłończyka. Policjant oznajmił mi, że udało mu się załatwić mi przeszukanie domu Marka Wernera. Uradowany tą wiadomością podziękowałem mu, po czym odłożyłem słuchawkę. Dokonać rewizji postanowiłem dzisiaj po pracy. Czeka mnie kolejne pracowite popołudnie. A kiedy mam znaleźć czas na czytanie książek Joanny Chmielewskiej?




































Część jedenasta
Przeszukanie


Po pracy czym prędzej udałem się na komisariat. Na szczęście zastałem Olafa, który oznajmił, że wszystko jest gotowe i możemy jechać. Olaf jako jedyny uważał, że mogę tam znaleźć coś, co policja przeoczyła. Służbowym samochodem mój przyjaciel zawiózł mnie do Lachowic, do domu denata (który teraz należał prawnie do jego małżonki, czyli mojej klientki, której nikt o tym fakcie nie poinformował). Jeszcze raz spojrzałem na plan, który miałem w kieszeni. Jeżeli moje wnioski były właściwe, (a według mnie musiały takie być), to rzecz, której szukam (narzędzie zbrodni), może znajdować się tylko w jednym miejscu. Tam zamierzałem dzisiaj szukać.
Olaf oprowadził mnie po całym domu. Wystrój zrobił na mnie wielkie wrażenie. Plan nie oddawał całkowicie jego wspaniałości. Rzeźbione szafy, głębokie fotele oraz wielki mahoniowy stół na środku salonu robiły wielkie wrażenie. Mógł to też być element rozpraszający, który nie pozwolił zwykłym funkcjonariuszom dostrzec prawdy, która ukryta była w domu.
Poprosiłem Olafa, by wyszedł z domu. Zdziwił się, ale posłuchał. Ja uczyniłem to samo, co jeszcze bardziej go zaskoczyło (ponieważ zapewne myślał, że chcę poszukać dowodów w samotności). Udaliśmy się na tyły domu  i zatrzymaliśmy się pod jednym z okien, pod którym rosły krzewy malin. Poprosiłem mojego kolegę o plastikowy woreczek. Po chwili wyłoniłem się z szukanym przedmiotem w kieszeni . Gdy Olaf spytał mnie, co udało mi się znaleźć, odpowiedziałem, że lepiej, jeżeli pozostanie to tajemnicą. Oznajmiwszy mu, że nic więcej już tu nie znajdziemy, wróciłem z nim do samochodu. Podczas drogi powrotnej Olaf próbował wydobyć ze mnie informacje odnośnie mojego znaleziska, ale oznajmiłem, że dowie się w swoim czasie. Później nasza rozmowa zeszła na inne tory i czas powrotu na suski komisariat upłynął nam bardzo miło. Po powrocie udałem się natychmiast do mojego mieszkania na os. Beskidzkim i zamknąłem nowy dowód w sprawie Wernera na klucz w szkatułce średniej wielkości, którą następnie włożyłem do mojego kuloodpornego sejfu, ukrytego za kopią obrazu Salvadora Dali „Trwałość pamięci”. Z zadowoleniem spojrzałem na nową kryjówkę i poszedłem do „Pełnej chaty”, by wreszcie (o 1800) zjeść dzisiejszy obiad.







Część dwunasta
Druga rozprawa


Nadszedł dzień drugiej rozprawy. Tym razem z domu wyszedłem godzinę wcześniej, bo musiałem załatwić jeszcze kilka spraw. Po drodze zajrzałem do skrzynki pocztowej. Zauważyłem w niej paczkę. Gdy ją wyciągnąłem i rozpakowałem, okazało się, że przysłano mi kolejną książkę Joanny Chmielewskiej pt. „Hazard” (miałem bowiem zamówioną prenumeratę). Zaniosłem książkę do mieszkania, ustawiłem na półce i wyszedłem.
Nie będę się rozpisywał co do spraw, które załatwiałem. Do sądu dotarłem piętnaście minut przed rozprawą. Po upływie około dwunastu minut zjawiła się moja klientka. Razem udaliśmy się na salę rozpraw. Po chwili wszedł sędzia, prokurator oraz protokolant. Sędzia otworzył rozprawę, po czym wezwał pierwszego świadka. Była to Aleksandra Krawinczyk, siostra zamordowanego. Nie miała wiele do powiedzenia. Według niej moja klientka to urodzona morderczyni, następnie powiedziała, że jej brat nie powinien się żenić z moją klientką. Sędzia, widząc, że siostra denata nie wniesie nic nowego do sprawy, postanowił wezwać nowego świadka. Tym razem był to jeden z wielbicieli twórczości Marka Wernera, który tamtego dnia poszedł go odwiedzić, by zdobyć od niego autograf. Był to jedyny z odwiedzających tamtego dnia denata czytelników, do którego udało się dotrzeć. Do sprawy mógł on wnieść nieco więcej niż siostra pisarza. Po krótkim wykładzie, dotyczącym tego, dlaczego warto czytać książki Marka Wernera oraz o wielkim smutku, związanym z jego śmiercią, pan Brunon Wężyk (tak nazywał się świadek) powiedział, że tamtego dnia widział pod domem zamordowanego jakiegoś podejrzanego człowieka. Nie zapamiętał dokładnie wyglądu, ale był pewien, że to był mężczyzna. Gdy sędzia skończył przesłuchanie, swój krzyżowy ogień pytań rozpoczął prokurator.
– Czy mógłby pan dokładniej opisać tego człowieka?
– Niestety, nie…
– Proszę wysokiego sądu, świadek nie potrafi dokładnie opisać tego człowieka. Czy mamy pewność, że był to mężczyzna?  Czy możemy wiedzieć, że ta właśnie osoba zamordowała pana Wernera? Odpowiedź brzmi: nie! Wnioskuję o niedopuszczenie tego zeznania do materiału dowodowego.
– Odrzucam wniosek. Dziękuję. Panie Fienor, czy ma pan jakieś pytania do świadka?
– Nie.
– Świadek jest wolny.
Sędzia wezwał nowego świadka. Był to wysoki człowiek, dobrze zbudowany, o gęstych, nieco rozczochranych, kruczoczarnych włosach.
– Pan Filip Mrowicki, zamieszkały w Lachowicach, z zawodu komornik?
– Tak, to ja.
– Czy był pan w domu Marka Wernera w dniu jego morderstwa?
– Tak, byłem. Zalegał od miesięcy z rachunkiem za prąd i telefon.
– O której pan przyszedł?
– Nie pamiętam dokładnie. Około godziny drugiej po południu.
– Kiedy opuścił pan dom denata?
– O 1419. Pamiętam dokładnie, bo po wyjściu z jego domu spojrzałem na zegarek – w tym momencie pokazał na swoim nadgarstku srebrny zegarek, po czym opuścił rękę.
– Czy ma pan coś do dodania w tej sprawie?
– Raczej nie. Gdy wychodziłem, nikogo nie widziałem, a pan Werner jeszcze żył.
– Czy widział pan tamtego dnia oskarżoną?
Komornik spojrzał na moją klientkę. Przez chwilę w jego oczach widziałem jakiś dziwny blask, który symbolizował… strach, zaskoczenie? Sam nie wiem.
Słuchałem dalej zeznań Filipa Mrowickiego.
– Nie, nie widziałem tej kobiety. To żona Wernera?
– Proszę pana, to sąd zadaje pytania, nie pan.
– Przepraszam – powiedział ze skruchą, po czym sędzia spytał prokuratora, czy ma on pytania do świadka. Odpowiedział, że nie, po czym sędzia zadał mi to samo pytanie. Odpowiedziałem na nie twierdząco.
– Sędzia pytał pana, czy widział pan tamtego dnia oskarżoną, na co odpowiedział pan przecząco. A czy kiedykolwiek widział pan moją klientkę?
Przesłuchiwany chwilę się zastanawiał i po chwili powiedział:
– Nie, nigdy jej nie widziałem.
– Jest pan tego pewny?
– Tak.
Po tej odpowiedzi zwróciłem się do sędziego.
– Nie mam więcej pytań.
– Dziękuję – powiedział sędzia – Świadek jest wolny.
Następnym świadkiem był listonosz, który tamtego feralnego dnia miał dostarczyć panu Wernerowi paczkę. Z jego przesłuchania nie dowiedzieliśmy się wiele. Gdy przyszedł do domu denata i zadzwonił do drzwi, nikt ich nie otworzył, więc pan Piekara (listonosz) pomyślał, że nikogo nie ma w domu i zaniósł paczkę sąsiadowi, który obiecał, że przekaże ją panu Wernerowi, gdy ten wróci do domu. Z zeznań listonosza dowiedzieliśmy się tylko jednego: śmierć pisarza nastąpiła przed godziną czwartą (co jednak nie było tak znaczące, bo patolog policyjny ustalił, że śmierć nastąpiła pomiędzy godziną czternastą trzydzieści a szesnastą). Gdy sędzia skończył przesłuchiwać świadka, a ja i prokurator powiedzieliśmy, że nie mamy pytań, sędzia zarządził pięciominutową przerwę. Wyszedłem z sali razem z moją klientką, by podsumować fakty. Ku mojemu zaskoczeniu pani Werner powiedziała, że widziała kiedyś tego komornika, pana Mrowickiego. Było to dla mnie jak grom z jasnego nieba. Jednak po tej radości nastąpił nagły zawód. Moja klientka nie mogła sobie przypomnieć, kiedy go widziała. Wspomnienie to było zbyt odległe. Mimo to powiedziałem jej, by po przerwie zeznała to przed sądem. Zgodziła się i razem wróciliśmy na salę rozpraw.
Po niecałej minucie zjawił się sędzia. Powiedziałem mu, że moja klientka chciałaby uzupełnić swoje zeznanie, ponieważ pojawiły się zupełnie nowe okoliczności. Sonia Werner bez cienia strachu powtórzyła sędziemu informację, którą podzieliła się ze mną w przerwie. Jednak jej zeznanie nie zostało przyjęte do materiału dowodowego, ponieważ prokurator wysunął tezę, że skoro oskarżona nie jest pewna co do okoliczności spotkania pana Mrowickiego, to jest możliwe, że wiedziała go kiedyś na ulicy, na przykład podczas spaceru. Kolejny termin wyznaczony został na następny tydzień (na 11 maja 2016 r.).
































Część trzynasta
Zbieranie informacji


Kilka dni później Aleksander Fienor postanowił zebrać kilka informacji dotyczących rozprawy. Musiał znaleźć dowody, uniewinniające jego klientkę. Wyrobił już sobie zdanie o popełnionej zbrodni i jedyne co mu pozostało, to udowodnić, że się nie myli. Prawnik cały dzień jeździł po Suchej Beskidzkiej    w celu zebrania potrzebnych dowodów. Najpierw udał się na komendę policji    w celu zweryfikowania pewnych domysłów (gdzie Olaf Jabłończyk okazał się bardzo pomocny). Spędził tam ponad godzinę, ale nie był to czas stracony. Jak na razie wszystko szło zgodnie z planem. Następnie udał się do suskiego Urzędu Miasta, gdzie spędził już tylko dwadzieścia pięć minut. Zawiedziony udał się w kierunku Biblioteki Suskiej im. Michała Żmigrockiego. Tam, dzięki rozmowie z bibliotekarką udało mu się zdobyć kilka ciekawych informacji o Marku Wernerze. W większości były to tylko plotki, ale panu Fienorowi udało się wydobyć z nich niepodważalne fakty. Wychodząc z biblioteki spotkał swojego przyjaciela, Pawła Mazura. Po uściśnięciu sobie rąk zaczęli rozmowę.
Nie rozmawiali jednak o aktualnej sprawie naszego bohatera, ale                 o tematach bardziej przyziemnych (takich jak sport czy ostatnio czytane książki). Ani się spostrzegli, a doszli do Karczmy „Rzym”. W tej chwili pan Fienor rozstał się ze swoim przyjacielem (adwokat szedł w kierunku kościoła, a pan Mazur – do Domu Katolickiego).
Prawnik szedł w górę ulicą Kościelną, a następnie skręcił w ul. Na Stawach i zadzwonił do domu oznaczonego cyfrą 1. Otworzyła mu wysoka, szczupła kobieta, około trzydziestki.
– Cześć, Irenko. – zaczął adwokat.
– Cześć, dawno cię nie było. – odpowiedziała.
– Mogę wejść?
– Oczywiście. – odpowiedziała, po czym wprowadziła go do swojego domu.
Irena (vel „Irenka”) była młodszą kuzynką Aleksandra Fienora. Prowadziła w Suchej własną kwiaciarnię, która cieszyła się prestiżem w całym powiecie. Była też ośrodkiem wszystkich miejscowych plotek. Bardzo się cieszyła, gdy mogła się podzielić z kimś tą wiedzą. Gdy tylko prawnik spytał, czy wie coś o sprawie zabójstwa Marka Wernera, zasypała go lawiną miejscowych ploteczek. On natomiast wyciągnął swój notes (z którym niemal nigdy się nie rozstawał) i zaczął notować wszystkie ważne (według niego) informacje. Pan Fienor był zaskoczony ilością nowinek dotyczących jego sprawy. „Skoro plotek dotyczących tylko tej sprawy jest tak wiele – myślał – to ile musi być wszystkich?”.
Po upływie ponad półtorej godziny Irena Różyk skończyła swój „wykład”. Prawnik rzucił okiem na zegarek, po czym powiedział, że musi już wychodzić, bo ma jeszcze dużo spraw do załatwienia. Jednak jego kuzynka nie chciała go wypuścić. Niemal zmusiła go, by został na obiedzie, a gdy w końcu dał się namówić, okazało się, że zaprosiła również wszystkich swoich braci (miała ich czterech). Pan Fienor ze skwaszoną miną czekał na resztę zaproszonych gości.






































Część czternasta
Zbieranie informacji c. d.


Następnego dnia postanowiłem dokończyć zbieranie informacji potrzebnych do uniewinnienia mojej klientki. Rano włączyłem laptop                 i wydrukowałem kilka zdjęć. Następnie wziąłem moją teczkę, do której zapakowane były zebrane materiały. Wyszedłem z bloku i skierowałem się w kierunku mojego samochodu, po czym wsiadłem do niego, włożyłem kluczyk do stacyjki i opuściłem osiedlowy parking.
Zatrzymałem się przed szkołą podstawową w Lachowicach, zaparkowałem na przyszkolnym parkingu i wszedłem do placówki. Zatrzymałem przechodzącego korytarzem nauczyciela i spytałem, czy wie, gdzie znajdę pana Kowala-Marczyka. Powiedział, że najpewniej jest w pokoju nauczycielskim. Udałem się więc w tym kierunku.
Miałem dużo szczęścia, gdyż spotkałem mojego dawnego klienta akurat, gdy wychodził z pokoju nauczycielskiego. Był bardzo zdziwiony, gdy mnie zobaczył, ale gdy przedstawiłem mu cel mojej wizyty w tym miejscu, od razu spoważniał.
– Czy poznajesz tego człowieka? – spytałem, pokazując mu zdjęcie jednego ze świadków.
– Nie, chociaż… Jego twarz wydaje mi się dziwnie znajoma. – milczał chwilę zastanawiając się, po czym powiedział – Ach tak, już wiem. To jeden z moich byłych uczniów. Nazywa się Szymon Ruś.
– Ruś? Jesteś tego pewny?
– Tak, w stu procentach. Z tego, co pamiętam, to chodził do klasy z Sonią Werner (wtedy jeszcze Willas). Byli parą, ale Sonia zostawiła go dla starszego   o rok Marka. To był dla Szymona wielki wstrząs. Sonia była dla niego całym światem. Biedak załamał się, gdy go zostawiła.
Mam motyw! – pomyślałem – Nareszcie mam motyw. Teraz dowiedzenie niewinności mojej klientki będzie bardzo łatwe. Nareszcie się udało!
– Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś. Do zobaczenia. – powiedziałem na pożegnanie, zostawiając zdziwionego pana Kowala-Marczyka na środku szkolnego korytarza.








Część piętnasta
Rozprawa, w której wszystko się wyjaśni


Wreszcie nadszedł dzień rozprawy, podczas której miał zapaść wyrok. Tego dnia miałem wolne w kancelarii, a rozprawa miała zacząć się o drugiej po południu. Postanowiłem dobrze wykorzystać ten czas i dokończyć czytanie książki pt. „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Tym razem jednak pilnowałem czasu.
Godzinę przed rozprawą zacząłem czytać ostatni rozdział książki. Postanowiłem, że skoro zostało mi już tak niewiele, to skończę czytanie jeszcze przed wyjściem. Moje plany powiodły się. Skończyłem lekturę tej powieści pół godziny przed rozpoczęciem rozprawy. Z satysfakcją zamknąłem książkę           i odłożyłem ją na półkę, po czym wziąłem moją teczkę i wyszedłem                   z mieszkania.
Do sądu dotarłem piętnaście minut przed rozprawą. Tym razem jednak, ku memu zdziwieniu, zauważyłem, że pani Sonia Werner już na mnie czekała. Spytałem ją o powód takiego pośpiechu (zwykle ja przychodziłem pierwszy), na co odpowiedziała, że chciała mieć pewność, że się nie spóźni.
Pięć minut przed rozprawą razem weszliśmy na salę rozpraw. Zauważyłem, że moja klientka bardzo się stresuje, co było do niej niepodobne. Gdy ją o to spytałem, odrzekła, że ja także bym się stresował, gdyby ten dzień miał przesądzić o tym, czy pójdę do więzienia na resztę życia. Niestety, miała rację… W tej chwili skończyły się jednak moje rozmyślania, gdyż na salę weszli sędzia główny i prokurator. Rozprawa się rozpoczęła.
Sędzia uderzył swoim młotkiem w blat biurka, po czym spojrzał na listę, którą przed rozprawą wręczył mu prokurator. Po niedługiej chwili odłożył dokument, ponownie uderzył młotkiem w blat i wezwał pierwszego świadka.
W tym momencie wstałem z miejsca (co zdziwiło wszystkich na sali, łącznie z sędzią i prokuratorem) i powiedziałem:
– Proszę sędziego, wnoszę o powołanie nowego świadka, który wie coś, co może rozstrzygnąć tę sprawę. Tym świadkiem jestem ja, Aleksander Fienor.
Po widowni zaczęły rozchodzić się szepty. Prokurator zastygł nieruchomo, wpatrując się we mnie zaciekawionym wzrokiem. Chwilę ciszy przerwał dopiero sędzia, mówiąc:
– Dobrze, skoro pan Fienor ma nam coś do powiedzenia, to wysłuchajmy jego zeznań.
– Dziękuję, wysoki sądzie. Już na początku krąg podejrzanych ograniczyłem do świadków, przesłuchiwanych na kolejnych rozprawach. Pozwoliło mi to zawężyć krąg podejrzanych do: siostry    i brata ofiary, komornika, listonosza oraz wielbicieli jego książek, którzy zresztą mogli tylko udawać, że są entuzjastami twórczości pana Wernera, a tak naprawdę byli mordercami. Następnie postanowiłem zweryfikować wszystkie dowody, które pozwoliły mi na domyślanie się, kto jest mordercą. Wciąż jednak nie byłem pewny. Zatem szukałem innych dowodów. Bardzo pomocna okazała się możliwość przeszukania domu ofiary, dzięki czemu znalazłem narzędzie zbrodni.
W tej chwili sięgnąłem do mojej teczki i wyjąłem z niej owinięty w przezroczystą folię paralizator. Ludzie na widowni wydali okrzyk zdziwienia, ale sędzia szybko ich uciszył, uderzając swoim młotkiem o blat biurka.
– Chciałbym dołączyć to do materiału dowodowego – powiedziałem, oddając sędziemu narzędzie zbrodni, po czym kontynuowałem mój monolog –Dowód, który teraz przedstawię, dowiedzie, że moja klientka jest niewinna.
Po raz kolejny sięgnąłem do teczki, tym razem wyciągając z niej paragon fiskalny.
– Jest to dowód na to, że moja klientka w czasie popełnienia morderstwa była w Wadowicach (na paragonie był wyraźnie zapisany adres sklepu), więc nie mogła popełnić zarzucanego jej czynu. Dwa dni temu pojechałem do Lachowic, złożyć wizytę jednemu       z moich dawnych klientów. Jeżeli sąd nie ma nic przeciwko, chciałbym powołać go w charakterze świadka.
W tym czasie jeden z ludzi na widowni wstał i podszedł w kierunku barierek. Sędzia wyraził zgodę na jego przesłuchanie, po czym zapytał:
– Pańskie imię i nazwisko?
– Kowal-Marczyk, Andrzej Kowal-Marczyk. Uczę w szkole podstawowej w Lachowicach.
– Czy poznaje pan któregoś z ludzi obecnych w tej sali? – tym razem to ja zadałem pytanie
Świadek rozejrzał się, po czym powiedział:
– Tak, tamtego człowieka – w tej chwili wskazał palcem w kierunku jednego ze świadków. Tym świadkiem był nie kto inny, tylko … komornik, pan Mrowicki.
– To niedorzeczność! – wykrzyknął Filip Mrowicki – On kłamie, wysoki sądzie!
– Proszę się uspokoić. – przerwał mu sędzia – Niech pan kontynuuje – powiedział do pana Kowala-Marczyka.
– Jest to jeden z moich byłych uczniów, Szymon Ruś.
– On kłamie! – ponownie przerwał mu komornik.
– Cisza na sali! – krzyknął rozzłoszczony sędzia – Jeżeli jeszcze raz się pan odezwie, nałożę na pana karę w wysokości tysiąca złotych.
Nauczyciel z Lachowic kontynuował swoje zeznanie. Powtórzył sędziemu to, co dwa dni temu powiedział mi na szkolnym korytarzu. Wszyscy na sali byli wstrząśnięci informacjami, które usłyszeli od pana Kowala-Marczyka. Gdy mój dawny klient skończył swoje zeznanie, kontynuowałem przedstawianie mojej wersji zdarzeń.
– Wszyscy państwo widzicie – prawdy nie da się ukryć. Tamtego dnia pan Mrowicki (który zmienił nazwisko) przyszedł do domu pana Wernera jako ostatni. Pisarz, nieświadomy tego, kim tak naprawdę jest komornik, wpuścił go do domu. Pan Mrowicki zapewne najpierw uśpił czujność godpodarza, potem zaatakował go paralizatorem. Pisarz upadł na ziemię. Mrowicki przestraszył się, po czym wyrzucił narzędzie zbrodni za okno i uciekł. Oto historia tegoż morderstwa. – zakończyłem moją przemowę.
Przez następną minutę nikt na sali nawet się nie poruszył. Nikt nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku. Nikt nie ważył się odezwać. W tym momencie podszedłem do sędziego, wręczając mu ostatni dowód, który postawi kropkę nad „i” w tej sprawie. Wyniki daktyloskopii odcisków palców z paralizatora. Sędzia obwieścił, że sąd musi udać się na naradę.
Po dwudziestu minutach odczytano wyrok. Sąd rejonowy w Suchej Beskidzkiej oddalił oskarżenie. Nie było żadnych wątpliwości, że to nie moja klientka popełniła morderstwo.
Co było dalej? W trakcie śledztwa udowodniono, że Szymon Ruś był niepoczytalny w czasie wykonywania zarzucanych mu czynów.

Oto cała historia procesu w sprawie zabójstwa znanego pisarza powieści sensacyjnych z Lachowic – Marka Wernera.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz