wtorek, 20 czerwca 2017

Sucha to znaczy dom






Natalia Zborowska
dorośli, I miejsce


Sucza

[Ławeczka]
Czekamy na pierwszy transport. Źle to brzmi w kraju nad Wisłą, ale taka jest prawda. W końcu lokomotywa zatrzymuje się na zazwyczaj pustym dworcu. Tutejszy proboszcz miał rację – jest kolorowo. Dosłownie i w przenośni. Z załadowanych wagonów wylewają się masy ludzi: Kolumbia, Ekwador, Salwador… Flagi, hiszpański, nasz angielski: uśmiechy i pozdrowienia. Zagubione dziewczyny z Walii, które nie wysiadły wcześniej. W końcu jest i On. Na młodzieńca nie wygląda, choć to nie jego wiek najbardziej przykuwa uwagę, a nieudolnie zabandażowana noga. Tłumaczy go sympatyczny, młody chłopak, ale zna angielski jedynie nieco lepiej niż jego starszy kolega. Musimy trochę przejść, a mężczyźnie noga wyraźnie dokucza, coraz bardziej spuchnięta. Zostaję z nim na końcu pochodu, z kolegami załatwiamy auto. Nie wiemy jak i na ile nam się to uda. Przy blokach stoją ławeczki – zatrzymujemy się i siadamy. Okna mieszkań są otwarte, machają nam mieszkańcy. Nie znamy hiszpańskiego, więc tylko niepewnie pocieszamy mężczyznę słowami car [samochód] i wait a minute [poczekaj chwilkę]. Chyba jednak nie jesteśmy przekonywujący. Dwie dziewczynki przysiadają się. Są nieśmiałe, chichoczą, ale pytają poważnie: Skąd jesteś? Co ci się stało w nogę? Nie martw się, na pewno nie jest złamana – klepią delikwenta po ręce, uśmiechnięte. Łasi się, pański pewnie, kot. Pocieszony gość wcale nie chce wstawać, gdy po dwóch minutach nadjeżdża po niego samochód.

[Terminal]
Pogoda płata figle. Pielgrzymi rozpakowani z autokarów po zetknięciu z deszczem chronią się
w kościele. Po chwili jest tam gwarniej i ciaśniej niż w hali odlotów. Naprawdę współczuję dziewczynie, która próbuje przekrzyczeć wszystkich, wywołując nazwiska tych, którzy trafią do rodzin. Co rusz kogoś brakuje, biorą po trzech, pięciu, dziesięciu… Jak zebrać ich wszystkich? Brazylijczycy zobaczyli właśnie obraz Jezusa Miłosiernego. Brzmią okrzyki: Jesús misericordioso! [Jezus Miłosierny!]
- młodzi tańczą już przy Nim, grają, śpiewają. Dziewczyny na schodach założyły salon fryzjerski. Chłopcy w przedsionku w coś grają, jedzą, piją, wszędzie pełno toreb, plecaków, waliz, flag, instrumentów. Wolontariusze zbierają pielgrzymów
w „pakiety” i wysyłają do gospodarzy. Do późnych, a może wczesnych godzin nocnych, terminal K (jak kościół) jest opróżniany wspólnym wysiłkiem wielu osób. Czy to druga, czy trzecia, czy czwarta – nikt nie narzeka, każdy chce pomóc bardziej, więcej.

[Tory]
Wszyscy oni mają brzydki zwyczaj – zamiast chodnikiem chodzą wprost po ulicy. Są szybcy, ekstrawertyczni, na nic im przepisy. Nie ma więc co się dziwić, że dwa przejazdy kolejowe oddalone od siebie o kilkanaście metrów, to dla nich stanowczo za dużo, zwłaszcza, że przed nimi strefa pielgrzyma, a za nimi informacja, kościół, jedzenie! Gdy doda się do tego koleżanki
i kolegów, równie jak oni ekstrawertycznych, głośnych i wesołych… o wypadek zbyt łatwo. Stoimy na rampach czekając na przejazd pociągu. Zatrzymuję dwie dziewczyny, które chcą przejść
popod nimi. Nie kończę nawet wypowiadać jedynej sylaby krótkiego po angielsku słowa śmierć, gdy okazuje się, że stałabym się nieświadomie Kassandrą. Oto młoda dziewczyna, za nic sobie mając: światła, rampy i nadjeżdżający z prawej pociąg, mija nas i jest już na torach. Pociąg zaczyna trąbić, ale głośniejszy od niego jest ryk Kuby, który stoi po przeciwnej stronie ramp i już biegnie w stronę dziewczyny. Krzyczymy, po sekundowym szoku, i my. Dziewczyna zauważa pociąg i jednym susem w naszą stronę ratuje młode życie. Zanim rampy podniosą się, do lekcji praktycznej bezpieczeństwa na torach dostanie gratis teoretyczną – na ile kojarzę już strzępki hiszpańskich słów, napominane przeze mnie po angielsku dziewczyny, zszokowane, mniej parlamentarnym słowem i tonem przekazują jej zasady przeżycia na rampach. Dziewczyna smutno kiwa głową, wyraźnie zawstydzona, ale trwa to tylko chwilkę. Pięć sekund później mocno ściska dumnego wybawcę. You save my life. Thank you, thank you! [Ocaliłeś mi życie. Dziękuję, dziękuję!]

[Szpital]
Podchodzą do mnie dwie wysokie Hiszpanki. Za nimi - niższy i nieco przy kości chłopak. Jedna zna trochę angielski, druga znacznie mniej - chłopak właściwie wcale. Tłumaczą łamaną angielszczyzną, że są opiekunkami tego niepełnoletniego chłopaka i że koniecznie potrzebują pomocy lekarskiej. Szybko domyślam się, że chodzi o jego oczy. Stoimy na suskim rynku, przydałoby się dostać do szpitala. Nie mam samochodu, ale od czego są nowe znajomości. Lektorzy przygotowują się do mszy, więc z nimi nie pojadę, na szczęście zauważam Panią, którą poznałam kiedyś przez jej córkę, która grała w eśdeemowym zespole muzycznym – obie są wolontariuszkami. Młoda chętnie ustępuje swoje miejsce w aucie - musimy przecież jechać od razu i koniecznie wszyscy - dziewczyny bronią chłopaka jak lwice, co jest godne podziwu, bo jak udaje mi się dociec nie są w żaden sposób z nim spokrewnione. Docieramy do szpitala, na SORze jestem pierwszy raz. Wraz z panią pielęgniarką ustalamy chytry plan - podejrzewając zapalenie spojówek, wpisujemy do karty ciało obce w oku - teraz okulista musi przyjąć nas szybko. Lekarz pierwszego kontaktu, okulista, lekarz. Nasza mała procesja jakimś cudem nie gubi się
w szpitalnych korytarzach. Po kliku minutach nasza SORowa diagnoza okazuje się być poprawna. Z receptą udajemy się do apteki. W izbie przyjęć z kolejnym nieszczęśnikiem na wizytę czeka już Natalia… Później dowiem się, że szpital w te dni to prawdziwy poligon, ale to nic dziwnego, skoro wszystko zaczęło się od złamanej nogi. Schodzimy ze szpitalnej góry, dokładnie tłumaczę, jak należy aplikować lek, dziewczyny skwapliwie kiwają głowami, po czym wraz z chłopakiem zaczynają iść po ulicy, zamiast po chodniku. Idziemy na rynek, więc po moim wykładzie
nt. bezpieczeństwa na polskich dróżkach mogę już powiedzieć, że dwa razy uratowałam im życie. Nagle dołączają do nas dwaj inni chłopcy, serdecznie witają się z pierwszym i roześmiani idą razem na Targowicę. Rozczulone dziewczyny oglądają się za nimi, idąc z przodu. Nie odczytuję jednak właściwie ich spojrzeń: ukradkowe uśmiechy i zagadkowa dla mnie w tym momencie duma z ciamajdowatego nieanglojęzycznego chłopca stają się dla mnie jasne, gdy słyszę słowa Seminaristas! [Seminarzyści!] Co takiego, dobrze zrozumiałam? Oh yes, you save our future priest.[O tak, ocaliłaś naszego przyszłego księdza]. Niezbadane są wyroki i powołania Boże.

[Urodziny]
Nasze niebieskie koszulki to prawdziwe przekleństwo. Miały być przewiewne, choć ciepłe, oddychające, ale i wyglądające dobrze; tymczasem zastanawiamy się, czy tak jak nadruki na nich - nie są czasem na odwrót. Nosimy je jednak z dumą, choć musimy przez nie odpowiadać dziennie na tysiące pytań, uczyć przepisów, być drogowskazami, mapami i rozkładami. Nie,
z papieżem nie spotkacie się na stadionie, nie, to nie jest blisko, nie, nie dojedziecie na Campus bezpośrednio autobusem i nie, nie ma u nas metra. To znaczy jest, ale sklep. Najlepsze jednak są dyżury. Nocne dyżury w szkołach. Jestem jedną z najstarszych, więc mam ich kilka, nawet
w kombinacjach: ostatni w nocy, a za kilka godzin pierwszy rano. Dyżuruję w mojej starej szkole, ale zbyt wiele się tu zmieniło, tylko tableau mojej klasy dalej wisi naprzeciw toalet. Jest rano, dyżuruję z miłą mamą, która goszcząc pielgrzymów w domu nauczyła się tłumaczyć ich przez mówiące google translate. Godziny mijają, szkoła zaczyna budzić się do życia: mycie, ubieranie, rozmowy. Podchodzi do nas dziewczyna i pokazuje na migi pudełko. Translator cierpliwie tłumaczy ją: urodziny: kupić lodówka. Domyślamy się więc, że chce kupić tort na czyjeś urodziny, tłumaczymy gdzie i o której może to zrobić. Ale ona kręci głową. Szukamy ludzkiego tłumacza hiszpański na angielski. Jest kiepski, więc dziewczyna tłumaczy inaczej, z użyciem modeli: pokazuje salę lekcyjną, w której śpi, przystrojoną na urodziny oraz dramatycznie wyznaje, że chce tort. Po chwili okazuje się, że jednak internetowy tłumacz miał rację: dziewczyna ma już ciasto, inni dyżurujący schowali je do lodówki, a ona nie wie, gdzie to jest
i chce je odzyskać. Na czuja idę z nią do kuchni, do zamkniętej lodówki, miłe panie tłumaczą, co
i jak. Po chwili mam kolejnych klientów na lodówkę; sery z przyprawami i serki górskie, prezenty od polskich rodzin. Jestem bardzo ciekawa jak im zasmakują, bo przecież na paczkowane rzodkiewki patrzą z obrzydzeniem, że ostre. Nigdy się za to nie dowiaduję jak udały się urodziny ani kiedy się odbyły
- dziewczyna znając już miejsce przechowywania swego osobistego świętego Graala, stwierdza, że wyjmie go później. Długo jeszcze śmiejemy się z Panią
z elektronicznych tłumaczeń i naszej nikłej domyślności.

[Stołówka]
Pechowcy. Inaczej nie można ich nazwać. Przejechali tyle, by jeszcze więcej przejść. Kłopoty na granicy, kłopoty z kierowcą - nie wiadomo, czy zdążą na kończącą ŚDM mszę z papieżem. Chilijczycy. Czekamy na ten autobus długo. Wreszcie w nocy - jest. Ich historię poznam dopiero rano, na razie - wyjątkowo - śpię przed własną pielgrzymką na Campus. Wiem, że przyjechali zmęczeni, brudni, ale cierpliwi i pełni nadziei. Wzbudzają duże zdziwienie i zarazem szacunek, bo pierwsze, co chcą zrobić, to odprawić mszę. Szukają dla nich sali. Wolna jest jedynie stołówka. Ksiądz wchodzi i rozpromienia się cały; krzyż, jest krzyż. Faktycznie jest, przypomina sobie moja koleżanka, która często ma tam lekcje religii. Wielokrotnie o niego prosiła, ale pojawił się dopiero wraz z maturami, obok godła. Potem jednak zamiast zniknąć, pozostał. I oto jest. Oni się modlą, a koordynatorzy szukają im transportu na Campus. Nie wiedzą, czy im się uda, nikt nie wie (ja dowiem się o tym już po fakcie). Nocna msza święta na stołówce - szaleństwo
i świadectwo.

[Gitara]
Nasi pielgrzymi są głośni i wcale ich nie ma. Ciągle jeżdżą do Krakowa i mało mamy czasu na rozmowy. Są za to bardzo sympatyczni. Nauczyciel i uczniowie: mężczyzna - dumny mąż
i ojciec, pięciu chłopców i trzy dziewczyny
- koledzy i koleżanki z jednej szkoły. Chyba jesteśmy świadkami jednej pierwszej miłości. W ostatni dzień prawie zapominają gitary, ale kiedy zostaje im odwieziona, raz jeszcze ściskają i całują dumnego oddawcę. Wydaje się, że nas polubili, choć spędzili u nas dużo, ale z nami mało czasu. Zanim jednak zaczną tak jeździć, czeka nas
z koleżanką najtrudniejsze zadanie; połączyć ich z resztą grupy. Tak, znają ich dane, kwaterunek, ale nie działają im telefony, a nagłe zmiany w kwaterowaniu powodują, że nie mogą się odnaleźć. My też nie
- dzwonimy do okolicznych domów, ale nie umiemy znaleźć właściwych osób; szukamy uczennic i nauczycielki, znamy tylko jej imię. Ulica jest długa, ona może być wszędzie, tymczasem już noc. Ofiarowujemy się załatwić tę sprawę i o siódmej rano udajemy się na obchód. Zaczepia nas jadąca samochodem sąsiadka, jedzie po bułki na śniadanie dla swoich gości. Idziemy na samą górę ulicy - tam, gdzie dziewczyny mają być, ale choć słabo możemy się dogadać z domownikami i z młodzieżą, okazuje się, że ich tam nie ma! Potem kolejny pomysł, gdzie mogą mieszkać - schodzimy w dół, kolejna rozmowa: tak, mieszka u mnie nauczycielka. No mieszka, okazuje się, ale emerytowana. Wracamy zrezygnowane. Nagle wpadamy na pomysł, by odwiedzić spotkaną rano sąsiadkę - może ona coś wie. Wpuszcza nas jej córka, a pokój otwiera mi w ręczniku szukana przez nas, młodziutka nauczycielka. Cierpliwie słucha, pyta, wszystko rozumie. Najciemniej pod latarnią.

[Woda]
Pogoda jest różna, choć trzeba przyznać, że kiedy ma być, to jest. Przydają się i peleryny, i czapki z daszkiem, i woda. Jest gorąco, ale dobrze, że nie pada. Idziemy właśnie na Campus Misericordiae. Wsiedliśmy w Suchej, wysiedliśmy w Swoszowicach, per pedes do pętli w Borku
i tramwajem (po długim czekaniu) chyba na Prokocim, a potem na Pole... Przed nami i za nami wielkie tablice z nazwą naszego miasta, niesione przez chłopaków, ale trudno dotrzymać im kroku. W drodze, podczas postoju dostrzegam Celkę, córkę koleżanki
- zapłakana rozmawia
z policjantką. Podchodzę i pytam, co się stało, lecz kobieta nie chce udzielić mi informacji. Po chwili okazuje się, że Młoda zgubiła telefon, ale ktoś go znalazł i już go jej niesie. To chyba najszybsza akcja policji w dziejach. Życzliwość towarzyszy nam na każdym kroku. Mimo podsycanych w mediach obaw o zamachach, latynoskich gwałcicielach, pladze kradzieży i temu, że na pewno zostawimy po sobie góry śmieci, nasz pochód witają i pozdrawiają wszyscy. Starsi mieszkańcy okolicznych domów siedzą w piknikowym nastroju przy drodze, która zamieniła się w kolorowy potok
- machają, cieszą się. Młodsi polewają z węży nasza ciżbę, a najmłodsi podają kubek wody. Z węży ogrodowych, wiader, kranów leje się życiodajny płyn. Napełniane są termosy, butelki, gardła. Jesteśmy wdzięczni. Przypominam sobie wtedy, jak to u nas było, jak rozdawaliśmy wodę pielgrzymom w upalne dni, po mszach, przed naukami, między występami. Tak jak my im, tak oni nam. Ludzie są dobrzy, a dobro - wraca.

[Błoto i kurz]
Klaudia to jedna z wielu osób, które poznaję w te dni i które przypadają mi do serca. Idziemy razem dłuższą chwilę i w momencie, gdy jesteśmy już na miejscu wyznaje: Miało mnie tu nie być, wiesz, bałam się terrorystów, ale tak wiele od Boga dostałam, że zobaczyłam, że chcę i musze tu być, że nie mogę się bać. Od tej chwili na Campusie poruszamy się już praktycznie zawsze razem. Moja nowa znajoma chce być lekarką, właśnie zdała na studia. Późnym wieczorem idziemy pomagać w sektorach - niewdzięczna służba - pytań jeszcze więcej niż odpowiedzi, zbyt wiele jest niewiadomych: gdzie jedzenie, toalety, ktoś się źle czuje, czegoś brakuje. Odpowiedzialna za sektor to prawdziwa Wonder Woman. W naszym sektorze nie ma telebimu i choć znajdujemy się z boku ołtarza, to jesteśmy od niego oddzieleni wielką, usypaną z ziemi górą. Mimo to, ludzie modlą się tu chyba najpiękniej. Trwa czuwanie. Dziewczyny z Portugalii nic nie jadły od południa, ale ze względu na zamach we Francji ciężarówki z jedzeniem nie są wpuszczane w bliskość pola, zwłaszcza gdy jest na nim papież. Jakiś chłopak żartując, że już wyhodował sadełko, dzieli się więc z nimi swoim jedzeniem. Podchodzą inni, dostajemy informację, że jedzenie będzie na pół godziny. Kryzys zażegnany. Kolejne zadanie - wprowadzić do sektora chorą osobę, która wraca z punktu medycznego. Nic prostszego… z tym, że to osoba
z trudnościami w poruszaniu, a wejście do sektora znajduje się daleko. Z pomocą harcerza rozbrajam część płotu, Klaudia z cierpliwością zajmuje się chorą, pomaga jej dyskretnie iść
i uśmiecha się. Cokolwiek uczyniliście… przypominam sobie i myślę, że będzie dobrą lekarką. Jest rozsądna, ale ma tez serce i wrażliwość. Po dyżurze i koncercie próbujemy się zdrzemnąć. Nie ma tam zbyt wiele miejsca. Karimata i śpiwór. Leżymy w błocie i kurzu. Fifty-fifty. Pod stopami mamy główny szlak komunikacyjny sektora
- wytarta trawa i wyschnięta ziemia zmieniona w kurz. Pod głową - świeże błoto, bo za nami wielka kałuża. Jaki terrorysta chciałby to wysadzić? Nam to jednak nie wadzi - zasypiamy wśród przyjaciół, w najbezpieczniejszym miejscu na Ziemi.

[Dom]
Jeszcze jeden wysiłek. Już po mszy rozesłania, idziemy na spotkanie z papieżem w Tauron Arenie. Wydaje mi się, że już nie dam rady, ciągnę się w ogonie, polewam wodą, ale przeszłam już zbyt wiele. Ale uda się, towarzyszy mi życzliwość otaczających ludzi, inspiruje wszechobecna radość. Skupiam się na tabliczce z naszą nazwą - jeszcze nie straciłam jej z oczu. Nagle zaczepia mnie jakaś dziewczyna, znam ten akcent - Hiszpanka! Wydaje się, że właśnie ta tabliczka wywołała uśmiech na jej twarzy, dlatego pyta śmiało, jak każdy południowiec: What it exactly means... Sucza? [Co to właściwie znaczy… Sucha*? *fonetyczna wymowa hiszpańska] Setki, tysiące wspomnień przelatuje mi przez głowę: nieznające ani słowa po hiszpańsku czy angielsku staruszki odmawiające z pielgrzymami różaniec, każdy w swoim języku, ateista goszczący w domu pielgrzymów i wieszający na nim flagę ŚDM, chłopak chory na serce, który pomaga jak inni, choć nie wie jeszcze, że to ostatnie miesiące jego życia, lekarz, który bandażuje nogę dziewczynie, a potem sięga po koronkę; pomoc, uśmiech… Jak na lingwistę przystało, wyjaśniam znaczenie i wymowę: To miasto, nazwa oznacza dosłownie... – wyjaśniam w biegu. Oh, I understand… [A…, rozumiem] - kiwa głową Hiszpanka i jej pobratymcy.
A ja, żegnając się z nimi i podejmując jeszcze raz wysiłek żwawszego marszu za białą tabliczką
z napisem SUCHA BESKIDZKA, dodaję szybko w myślach: Chyba jednak nie.
Sucza? Home, it means home[i].





[i] Sucha? Dom, to znaczy Dom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz