środa, 25 października 2017

NAJWAŻNIEJSZY JEST OPTYMIZM

Aleksandra Ślusarz, laureatka "Lipy"


- Wróciłam! - oznajmiłam, trzaskając drzwiami. Po odgłosach z kuchni domyśliłam się, że ktoś myje naczynia.
- Nareszcie. M
yślałam, że się nie doczekam.
- Trzeba by
ło zadzwonić.
- Dzwoni
łam. Sześć razy.
            Weszłam do kuchni. Mama rzeczywiście zmywała. Zlew był wypełniony brudnymi talerzami. Pewnie zaprosiła kogoś na obiad. Dobrze, że mnie tu nie było - pomyślałam.
- Widocznie mia
łam ciekawsze zajęcia niż gadanie z tobą przez telefon - odparłam, biorąc do  ręki jabłko.
- Gdzie by
łaś?
- W szkole.
- A po szkole?
- Tu i tam.
- Sama czy z kim
ś?
- Co za r
óżnica?
- Du
ża. Sama czy z kimś?
- Ze znajomymi.
- Z kt
órymi?
- Z tymi, co zawsze. D
ługo jeszcze będziesz mnie przesłuchiwać?
- Jestem twoj
ą matką i mam prawo wiedzieć, co robisz i z kim się spotykasz - powoli traciła cierpliwość.
- Od kiedy interesuje ci
ę moje życie? Jakoś do tej pory było ci obojętne, co się ze mną dzieje.
Zakr
ęciła kran i odwróciła się twarzą do mnie. Była już lekko podenerwowana.
- Dlaczego my nie mo
żemy ze sobą normalnie porozmawiać? Jak matka z córką. Jak przyjaciel z przyjacielem.
- Mo
że dlatego, że nie jesteśmy przyjaciółmi - powiedziałam, patrząc jej w oczy.
Zrani
łam ją. Choć próbowała to ukryć, widziałam, że zrobiło jej się przykro. Mimo wszystko, nie przejęłam się zbytnio. Nie pierwszy raz słowa, które do siebie kierowałyśmy przesycone były jadem.
- Doko
ńcz to. A potem przyjdź do salonu. Mamy do pogadania - powiedziała, rzucając na odchodne ścierką, która wylądowała w zlewie, zanim zdążyłam ją złapać.
            Niespiesznie odkręciłam kurek. Dokładnie czyściłam każdy talerz, szurając po nim gąbką nasączoną płynem. Gdy stwierdzałam, że naczynie błyszczy, odkładałam je do drugiej komory zlewu i brałam się za następne. Nie mieliśmy zmywarki, bo zarówno moja matka, jak i jej facet uważali, że jest zbędna, kiedy w domu są trzy pary rąk do pracy. Jak przez całe życie nienawidziłam tej roboty, tak teraz cieszyłam się, że mogę zmywać. Dokładnie szorowałam talerze, a gdy wszystkie już lśniły, każdy z nich wycierałam do sucha i wkładałam do szafki. Przedłużałam te czynności w nieskończoność, zastanawiając się, o czym znów "mamy do pogadania". Nie było mi spieszno do tej rozmowy.
            Wkrótce zmywanie się skończyło, a w kuchni nie było już nic do zrobienia. Z westchnieniem udałam się do salonu. Mama siedzia na kanapie i studiowała dokumentację pacjenta, którego miała jutro operować. Rozwalony na fotelu Kamil oglądał telewizję.
- Du
żo czasu zajęło ci to zmywanie - zaczął.
- Uprzedzam,
że jeśli chodzi o szkołę, to nie mam sobie nic do zarzucenia. - rzuciłam, ignorując przytyk faceta matki.
- Nic? Mo
że dlatego, że ostatnio rzadko do niej zaglądasz - powiedziała mama, nie odrywając wzroku od papierów. - Więc gdzie byłaś dzisiaj?
- Ju
ż ci mówiłam...
- Nie k
łam - przerwała mi. - Matematyczka nie widziała c przez ostatnie trzy dni.
W odpowiedzi tylko wzruszy
łam ramionami.
- Uprzed
ź mnie, proszę, następnym razem, żebym nie musiała świecić oczami przed twoimi nauczycielami.
Popatrzy
łam na nią jak na wariatkę.
- Pewnie, wy
ślę ci zawiadomienie pocztą i dam ogłoszenie do gazety. A teraz do meritum - odparłam, wkładając ręce do kieszeni dresów.
Mama spojrza
ła na mnie znad papierów zdziwiona.
- No przecie
ż nie chodzi wam tylko o te głupie wagary - przekręciłam oczami.
- Ejejej!
Żadnego "wam". Mnie do tego nie mieszaj - zaoponował Kamil. Widząc wzrok mojej matki, dodał: - No co? To ty się na nią wściekasz. Ja też robiłem różne wyskoki w młodości.
Lubi
łam Kamila. Często mnie bronił. Dało się z nim normalnie pogadać, nie tak, jak z mamą.
- Kradzie
ż pojazdu uprzywilejowanego nazywasz wyskokiem?! - rzuciła dokumentację na stół. Zaczęło się robić poważnie.
- Dlaczego od razu kradzie
ż? - zaprotestowałam. - To była tylko pożyczka.
- Tylko
że nikomu nie powiedziałyście o tej "pożyczce"!
- A kto normalny pozwoli
łby nam zabrać karetkę? Zresztą oddałyśmy ją niecałą godzinę później!
- Kto
ś mógł jej wtedy potrzebować.
- Ale nikt nie potrzebowa
ł.
- Daj ju
ż spokój, Aga - powiedział Kamil, chcąc uniknąć mojej kolejnej kłótni z matką. - Chciały się tylko przejechać na sygnale po mieście. Szpital ma tyle karetek, że chwilowy brak jednej nie robi dużej różnicy.
- Wasze g
łupie żarty mogły kosztować kogoś życie - podsumowała.
- Przecie
ż nic się nie stało.
- Ale mog
ło - spojrzała na mnie karcąco.
- Ale si
ę nie stało - odrzekłam z naciskiem i wyszłam z salonu.
Na korytarzu us
łyszałam jak mama mówi do Kamila:
- Zazdroszcz
ę ci.
- Czego? - zdziwi
ł się brunet.
- Tego,
że umiesz z nią rozmawiać. Jest moją córką, a ja ani trochę jej nie rozumiem - odparła zrezygnowana.
Westchn
ęłam i udałam się do swojej sypialni.

* * *

            Za oknem mojego pokoju roztaczał się widok na gęsty las. Lubiłam patrzeć na niego nocą, kiedy czubki drzew były oświetlane przez księżyc. Wychodziłam wtedy na dach ganku, który znajdował się bezpośrednio pod moim oknem, siadałam na dachówkach i wpatrywałam się w morze drzew i ocean gwiazd nad nimi. Rankiem, tak jak teraz, ponad koronami rozlewał się niezmierzony błękit nieba, po którym od czasu do czasu przepływała puszysta, śmietankowa chmura. Stałam przy oknie wpatrywałam się w szumiący las. Niedaleko mignęła karetka na sygnale. Uśmiechnęłam się na wspomnienie wczorajszej przejażdżki z Renatą, jak się później okazało, byłą pacjentką mojej matki.
Ze sklepu wychodzili ludzie obładowani pełnymi siatkami. W oddali ktoś popisywał się silnikiem swojego samochodu, jeżdżąc cały czas w kółko i robiąc dużo hałasu. Po chwili zobaczyłam też mamę idącą do pracy. Znów była spóźniona, bo szła szybkim, nerwowym krokiem. Zatrzymała się i zaczęła szukać czegoś w torebce, pewnie dzwoniącego telefonu. To  był ogromny błąd. W pierwszej chwili nie zauważyła pędzącego samochodu, a kiedy zorientowała się, co się dzieje, było już za późno. Granatowe auto uderzyło w nią z impetem.
- Mamo! - krzykn
ęłam.
Kiedy zbieg
łam na dół, Kamil już tam był i udzielał jej pierwszej pomocy. Jakaś pani obok dzwoniła po karetkę.
- Julka, zobacz, co z kierowc
ą! - zawołał.
- Ale mama...
- R
ób, co mówię! - usłyszałam.
            Pobiegłam do samochodu, który po uderzeniu w kobietę walnął dodatkowo w drzewo nieopodal. Spod pogiętej maski wydostawały się kłęby pary.
- Kamil, nie dam rady! Zatrza
śnięte! - bezskutecznie szarpałam klamką. - Trzeba poczekać na straż.
- Dobra. Sprawd
ź, czy są jeszcze jacyś inni ranni - odkrzyknął. Spojrzałam w jego stronę i krew odpłynęła mi z twarzy. Stałam znieruchomiała, patrząc jak reanimuje mamę. Trzydzieści uciśnięć, dwa wdechy. Trzydzici uciśnięć, dwa wdechy.
- Mamo, nie - powiedzia
łam cicho.
- Julka, nie patrz tu! S
łyszysz? Idź sprawdzić, co z innymi!
            Zamknęłam oczy, aby się uspokoić. Muszę pomóc reszcie poszkodowanych. Gdziw oddali usłyszałam syrenę pogotowia. Nie panikuj, Jula. Trzeba udzielić pomocy tym ludziom. Ruszyłam w kierunku mężczyzny siedzącego na chodniku, trzymającego się za głowę. Potem pomogłam babci, która zasłabła z nerwów oraz kobiecie z dziesięcioletnią rką. W nogę dziewczynki wbił się jakiś odłamek. Nikt jednak nie ucierpiał tak bardzo, jak moja mama. Może kierowca, który spowodował wypadek, ale do niego nie mogłam się dostać. Przyjechała straż i kilka karetek. Teraz wszystko działo się jeszcze szybciej. Zabrali mamę, Kamil pojechał z nimi.
            Ratownicy pozwolili mi odejść, więc wróciłam do domu. Gdy tylko zamknęłam za sobą drzwi, łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Nie mogłam się uspokoić dobre dwie godziny. Koło południa spakowałam do torby kilka rzeczy Kamila i moich, zadzwoniłam po taksówkę i pojechałam do szpitala.

* * *

- Co z ofiarami porannego wypadku? - zapyta
łam drżącym głosem pielęgniarkę. Często bywałam w szpitalu mamy, więc dobrze znałam się z personelem. Dziewczyna uśmiechnęła się krzywo.
- Julka, wiesz,
że nie mogę ci tego mówić... - zaczęła, ale widząc moje błagalne spojrzenie, westchnęła: - Mniej poszkodowanych wypisali po podstawowych badaniach. Kierowca ma uraz kręgosłupa. Przed chwilą przywieźli go na OIOM. Twoją mamę nadal operują. Przepraszam cię, muszę iść.
- Dzi
ęki! - zawołałam, gdy odchodziła.
            Pobiegłam pod salę operacyjną. Nie musiałam pytać o drogę. Przychodziłam do tego szpitala tak często, że znałam go na wylot. Lubiłam w nim przebywać. Było tu przytulnie. Uśmiechnięci lekarze, miłe pielęgniarki, przyjemna, rodzinna atmosfera. W ogóle nie czuło się tego, że to szpital. Jednak nigdy nie byłam tu w charakterze rodziny pacjenta...
            Przed rozsuwanymi drzwiami na jednym z krzeseł ustawionych w rzędzie pod ścianą siedział Kamil. Spuszczona głowa i wzrok wbity w podłogę świadczyły o tym, że nie jest kolorowo. Położyłam torbę na ziemi, usiadłam obok i bez słowa przytuliłam się do niego. Gdy już miałam zapytać czy wie, co z mamą, powiedział rozpaczliwie, jakby czytał w moich myślach:
- Nic nie wiem. Ci
ągle ją operują. Tyle godzin. Przed chwilą wybiegła stamtąd jakaś, pielęgniarka, ale nie miała czasu rozmawiać. Nikt nie chce mi nic powiedzieć. Julka... Boję się... - spojrzałam mu w oczy. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam w nich strach.
- Hej... Gdzie tw
ój optymizm i wiara w szczęśliwe zakończenia? Jeszcze nie raz nas będziesz godził. Będzie dobrze, słyszysz? - próbowałam go pocieszyć, choć czułam, że w tym momencie okłamuję samą siebie.
            Z sali operacyjnej wysze profesor Wąsik. Zerwalmy się z krzeseł, pytając równocześnie:
- I co?
- Musieli
śmy odbarczyć krwiaka, żeby nie doszło do wzrostu ciśnienia śródczaszkowego i wklinowania mózgu. Najbliższa doba będzie decydująca.
- Czyli wszystko si
ę udało? - w głosie Kamila zabrzmiała nadzieja.
- Prosz
ę pana, ja się nigdy nie mylę - powiedział Wąsik urażony. - Kiedy się mylę, pacjent umiera, a szpital narażony jest na pozwy w sądzie.
            Na twarzy Kamila malowała się ulga. Wdzięczny, rzucił się na profesora. Uśmiechnęłam się, widząc minę lekarza, który zaskoczony poklepał mężczyznę po plecach, po czym wrócił do swoich zajęć. My natomiast udaliśmy się na Oddział Intensywnej Opieki Medycznej, gdzie przewieziono mamę. Tam próbowaliśmy uprosić nieugiętego anestezjologa, by nas wpuścił. Nie chciał dać się przebłagać, lecz ostatecznie zgodził się na wecie jednej osoby na chwilę. Zanim się zorientowałam, Kamil był już w środku. Westchnąwszy, uśmiechnęłam się i stanęłam tak, by móc obserwować ich przez szybę.

* * *

Stan mamy poprawiał się z godziny na godzinę. Nie było potrzeby trzymania jej na OIOMie, więc następnego dnia przewieziono ją na salę pooperacyjną. Wprawdzie ciągle była w śpiączce, ale teraz mogliśmy być przy niej cały czas. Nie wyznaczalmy sobie dyżurów. Czuwaliśmy przy łóżku dzień i noc razem, od czasu do czasu wychodząc coś zjeść lub przewietrzyć się. Lekarze mówili, że jest coraz lepiej, jednak mama ciągle spała.
W poniedziałek podczas porannego obchodu profesor Wąsik zastał mnie i Kamila chrapiących na kozetce w sali numer 7. Nie spaliśmy mocno, więc jego chrząknięcie nas obudziło. Stał obok łóżka mamy i coś zapisywał.
- Dlaczego nie p
ójdą państwo do domu? Trzeba się wyspać, zjeść coś porządnego, wiadomości obejrzeć. Tutaj i tak nic nie możecie zrobić. Poza tym, nie lubię, kiedy patrzy mi się na ręce.
- Mamy sobie w spokoju oglądać telewizję, podczas gdy Aga leży tu ledwo żywa? - powiedział Kamil, przecierając zaspane oczy.
- Doktor Agnieszka nale
ży do najlepszych lekarzy tego szpitala. Bardzo nam zależy, żeby wróciła do zdrowia i robimy wszystko, aby tak się stało. Nie musicie się państwo martwić - to mówiąc, ścisnął pokrzepiająco moje lewe ramię. Syknęłam z bólu.
- Co jest? - spyta
ł Kamil.
- Nie wiem - odpar
łam, a profesor zmarszczył brwi. - Tak dziwnie boli od jakiegoś czasu.
- Mog
ę to obejrzeć? - Wąsik wskazał moją rękę.
- Ale po co? Czy wy, lekarze, wsz
ędzie musicie szukać choroby? To pewnie nic wielkiego.
- Nalegam - odparł i zabrał mnie na izbę przyjęć, gdzie zajęła się mną doktor Sara.

* * *

- Zabraliście mnie na prześwietlenie. Potem badanie krwi, tomograf. Przed chwilą rezonans. Co pani tak sprawdza? - poirytowana weszłam za lekarką do gabinetu.
- Musimy zrobi
ć jeszcze jedno badanie.
- Jakie znowu badanie?
- Biopsj
ę - odparła po chwili milczenia.
-
Że co?
- Ale spokojnie. Nic nie poczujesz.
- Chce mi pani powiedzie
ć, że mam raka? - nie usłyszawszy odpowiedzi, podniosłam głos: - Mam raka czy nie?!
Szuka
ła właściwych słów, by mi to powiedzieć. W końcu rzekła:
- Rak to nie wyrok. Zreszt
ą wyniki nie są jasne. Po biopsji będziemy mieć pewność - widząc moją minę, złapała mnie za ramiona i dodała: - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze.
            Nie chciałam tego słuchać. Bez słowa wybiegłam na korytarz, gdzie czekał na mnie Kamil. Przytuliłam się do niego z oczami pełnymi łez.
Za mn
ą z gabinetu wyszła onkolog.
- Co jej jest, pani doktor? - spyta
ł Kamil drążcym głosem.
- To jeszcze nie daje pewno
ści - wskazała na moje zdjęcie rentgenowskie.
- Dlatego musimy zrobić biopsję - powiedziałam cicho.


- Osteosarkoma - usłyszałam po badaniu. W pokoju lekarskim oprócz mnie, Kamila i doktor Sary był jeszcze jeden lekarz, Adam. - Doradzałbym amputację. Chemia przed i po.
- Operacja?
- Rozrysowali
śmy wszystkie możliwości. Chcemy żebyś wszystko wiedziała - powiedział doktor Adam.
- O amputacji?
- Musisz by
ć świadoma - odparła lekarka.
- Nie.
- Julka, spokojnie - w
łączył się Kamil. - To jest najbardziej standardowe postępowanie w takich przypadkach...
- Standardowe? - przerwa
łam mu. - Od kiedy wiedziałeś? Knułeś z nimi za moimi plecami!
- S
łuchaj - powiedziała doktor Sara - każda choroba jest inna, wymaga indywidualnego leczenia. Twój przypadek jest graniczny, guz wychodzi z kości. Trzeba go wyciąć z marginesem zdrowej tkanki.
- Ale jest szansa na zachowanie r
ęki - dodał doktor Adam.
- Zachowanie r
ęki? Co to znaczy?
- Je
śli nam się uda wstawimy implant kości.
- A je
śli wam się nie uda?
- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
- Jasne.
- Julka - Kamil chcia
ł mnie przytulić.
- Nie dotykaj mnie! Wiecie co? Nie wierz
ę wam. Nie dam sobie obciąć ręki - poirytowana wyszłam z pokoju lekarskiego. Jak na złość wybiegł za mną Kamil.
- Poczekaj, Julka! Daj sobie wyt
łumaczyć.
- Wszystko jest jasne. Zostaw mnie!
- Poczekaj. Musieli
śmy się przygotować do tej rozmowy. Nic ci nie mówiłem, bo nie chciałem cię straszyć...
- A co w tym strasznego?
- Jula...
- Kamil, zostaw mnie. Chc
ę być sama.
            Nieprawda. Potrzebowałam kogoś bliskiego. Nie zastanawiając się, pobiegłam do sali numer 7, w której leżała mama. Usiadłam obok łóżka i złapałam ją za rękę. Łzy spływały mi po policzkach.
- Mamo -
łkałam - tak bardzo cię potrzebuję! Co mam zrobić? Wróć i wskaż mi drogę. Nie zostawiaj mnie w takiej chwili... - położyłam głowę na jej klatce piersiowej i po paru minutach zasnęłam, słuchając bicia najbliższego mi serca, które jednocześnie było tak daleko.
Kiedy si
ę obudziłam, wiedziałam już, co muszę zrobić. Na kozetce drzemał Kamil. Wstałam cicho i udałam się do pokoju lekarskiego.
- Prosz
ę - powiedziałam, kładąc kartkę na biurku przed doktor Sarą.
- Co to? - wzi
ęła papier do ręki.
- Zgoda na operacj
ę. Podpisana.
- Dobra decyzja - u
śmiechnęła się lekarka.
            Następnego dnia o świcie zawieźli mnie na salę operacyjną. Stojący nade mną anestezjolog trzymający maskę tlenową zapytał:
- Gotowa?
- Nie mog
ę się doczekać... - westchnęłam.
- Do zobaczenia - uśmiechnięty lekarz nałożył mi maskę na twarz, podał narkozę i kazał odliczać od dziesięciu w dół. Już przy sześciu zapadłam w głęboki sen.

* * *

- Cześć, młoda. Jak się masz? Była tu doktor Sara, ale spałaś - po operacji przywitały mnie słowa bruneta siedzącego przy łóżku. Wokół było słychać pikanie szpitalnej aparatury.
- Kim pan jest? - zmarszczy
łam brwi.
- Zgrywasz si
ę - powiedział z wahaniem.
- Wyluzuj - westchn
ęłam. - Doskonale wiem kim jesteśmy i co tutaj robimy, niestety.
- B
ędzie dobrze. Zobaczysz.
- Zgrywasz si
ę - powtórzyłam jego wcześniejsze słowa.
- Wyluzuj - odpar
ł i razem parsknęliśmy śmiechem.
- Najwa
żniejsze, że nie odpadła - powiedziałam, oglądając rękę. Lewe ramię i górna część mojego ciała były zabandażowane.
- O, i tak ma by
ć! Pozytywne myślenie - popukał palcem w moje czoło. - Przyniosłem ci coś do czytania. Trzymaj - położył na łóżku dwie gazety. Otworzyłam pierwszą.
-
"Nie dać się chorobie" - przeczytałam jeden z nagłówków. - "Jak walczyć z nowotworem" - wyrecytowałam kolejny, wywracając oczami. - Może jeszcze "Pokochaj swojego raka"? - rzuciłam magazynami w Kamila i skrzywiłam się z bólu.
- Co jest? - schyli
ł się nade mną zaniepokojony.
- No boli. Jestem po operacji. Nic dziwnego,
że boli. Daj już spokój i znajdź sobie jakieś zajęcie.
- Potrzebujesz czego
ś?
- Nie. Dzi
ękuję.
- Odpoczywaj - zabrał gazety i wyszedł.

* * *
Kilka dni później miało nastąpić wybudzanie mamy ze śpiączki. Przy jej łóżku zgromadzili się profesor Wąsik, dwoje anestezjologów i pielęgniarka. Ja i Kamil stanęliśmy tuż obok. Rozintubowali leżącą, a następnie profesor zaczął zadawać pytania.
- S
łyszy mnie pani?
Mama skin
ęła głową.
- Mia
ła pani wypadek. Czy pamięta pani, co się stało?
Po kr
ótkiej chwili namysłu zmarszczyła brwi, zaprzeczając.
- Dobrze. Jak pani ma na imi
ę?
- Agnieszka - wychrypia
ła.
W tym momencie nie wytrzyma
łam. Podbiegłam do łóżka i złapałam ją za rękę.
- Mamo, nawet nie wiesz, jak mnie wystraszy
łaś. Tak bardzo cię przepraszam! Nie chcę s już kłócić. Jak tylko stąd wyjdziesz, wszystko ci wynagrodzę! Zobaczysz...
- Mamo? - przerwa
ła mi zdziwiona.
- Wiem,
że byłam okropna, ale naprawdę żałuję...
- Witaj w
śród żywych - tuż obok pojawił się uśmiechnięty Kamil. - Niezłego stracha nam wszystkim napędziłaś.
- Przepraszam, kim wy jeste
ście? - zapytała zdezorientowana mama.
- Co? - odpar
łam. Kamilowi zrzedła mina.
- Nie pami
ęta ich pani? - włączył się profesor.
- A powinnam?
W
ąsik odchrząknął..
- Wyjd
źcie, proszę - zwrócił się do mnie i Kamila.
            Stałam jak kamień, wciąż trzymając rękę mamy i kręcąc głową z niedowierzaniem. Niemożliwe. To nie może być prawda. Brunet próbował mnie odciągnąć, a ja cały czas wbijałam wzrok w kobietę leżącą na łóżku. Moje oczy były pełne łez.
- Pu
ść - szarpałam się. Chciałam przy niej zostać, choć wiedziałam, że nic to nie da.
- Chod
ź, Julka. Ona nas nie pamięta. Chodź. Dajmy jej odpocząć.
            Na korytarzu rozpłakałam się na dobre. Kamil przytulił mnie i próbował uspokoić. Gładząc moje włosy, powiedział to, co kilka dni wcześniej usłyszał ode mnie pod salą operacyjną:
- No co ty. Nie p
łacz. Gdzie twój optymizm? Przecież będzie dobrze.
- W wyniku uszkodzenia czaszki nast
ąpiła utrata pamięci - rzekł profesor, zasuwając za sobą drzwi sali. - Mamy nadzieję, że zanik jest chwilowy. Zmienimy leki, to powinno pomóc. Na razie proszę jej nie męczyć i nie stresować.
            Odsunęłam się od Kamila, żeby poszukać w torebce chusteczek. Gdy znów na niego spojrzałam, patrzył na coś, co trzymał w ręce. Po chwili zorientowałam się, że to moje włosy.
- Musimy kupi
ć ci perukę. Chodź - złapał mnie za rękę. - Spacer dobrze nam zrobi.
            Wyszliśmy przed szpital i skierowaliśmy się w stronę sklepu. Rozmowa jakoś się nie kleiła, więc głównie milczeliśmy. Na miejscu, mimo ogromnej ilości fryzur, dość szybko wybrałam krótko ścięte blond włosy do ramion.
- I jak? - spyta
łam założywszy perukę.
- Serio? Blond? - zdziwi
ł się Kamil. - Myślałem, że wybierzesz coś w swoim kolorze.
- No co? Je
śli nie możesz zmienić niczego w swoim życiu, zmień fryzurę - uśmiechnęłam się, a brunet zapłacił za perukę i wyszliśmy ze sklepu.
            W drodze powrotnej humory nam się poprawiły. Kamil żartował z moich nowych włosów, a ja co chwilę go szturchałam i udawam obrażoną. Dobrze jest mieć kogoś, przy kim zapomina się o problemach. Zdałam sobie sprawę, że Kamil w ciągu tych kilku tygodni stał mi się bliższy niż moja matka przez całe życie. Właśnie zrozumiałam, że tak naprawdę w ogóle nie znam swojej mamy. Ale to się zmieni - powiedziałam sobie. To się zmieni, kiedy wyzdrowieje. Kiedy obie wyzdrowiejemy.
            Odwiedzaliśmy mamę regularnie. Przynosiliśmy z domu pamiątki, pokazywaliśmy zdjęcia. Patrzyliśmy, jak próbowała przypomnieć sobie choćby jeden, drobny szczegół... Bez skutku. Bolało ją, że nas rani, ale nic nie mogła zrobić. Najbardziej współczułam Kamilowi. Mimo że nie należał do wylewnych facetów, było widać jak mocno to w niego uderzyło. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co czuje. Oprócz nas, nie miał nikogo. W jednej chwili mógł stracić dwie najbliższe osoby, a mimo to dodawał mi otuchy i poprawiał humor, gdy miałam doła. Wieczny optymista. Chciałam być taka jak on.

* * *
Nadszedł dzień mojego badania kontrolnego. Stałam przed drzwiami pracowni TK i zastanawiałam się, gdzie uciec. Chciałam pójść do mamy, ale pewnie wyprosiłaby mnie, twierdząc, że mnie nie zna. Ostatecznie westchnęłam i weszłam do środka.
- To troch
ę potrwa. Nie możesz się ruszać - powiedział radiolog, gdy j byłam gotowa.
- A co mi wolno?
- My
śleć - odrzekł lekarz - ale tylko pozytywnie.
- Wp
ędzicie mnie do grobu z tym pozytywnym myśleniem.
- Jakiego grobu? M
łoda... Gotowa? To możemy startować.
            Łóżko, na którym leżałam wjechało do specjalnej maszyny, a ja zaczęłam myśleć. Pozytywnie, oczywiście. Gdy badanie się skończyło, usiadłam na łóżku i czekałam aż przyjdzie do mnie radiolog. Widziałam go przez szybę. Rozmawiał z doktor Sarą. Chodził tam i z powrotem, drapiąc się po głowie. To nie wróżyło nic dobrego. W końcu przyszła lekarka.
- Julka... - zacz
ęła.
- Co
ś jest nie tak? - spojrzałam na nią przestraszona i dodałam: - Tylko bez ściemy. Widziałam pani minę przez szybę.
- Wynik PET jest... - zawaha
ła się - dwuznaczny.
- Czyli? - wsta
łam.
-
Świecą pojedyncze komórki...
- Ale to jeszcze nic nie znaczy?
- Nie, ale musz
ę dokładniej zinterpretować wyniki. Na razie musimy czekać, okej?
- Czeka
ć - powtórzyłam i wyszłam z pracowni.

Po paru godzinach wpadłam na korytarzu na Kamila.
- W
łaśnie rozmawiałem z Sarą i radiologiem. Są wyniki... - zaczął. Krew odpłynęła mi z twarzy, po policzkach ciekły łzy, a w oczach malowało się przerażenie. Mężczyzna uśmiechnął się. - Fałszywy alarm. Ani śladu choroby!
            Na ułamek sekundy zamarłam, lecz gdy dotarło do mnie, co powiedział, uśmiech rozjaśnił moją twarz i zaczęłam skakać z radości. Rzuciłam się na Kamila, a ten podniósł mnie i zaczął kręcić się wokół własnej osi.
- To co? - postawi
ł mnie na ziemi. - Idziemy świętować? - dał mi kuksańca w bok.
- Ty stawiasz. Berek! - szturchnęłam go w ramię i pobiegłam do windy zanim zdążył zareagować. Dogonił mnnie dopiero na zewnątrz. Uśmiechnięci, udaliśmy się do pobliskiego parku na lody z bitą śmietaną.

* * *

Kilka tygodni później serce Julii zatrzymało się. Drugi rzut choroby nastąpił niespodziewanie. Nic już nie dało się zrobić. Dziewczyna zmarła w przekonaniu, że matka jej nie pamięta. Najbardziej bolało jednak to, że nie zdążyły się pogodzić.
Leżąca w sali numer 7 kobieta, poruszyła się niespokojnie na łóżku. Obudził ją dziwny, rwący ból w klatce piersiowej. Po policzku spłynęło kilka łez. Wszystko sobie przypomniała. Kłótnię o wagary, pędzący samochód, córkę czuwającą przy tym łóżku. Czuła pustkę. Czuła, że już jej nie ma. Zanim rozpłakała się na dobre, zdążyła wyszeptać jej imię:

- Julka... Moja kochana...

                                                                                                                   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz