Michał Grzechynia
k. II
“Brzydki, gruby i
pijany”
Mężczyzna w sile wieku postępował
naprzód. Przekroczył już Dolinę Chmielu i wartko zmierzał przed siebie.
Przyświecał mu jeden cel – zadośćuczynienie win – ale, jak na ironię, marsz ku
odkupieniu opóźniały myśli o słuszności decyzji. Nadal nie był co do niej
przekonany. Właściwie, podjął ją z braku innych możliwości na spędzenie życia.
Do najbliższej wioski został mu nadal ładny kawałek drogi, przynajmniej miał co
podziwiać – szlak do niej wytyczał korowód drzew ozdobionych żółto-czerwonymi
liśćmi. Część z nich już spadła na ziemię, aby ustąpić miejsca na wiosnę dla
jadeitowego potomstwa. Darno uwielbiał zestawienie tych dwóch kolorów. Nie znał
się na tym rodzaju sztuki, ale cenił wysoko artystyczny kunszt Matki Natury.
Tym bardziej go bolały jego grzechy przeciw niej.
– Gdyby tylko do mojego wyglądu się tak
przyłożyła – westchnął samotnie. – Może to i lepiej, że nikogo nie mam? – oddał
się kolejnej zadumie. Czas był ostatnią rzeczą, jakiej mu było brak, co miał
zamiar wykorzystać. Nie chwaląc, Darno był bystry jak mało kto. Nawet za
bardzo, żeby mógł na tym skorzystać. Wiele lat przepracował na książęcym
dworze, a nawet kilkukrotnie leczył rodzinę królewską. Nigdy nie miał nikogo
bliskiego, jednak pozwoliło mu to na wychowanie się w Ruchomej Wieży, gdzie
pobierał nauki. “Nauki” to za mało powiedziane. W tej niezdobytej twierdzy
uczył się od samego Moradimusa Wojownika, zwanego Surowym. “Wojownik” to
nietypowy tytuł dla maga, ale nie to jest istotne – bo to nie sztuk
czarodziejskich nauczał się Darno. Szkolił się w alchemii.
Alchemia to nie magia. Jej używać
może każdy człowiek,
nauczył się mówić wszystkim naokoło. I miał rację – alchemii było bliżej do
fizyki przyrody ożywionej i nieożywionej, niźli do składania ofiar i strzelania
ogniem. Ale, jak stare krasnoludzkie przysłowie mówi, “bez ryzyka nie ma
sukcesu”. Według niskich wojaków te dwie rzeczy są nieodłączne. Podobnie uważał
Darno. I to dlatego musiał odpokutować winy. Bo był za dobry.
– Cholera, czas na odpoczynek – usiadł pod drzewem, wytarł ręką
pot z czoła. Wyciągnął manierkę z wodą i pociągnął błyskawicznego łyka. Tak
szybko jak napój został wlany do ust, tak szybko wylądował na trawie.
– Kuźwa, nie to – przetarł usta z niesmakiem i wyciągnął zza
szaty podobny pojemnik – o, to. – Tym razem haust był pełniejszy i głębszy. –
Aaa, dobre whisky. Tego mi teraz trzeba, a nie jakichś bezsmakowych szczyn.
Alchemik rozpoczął małą ucztę. Druga manierka tego lepszego
trunku, ćwierć bochenka chleba i trochę kupionego w pobliskiej wiosce mięsa.
Posiłek nie był syty, ale dla wygłodniałego od kilku tygodni mężczyzny
wystarczył, żeby zaspokoić głód i zmusić do odpoczynku pod przypadkowym
drzewem. Był na tyle sycący, że obawy o kradzież czy poderżnięcie gardła były
nieistotne. Należy zaznaczyć, że lekko się upił.
Nie było to
w jego stylu, ale przez sen nic nie powiedział – może dlatego, że nie spał
długo, bo pęcherz zmusił go do pójścia za potrzebą? Trudno stwierdzić. Gdy
tylko załatwił swoje sprawy między pobliskimi drzewami, zdziwił się. Przy rzece
przepływającej przez las na szlaku leżał niedźwiedź. Martwy niedźwiedź. Darno
podszedł do niego, upewniając się co do śmierci. Alchemik od razu potwierdził
swoją teorię zgonu zwierzęcia. Problem stanowiła już tylko przyczyna śmierci.
Jednak zanim rozpoczął, usłyszał dziki tętent kopyt. Im głośniejsze były
odgłosy galopowania ogierów, tym łatwiej można było usłyszeć trzaskania
stalowych zbroi. Czwórka okutych mężczyzn pędziła w jego stronę. Takie znaki
nigdy nie wróżyły dobrych chwil w jego życiu.
Otrzepał
błękitne szaty, symbol jego pozycji wśród alchemików, z kurzu, piachu i innych
drobnostek, które chciały znaleźć schronienie w elitarnym ubiorze. Chwycił
mieszek z pieniędzmi, żeby przewiązać go za plecy. Wyprostował mankiety,
przeczesał wątłą już grzywę. Jeżeli
bandyci, muszę ochronić pieniądze. Jeżeli rycerze, muszę się dobrze
zaprezentować. Jeżeli zakonnicy, muszę zrobić obie te rzeczy.
Spoglądał na
martwego niedźwiedzia z zaciekawieniem, kiedy był już w zasięgu głosu
podróżujących mężczyzn. Zbliżając się, ukazali herb na chorągwi pierwszego z
nich; prezentował zieloną głowę wywerny na białym tle, które symbolizowało
chmury.
– Mężczyzno koło rzeki! Zostań w tym miejscu! Odpowiesz za
swoją zbrodnię! – wykrzyczał potężnie chorągiewny. Zza zasłoniętej przyłbicą
twarzy głos był nieco zniekształcony, ale Darno rozumiał, że padły na niego –
prawdopodobnie fałszywe – oskarżenia. Chorągiewny dotarł jako pierwszy,
pozostała trójka przytruchtała spokojnie.
Mężczyzna zaczął już przedstawiać zarzuty zbrodni, jakiej
dopuścił się oskarżony, kiedy rycerz w najdostojniejszej zbroi sprzedał mu
karcącego kuksańca w głowę.
– Borrow, wiesz z kim rozmawiasz? – zapytał retorycznie.
– Jasne, że nie wie. Racja, Gover? – wtórował barczysty blondyn
z tyłu.
– Ano. Sama sprawa grabarza z Monuroth była dwie wiosny temu, a
dopiero problem zatrutego zboża! – oddał się zadumie. – Dawno się nie
widzieliśmy, panie alchemiku.
Darno odpowiedział na powitanie skinieniem głowy. Podobny
gest uczynił w stronę blondwłosego Pangelfa. Nim się zorientował, kapitan
drużyny zeskoczył z wierzchowca i postanowił należycie się przywitać.
– Darno Uzdrowicielu! Darno Znachorze, Zielarzu! Co za
spotkanie! – rycerz z trudem uniósł ręce w geście przywitania, jednak drugi mężczyzna
nie wykorzystał sytuacji. Padł na jedno kolano przed kapitanem.
– Owszem, to zaszczyt cię ponownie spotkać, sir Morvenie z
Wielkiej Przepaści – jego spojrzenie chowało się przed postacią mężczyzny.
– Nonsens! Powstań w imię honoru swego domu i naszego księcia!
– Co się dzieje? – młody chorągiewny był zdziwiony postawą
kapitana. Nie na co dzień jeden z pretendentów do książęcego tytułu zabraniał
kłaniać się napotkanym ludziom.
– To Darno – powiedział Gover Pogromca Białego Tygrysa. – To
niesamowity lekarz. Wielokrotnie ratował życia na dworze księcia Angaliasa. On
sam zawdzięcza mu to, że żyje. Kilka razy mieliśmy zaszczyt z nim pracować.
Książęca Mość wysoko go ceni.
Chorągiewny wydał pomruk zrozumienia,
kiedy sir Morven przekonał pokornego mężczyznę do powstania. Oddali sobie
przyjacielski uścisk. Darno pragnął poznać nowy nabytek w drużynie znanej
wszędzie, gdzie ludzie nie nosili łańcuchów. Bractwo Podkowy – bo tak się
nazywali – budziło strach w sercach bandytów i ukojenie w życiach zarówno prostego
ludu, jak i arystokracji. Bezinteresownie walczyli o pomoc uciśnionym. Często
także tracili życia – gdy Darno poznawał tę drużynę, stanowiły ją inne osoby.
– Sir Borrow z Żelaznych Wzgórz, chorągiewny Bractwa Podkowy.
Zaszczytem jest cię poznać, panie – oddał ukłon z siodła. Powiewający herb
utrudniał mu to zadanie.
– Mów mi Darno – powiedział skromnie. – Jeżeli mogę, co się
stało z Gyrandem z Bursztynowej Przystani?
– Oddał życie w walce – wyznał kapitan z ręką na sercu w akcie
oddania honoru.
– Jak? – dopytywał się.
– Próbował przepędzić gryfy od wioski Bahen. Miał nadzieję, że
ciężki pancerz wystarczy do obrony przed szponami. Nie przewidział, że gryf
weźmie w te szpony głaz cięższy od jego zbroi.
– Smutna to wieść. A czym zasłużył sobie Borrow, aby dołączyć
do Bractwa?
– Wampir – wyznał z dumą chorągiewny. – Pokonałem go sam, do
walki miałem jedynie kij niewiększy od tej chorągwi. Teraz dworski mag prowadzi
śledztwo w tej sprawie.
Darno wzdrygnął się na wspomnienie o słynnym nadwornym magu.
Nigdy nie pałał miłością do Cathala.
– Ładny wyczyn. W sam raz na miano Brata Podkowy.
– Wracając do sprawy – rozpoczął basowym głosem kapitan. – Co
to za niedźwiedź?
– Myśleliśmy, że jesteś kłusownikiem. Mieliśmy zamiar ukarać
cię za polowanie w lasach księcia – wytłumaczył najmłodszy z rycerzy.
– Sam chciałbym wiedzieć. Był martwy nim tu przybyłem.
– Widziałeś kogoś podejrzanego? – Morven dociekał.
– Nie.
– Przeprowadziłeś już sekcję zwłok?
– Wstępnie – odpowiadał lakonicznie. Czuł się zakłopotany tym,
co zauważył.
– Jak więc został zabity?
– Zabiło go… skrajne wychłodzenie – wszyscy mężczyźni
zmarszczyli brwi. Nawet Darno nie mógł ukryć zdziwienia.
– Co? Wychłodzenie? – Pangelf zaśmiał się, myśląc że to kiepski
żart.
– Tak – odpowiedział z kamienną miną. Niebieskooki blondyn po
chwili miał podobny wyraz twarzy.
– Jesteś pew– ... – kapitan przerwał w ćwierć zdania. Podszedł
do zwierzęcia i zobaczył szron na jego futrze. – Na Jaśniejszego od Słońca! –
zaklął tytułem bóstwa. – Jak to możliwe?! Przecież nadal jest jesień!
Pozostali członkowie drużyny zeszli z wierzchowców. Zaczęli
robić sztuczny tłum, żeby tylko zobaczyć tę anomalię.
– Sprawdzę, czy nie ma ran – Borrow wyciągnął rękę w stronę
niedźwiedzia. Gover chwycił jego dłoń mocno i odrzucił do tyłu. Młody spojrzał
na bruneta z wyrzutem.
– Takich rzeczy się nie dotyka. Nawet ja wyczuwam w tym magię.
– Słusznie prawisz – przyznał alchemik. – Gdzie zmierzacie?
– Do Runielca – odpowiedzieli kuzyni, Gover i Pangelf.
– Nieść pomoc – wyznał z uśmiechem kapitan. – Podróżujemy
niemal bez ustanku.
– Rozumiem – alchemik zaczął głaskać jednego z wierzchowców. –
Wygląda na to, że znowu będziemy walczyć razem.
***
Bractwo
Podkowy słynęło ze swojej mobilności. Dawniej składało się nie z jednej, a z
kilkunastu drużyn. Byli wszędzie. Zawsze na czas, zawsze niezawodni, nawet
jeżeli przyszło im zapłacić za to życiem. Jednak nawet jeżeli byli tarczą
chroniącą obywateli, żadna tarcza nie jest wieczna, a za dużo włóczni potrafi
przyspieszyć jej koniec. Morven wielokrotnie źle wspominał tamtą walkę. Trolle
przedarły się przez pasmo górskie. Atakowały setkami, nie walczyły chaotycznie.
Przedarcie miało miejsce podczas wojny z innym państwem – był to nierozwiązany
do dzisiaj konflikt nazywany Sporem Wywerny i Gryfa od herbów walczących rodów.
Trolle zostały omamione przez wrogie państwo i wyruszyły do walki z pełnią
swojej mocy. Dzika horda spustoszyła wiele wiosek, nim Bractwo przybyło.
Walczyli bez wsparcia armii. Wielu poległo, w tym ojciec Morvena, po którym
odziedziczył dowództwo. Od tej pory nie byli tak niezawodni.
– Ale zapierdalają te rumaki – pochwalił Darno, popijając
whisky zza pleców kapitana.
– Ano. Są szybkie. Dotrzemy do wioski przed zmierzchem –
kapitan nieco poluzował wodze, aby wierzchowiec – wierny Goniec – zwolnił tempo.
Reszta rycerskiej braci wyprzedziła ich.
– Książę… Nie. Wuj wspominał mi o twoim problemie – alchemik
spodziewał się tej rozmowy. Nie przypuszczał jedynie, że odbędzie ją w takich
warunkach.
– Rozumiem troskę księcia, ale–
– Nie. Nie jako książę. Jako mój wuj i twój przyjaciel.
Darno poczuł ciepło w środku. Wiedział, że to od ilości
wypitego alkoholu, ale słowa Morvena nadal były miłe dla uszu i serca.
– Co chcesz osiągnąć w tej rozmowie?
– Poznać motywy. Dlaczego to zrobiłeś? Jesteś przecież dość mądry
aby wiedzieć, że to głupstwo.
Po policzku mężczyzny pociekła łza. Musiał pociągnąć kolejny
łyk alkoholu.
– Właśnie, intelekt… Wszyscy mówią tylko o nim. Tymczasem ja
nie chcę być postrzegany jedynie jako wielki mózg. Pragnę prostszego życia.
Chcę, żeby ludzie polegali nie na moich planach, a na mojej sile...
– Pięknie pragnienie, jednak są na to inne metody.
– Ha… Alchemia pchnęła mnie nie tylko do tego. Jeżeli nie
przełamuję tabu, moje ciało nie zawsze jest mi posłuszne. To poniekąd dla mnie
antidotum. Tak jak i to – sięgnął ponownie po alkohol. – Ahh, dezynfekowanie
jest ważne.
Rycerz lekko pospieszył wierzchowca.
– Pewnie masz mnie teraz za potwora.
– Nie – zaprzeczył. – Przez lata wojowniczej tułaczki nauczyłem
się, że nie wszystko jest czarne lub białe, lub że pozory są jedynie
złudzeniem. Szczerze mówiąc, łatwiej się ufa komuś z wadami.
– Naprawdę? – zapytał z lekką naiwnością.
– Tak. Lecz zastanawia mnie jedna rzecz…
– Jaka? – odrzekł alchemik.
– Czy dałbym tobie radę w starciu – Roben puścił mu szelmowski
uśmiech przez ramię. Darno zaczął mieć obawy, że nadejdzie moment, w którym
poplami swoją krwią ostrze kapitana.
***
Kiedy
przybyli, rynek był pusty. Obwoźny kupiec wyznał, że w wiosce odbywało się
walne zebranie wszystkich mieszkańców. Nie zdradził powodu. Z lekkim
przestrachem spakował drogie tkaniny na wóz i uciekł.
– To tu – powiedział Pangelf, wskazując na duże, drewniane
drzwi świątyni. Borrow otrzepywał chorągiew, aby była idealnie czysta.
– Dobrze – zawyrokował kapitan. – Zaczynajmy!
Pangelf chwycił lewą stronę drzwi, Gover wziął prawą.
Najmłodszy czekał na przodzie na pchnięcie wrót do wewnątrz. Za nim stał
pretendent do tronu. Darno zaszył się za towarzyszami, czując się nie na
miejscu. Nie lubił robić szumu. Rycerze weszli do sali.
– Słuchajcie, ludzie! – wykrzyczał przywódca wojaków,
wyciągając miecz dla przykucia uwagi. Bezskutecznie. Tłum ludzi wykłócał się ze
sobą, każdy z każdym i nikt z nikim o nic konkretnego. Wyglądało to na pijacką
kłótnię, jednak uczestniczyła w niej chyba cała wioska.
– Słuchajcie, słuchajcie! – mężczyzna nadal wołał bez efektu.
– Pozwól, przyjacielu – alchemik wyciągnął z kieszeni dwa
kamienie – purpurowy i jaskrawo żółty. Mówca schował miecz do pochwy. Darno
uderzył jednym kamieniem o drugi. Przez salę przeleciał huk podobny do
wystrzału armaty. Przestraszyli się go nawet rycerze i alchemik – mimo że był
przygotowany i zatkał uszy woskiem, dźwięk przeszył całe jego ciało.
– Dziękuję – szepnął, skinając głową. – Słuchajcie, słuchajcie!
– wyciągnął ostrze ku górze. – Jam jest Morven Dulibath z Wielkiej Przepaści!
Czwarty w kolejce do tronu, obecny przywódca Bractwa Podkowy! Przybyłem, aby
rozwiązać wasz problem! – w akcie pokory i zjednoczenia z ludem, ukląkł wraz z
resztą drużyny na jedno kolano, wspierając się na mieczu. – Tak jak obiecaliśmy
wierność księciu, tak obiecaliśmy wierność ludowi.
Rycerze, ku braku zdziwienia, zostali przywitani gromkimi i
ochoczymi brawami, którym wtórowały odgłosy radości. Kiedy kapitan skończył
swoje przedstawienie, przyszedł czas na przyjemności dla całego bractwa.
– Gover, Pogromca Białego Tygrysa!
– Pangelf, Strzelec Złotego Jabłka!
– Borrow z Żelaznych Gór, Zwycięzca nad Wampirem!
– Darno. Lekarz Cudu.
Najwięcej radości i oklasków otrzymał
kapitan – zaraz po nim Gover i Paleng. Taką samą – niemrawą – ilość otrzymała
ostatnia dwójka. O ile Darno nie poznali ponieważ był elitą elit, o tyle
Borrowa nie znano w ogóle.
– Podejdź do przodu, bratanku księcia – staruszek siedzący
poniżej ołtarza arogancko zaprosił do siebie kapitana, ale on nie robił z tego
problemu.
– Starzec Deman! Mędrcze, co się dzieje? – pozostali członkowie
kompanii dołączyli do rozmowy. Starcowi towarzyszył jeszcze kapłan i sołtys… A
raczej pani sołtys.
– Sołtys Runielca. Balla, wdowa po poprzednim sołtysie –
kapitan przekonał się, że ta kobieta ma silny uścisk.
– Jestem młodszym kapłanem, nazywam się Melacio – wykonał ukłon
do przybyszy. Deman wziął głęboki wdech, jednak nie zdążył nic powiedzieć.
– Widziałem coś dziwnego – alchemik przerwał starcowi, zanim ten
zaczął. Swoim piwnym brzuszkiem przepchał się do przodu. – Lód. Martwy,
zamrożony niedźwiedź.
– Gdzie go widziałeś? – zapytał kapłan.
– Dzień drogi na piechotę stąd w stronę Doliny Chmielu. Koło
rzeki.
Trójka przywódców wioski i wszyscy w zasięgu słów mężczyzny
spochmurnieli. Starzec załamał się, jednak szybko odzyskał siły. A przynajmniej
tak wyglądał. Po grubości zmarszczek można było poznać, że chciałby po prostu
odpocząć.
– Od kilku tygodni w wiosce dzieją się dziwne rzeczy.
– Teraz już nawet poza wioską... – przerwał młody kapłan.
Sołtyska uciszyła go palcem.
– Zaczęło się od dzieci. Brały ostatnie, jesienne kąpiele w
Rdzawym Jeziorze. Następnego dnia źle się czuły. Kolejnego były zimne jak lód.
Trzeciego były… Już ich nie było – zaznaczył ostro starzec, patrząc na
stojącego nieopodal umięśnionego mężczyznę z kozią bródką. – Teraz jest już
tylko gorzej. Zaraza przeszła na rzekę i zabija w ciągu kilku godzin. – Żaden
sposób nie pozwolił ich rozgrzać.
– Tak z niczego? – zapytał chorągiewny.
– Mamy podejrzenia – wyznała Balla. – Słyszeliście o
Czarodzieju z Runielca?
– Czarnoksiężniku – poprawił ją Darno, nim ktoś zdążył
zaprzeczyć. – Tragedia sprzed pół wieku.
– Tak – przytaknął starzec. – Zginął w niej mój brat.
– Kondolencje, mędrcze – alchemik oddał cichy hołd.
Deman zaśmiał się.
– Uważasz, że nie przywykłem po pięćdziesięciu latach? Ha, ha!
Ta rozmowa mnie ożywiła – mężczyzna poprawił się w swoim krześle.
– Co to za historia? – zapytał Morven. Odpowiedzi doczekał się
od kapłana.
– Pół wieku temu ta wieś miała własnego maga. Tylko trochę
pieprzniętego – próbował spoufalić się z resztą zebranych. – Swoją wieżę
wybudował nad Rdzawym Jeziorem. Skusił do niej dzieci z wioski i poświęcił w
plugawym rytuale – splunął na podłogę. – Według szacunków, zaginęła wtedy
prawie trzydziestka. Sam czarodziej został potem zabity przez ludzi z
wioski. Na szczęście lub nie, demona nie znaleziono…
– Aż do teraz – dokończył starzec. Aż do teraz…
Na sali zapanowała cisza. Nawet Bractwu Podkowy nie
uśmiechało się walczyć z demonem o tak straszliwych zdolnościach. Chwilę zadumy
przerwał Darno.
– Czyli wystarczy go pokonać, czyż nie? – musiał napełnić serca
ludzi nadzieją, a nie trwogą.
– Tak – Morven lewą rękę położył na ramieniu swojego
towarzysza. Drugą trzymał miecz w górze. – Jeżeli my go nie pokonamy, to kto?!
Bractwo pokona tego demona – w imię kraju, w imię księcia, w imię ludu!
Bractwo Podkowy zostało ponownie nagrodzone oklaskami. Za to
alchemik już wiedział, że nie wszyscy będą świętować ten triumf.
***
– Demony kochają krew – Darno wyznał kowalowi Haswie oczywistą
tajemnicę.
– Naprawdę? – zapytał sarkastycznie, kiedy odbierał od rzeźnika
szczątki trzech owiec.
Alchemik znał się na swoim fachu. Wiedział, jak stworzyć
idealny wabik na demona. Szczątki owiec były ostatnim jego składnikiem. Teraz
szli na miejsce bitwy.
– Dlaczego “Rdzawe”?
– Co? – zdziwił się kowal.
– Jezioro. Dlaczego “Rdzawe Jezioro”?
– Dawniej na tych terenach toczonych było wiele walk. Jezioro
dawało Dolinę Chmielu, a nic tak nie zagrzewało do walki jak piwo jako nagroda.
No i było w chuj drogie. Ludzie się tutaj cały czas zabijali i broń wyrzucali
do jeziora. Teraz tam jest kupa zardzewiałego żelastwa.
– Tak, to ważny punkt zarówno w strategii, jak i ekonomii.
– Nie rozumiem tego bełkotu, ale czemu ty o tym nie wiesz, co?
O tym potworze wiedziałeś.
– W Ruchomej Wieży normalne wydarzenia nie były tak ważne jak
te… no, niezwykłe.
– Nie wiem o co chodzi, ale jesteś magiem, tak?
– Nie – zaprzeczył.
– To kim? – zadziwił się.
– Alchemikiem.
– No, to mówię – Darno darował sobie wątpliwą przyjemność
tłumaczenia różnic między magią, a alchemią. – Wiesz, jak ich uratować?
– Ludzi pod wpływem klątwy?
– Tak. Moje dzieciaki też… – wydawałoby się, że dwumetrowy
mężczyzna zaraz uroini łzę.
– Będę potrzebował krwi demona, żeby zdjąć jego klątwę, ale
tak, raczej wyzdrowieją. Za to twoje pociechy…
– Nieważne – zmienił ton głosu, próbując się odciąć. – Zależy
mi tylko na zakończeniu cierpienia – wyznał, wydawałoby się, szczerze. Ale
Darno znał ten sposób mowy. Wiedział, że kowal Haswa może już nie poczuć
ukojenia.
***
– Co robisz? – Borrow podszedł do klęczącego alchemika.
– Kończę przynętę. Przywiązuję tojad do pochodni.
– Tojad? Pochodnie? Po co? – Darno przez chwilę zwątpił, że
chłopak sam dał radę wampirowi.
– Wiesz, czym jest tojad?
– Tak, wilkołaki go nie znoszą – wyjaśnił pokrótce.
– Mniej więcej – alchemik puścił to mimo uszu. – Demony też go
nie lubią. Irytuje je. Reszta właśnie pakuje na wodę tratwy pełne go. Mamy
zamiar je podpalić, żeby rozgrzać tę lodowatą wodę i zdenerwować tojadem tę
bestię. Pochodnie pomogą nam w walce – wrócił do zaplatania roślin. Została mu
już tylko czwarta, ostatnia pochodnia.
– Jesteś pewien, co robisz? – zapytał wątpiąco.
– Och tak, możesz mi w tym zaufać, znam się na tych sprawach jak
karzeł na–
– Nie o to mi chodzi – przerwał mu chorągiewny. – Czy mamy
szanse przeciwko demonowi, który zabija tak łatwo? Jest nas tylko ośmiu –
czterech braci, kowal, dwóch rolników i drwal! Nie mamy nikogo więcej, kto
byłby w stanie walczyć!
– A ja? – zapytał urażony.
– Wybacz mi, alchemiku, ale możesz nas jedynie przygotować do
walki, a po niej opatrzyć.
– To się jeszcze okaże – silnym uderzeniem wręczył młodemu
pochodnię do ręki. – Trzymaj ją solidnie. Tobie bardziej się przyda.
Borrow miał zamiar się kłócić, jednak
Morven zarządził szybką zbiórkę. Nie było czasu na słowne przepychanki.
Nadszedł czas na czyny.
Jezioro umiejscowione było na nieco zapadłym terenie. Wokół
niego wznosiły się małe gaiki. Pole przed jeziorem było niemal czyste, stał na
nim jedynie duży głaz. Wystarczający, żeby można było się schować. Za to od
drugiej strony początek miała rzeka, która płynęła przez wszystkie okoliczne
tereny. To przez nią klątwa rozprzestrzeniała się. Trzeba było czym prędzej to
zakończyć. Darno żałował, że wieśniacy rozebrali wieżę czarnoksiężnika. Gdyby
został po niej choć ślad, mógłby go wykorzystać na swoją korzyść.
– Ale skwar – powiedział Gover do Haswy. – Myślisz, że demon
wyjdzie w samo południe? – na szczęście, trafił im się dosyć gorący poranek.
Światło słoneczne mogło pomóc im w walce. Gdzieś w środku, wszyscy cichutko
mieli nadzieję, że potwór skamienieje po wyjściu z wody.
Chorągiewny
Borrow czynił honory i wbił chorągiew księstwa koło dużego głazu. W tym miejscu
ustawił się również jedyny strzelec – Pangelf. Strzałę trzymał już na cięciwie.
W zanadrzu miał naszykowaną kuszę. Jako szlachetny rycerz, na czas walki
pożyczył swoją zbroję drwalowi Polto. Dwuręczna siekiera słabo komponowała się
ze zdobioną stalą, jednak niczym innym tak nie władał jak nią. Dwójka rolników
w lesie czekała z lekkimi kolczugami i widłami, żeby zrobić zasadzkę. Kowal
miał w rękach jedynie młot dwuręczny. Nie posiadał żadnego pancerza. Tłumaczył
się, że w kuźni żadnego nie znalazł. W pierwszej linii ataku stał Morven z lśniącą
klingą, Gover z nieco zakrzywionym ostrzem i – tylko kawałek za nimi –
znajdował się Borrow z włócznią i pochodnią na plecach. Darno znajdował się
przy strzelcu. Posiadali drugą z pochodni – tak, aby w razie przebicia się, nie
byli bezbronni.
– Czuję coś – wyznał Pogromca Białego Tygrysa. – Nadchodzi.
Na tratwie spaliła się większośc tojadu, sama tratwa już
powoli tonęła. Za to na brzegu znajdował się cały jego stos – drażnił potwora
cały czas.
– Czy to dobry pomysł, żeby zachęcać go i odstraszać jednocześnie?
Mięso by wystarczyło – stwierdził Pangelf.
– To demon. Sprzeczność jeszcze bardziej go zmotywuje.
W trzy sekundy na tafli jeziora powstała fala, która zatopiła
tratwę. Z jej epicentrum na brzeg zaczęło coś wypływać. “Coś” to odpowiednie
słowo. Kiedy wyszło na brzeg, wypluło z ust strumień wody, który zgasił płonący
tojad i zamroził jego resztki.
Potwór miał
trzy metry, jak nie więcej. Był w jasnoniebieskim, niemal białym odcieniu.
Posiadał dwa solidne odnóża zakończone szponami, masywny ogon i sześć macek
zamiast rąk. Jego głowa przypominała ohydnego robaka z czterema rzędami zębów.
Gdzieniegdzie, nawet na mackach, rozsiane miał kolce ociekające śluzem.
Oślizgły typek.
Pangelf
wycelował pierwszą strzałą, potwór został zraniony głęboko w najwyżej położoną
mackę. Triumf nie trwał długo; strzała zamarzła, tamując krwawienie. Po chwili
sam odrzucił zlodowaciały kawałek drewna.
– Cholera! – zaklął, kiedy zakładał kolejne strzały. Jednakże
musiał poczekać – do ofensywy przeszedł pierwszy szereg.
Morven i Gover
założyli przyłbice, zaatakowali w macki, jednak były zbyt śliskie, aby
skrzywdzili je metalem w taki sposób. Już wiedzieli, że nie utną ich tak łatwo.
Włócznik, krokiem lekkim jak tancerka, wbił włócznię w ciało potwora. Żeby
zwiększyć zwinność, musiał zmniejszyć pancerz. Wyciągnął włócznię z jego ciała,
raniąc go poszczerbioną częścią i ledwo unikając ataku.
– Jego rany nie krwawią! One zamarzają! – słysząc to, wcześniej
schowani w lesie Bers i Tyrd podpalili swoje tojadowe pochodnie. Mieli prosty
plan – włożyć płonące narzędzia do ran bestii i ponownie je otworzyć. W tym
celu Morven zaryzykował odważnym manewrem – skupił na sobie uwagę wszystkich
macek na raz – przez pół minuty przeżywał piekło. Czuł, jakby walczył z
sześcioma przeciwnikami na raz. Musiał ciąć na odlew, blokować kolejną, aż w
końcu skupić się jedynie na defensywie. Pogromca Białego Tygrysa zaatakował
ogon bestii, przez co rolnicy mieli sytuację idealną do ataku. Jeden z nich
wbił swoje widły w jego cielsko, wyleciała z nich krew zasklepiająca rany.
Mrożący atak powoli dochodził do rolnika, który nie był już w stanie oderwać
rąk. Drugi z nich, Tyrd, otworzył ranę powstałą po ataku włócznią. W tym samym
momencie potwór przestał się bawić z kapitanem – zdzielił palącego mu skórę
rolnika i z łatwością przebił się przez kolczugę. Zaraz potem zerwał się
szybko. Popędził na drwala i kowala. Szarżowali na niego z pełnią mocy.
Niestety, Bers nie miał powodu do radości – potwór swoim niesamowitym pędem
oderwał jego zamrożone ręce od reszty ciała. Wiedział, że już z tego nie
wyjdzie.
– Cholera, cholera, cholera! – krzyczał Pangelf, strzelając do
potwora, jednak ten zaczął produkować więcej śluzu. Strzały odbijały się od
jego skóry bez możliwości zranienia.
Darno, skupiony w siadzie skrzyżnym, kątem oka obserwował
walkę. Większość skupienia była mu potrzebna, żeby przygotować bestii
niespodziankę.
Haswa i
Polto zostali zaatakowani wcześniej niż myśleli. Potwór wysunął przed siebie
macki, mężczyźni nie mieli szans tego uniknąć. Życie uratował im Gover – wciąż
trzymający ogon monstrum i próbujący do zatrzymać. Mimo swojej całej siły,
potwór nie dał rady wyrwać się ze stalowego uścisku. Jego przeciwnik był
miłośnikiem zapasów. Musiał pokazać, że technika ma większe znaczenie niż siła.
Chociaż w tym przypadku to szalony potwór miał lepszą technikę – technikę
duszenia mackami. Zmiażdżył przyłbicę i zaczął dusić, wbijając paskudne kolce w
krtań. Po chwili padł nieprzytomny, szkarłatem brudząc zbroję.
– Gover! – wykrzyczał Pangelf na równi z Morvenem. Łucznik
wiedział, że stracił swojego krewniaka, jednak kapitan rzucił się do martwego
ciała towarzysza. Próbował go ocucić, lecz nieskutecznie. Zamknął mu oczy i
ułożył nieco dalej od potwora. Podczas walki nie było miejsca na czułości. Było
tylko na honor.
Inni wojownicy postanowili żałobę przenieść na później –
Haswa wykorzystał przedśmiertny dar rycerza. Potwór schylił się i oberwał w
głowę od kowala z pełnym impetem. Zmiażdżył mu kawałek głowy i kilka rzędów
zębów. Drwal zadał płytkie cięcie w brzuch, ale ono od razu się zasklepiło.
– A to – kowal ryczał z wściekłości – za moje dzieci,
skurwysynie! – ponowił atak młotem, jednak potwór chwycił go swoim mackami.
Ryczał równie głośno, co kowal. Przypominało to starcie dwóch bestii. Gdyby
zasłonić oczy, nie sposób by było poznać, który jest z nich większym potworem.
Kapitan,
chorągiewny i drwal próbowali wyswobodzić Haswę. Cięli, bili z całych sił, ale
bezskutecznie. Macka przeszła na wylot klatki piersiowej mężczyzny bez
kolczugi. Borrow widział, jak kowal roni ostatnią łzę w swoim życiu. Nie smucił
się, że ginie. To była męska łza szczęścia, ponieważ wiedział, że dołączy do
żony i dzieci. Pomszczonych żony i dzieci.
– Nie! – krzyknął drwal, skacząc na potwora w napadzie szału.
Ale Morven powstrzymał go.
W głowę potwora uderzyła dymiąca na
czerwono strzała.
– Uciekajcie! – krzyknęli mężczyźni zza kamienia. – Szybko!
Posłuchali. W kilka minut wdrapali się na szczyt. Strzała
wyzwoliła eksplozję i jeszcze więcej czerwonego barwnika.
– Da nam chwilę odpoczynku – stwierdził Darno. Miał już
naszykowane inne specyfiki.
– T–to niewyobrażalny stwór! – krzyknął najmłodszy z grona. Ten
potwór już dawno przewyższył siłą wampiry. Kapitan sprzedał mu kuksańca w
ramię.
– Jaki jest plan? – zapytał alchemika.
– Nie zamraża ran na głowie, ma tam mózg, który nie może
pracować w takim stanie. Ma już pękniętą czaszkę, jednak to za mało. Zostało
nas pięciu. Morvenie, zablokujesz jego ciosy. Postaraj się wytrzymać więcej niż
ostatnio, teraz jest ranny. Borrow, przebij jego stopę włócznią tak, żeby nie
mógł się ruszyć. Drwalu, zrób użytek z tego toporka do rzucania – powiedział,
podając mu broń spod płaszcza. – Pangelfie, ześlij deszcz strzał. Potem wejdę
ja.
Mężczyźni
posłuchali Lekarza Cudu. Potwór w tym czasie podbiegł nieco pod wzgórze –
zyskali lepszą pozycję do walki.
– Za kraj, za księcia, za lud! – wykrzyczał kapitan, ponownie
stając w szranki. – Nie tym razem, bestio!
Włócznik zakradł się od prawej strony potwora. Szedł cicho,
sekundy dzieliły go od przebicia potworowi stopy. Niestety, to był pierwszy
raz, kiedy Borrow swoje ciche poruszanie uznał za szkodliwe – Morven odbijał
macki demona tak sprawnie, że demon przez pewien moment stracił nad nimi
kontrolę. To nie potwór zadał młodemu chorągiewnemu cięcie od oka do krtani –
zrobił to przypadek. Młody zaczął bezwładnie toczyć się w stronę jeziora.
– Niech to, Borrow! – kapitan pobiegł za nim, kiedy alchemik
dał mu sygnał – wtedy też rozpoczął się dystansowy ostrzał mający na celu zabić
bestię. Niestety, stało się według oczekiwań Darno – nie udało się zabić
potwora. Cała nadzieja pozostała w nim.
***
Darno miał
sekret. Grzech przeciw naturze, który chciał zmazać, niszcząc inne zło. Nie był
przekonany do swojej racji. Kompletnie nie ufał sobie w tym osądzie – przecież
nie może sam na siebie wydać wyroku! Mimo tego wiedział, że musi zaryzykować.
– Już nad tym panuję – powtarzał to sobie w duchu, głęboko
oddychając. Zdjął błękitną szatę. Zaczął pić trunki i zażywać tabletki
stymulujące to, co wszczepił sobie do prawej ręki – smocze komórki.
Ryzykował
życiem, żeby stać się silniejszy. Wiedział, że może to zrobić za sprawą
inteligencji. I wiedział, że najlepiej mu będzie ukraść trochę siły większym
mocarzom – tak tytanicznym jak smoki. Przez długi czas hodował w sobie te
komórki. Pielęgnował je wiedząc, że gdyby nie ich siła, eksperymenty już dawno
by zniszczyły jego ciało. Tymczasem one, przy specjalnej terapii, sprawiały, że
mógł liczyć na dłuższe życie. Dodatkowo uszczknął nieco z tej legendarnej
potęgi.
– Rrrarrrggh! – dwuipół metrowy jaszczur zbiegł z miejsca,
gdzie wcześniej stał Darno. Wszyscy osłupieni – nawet potwór oddał się chwili
zadumy nad niezwykłością tej smoczej formy, nad którą alchemik ledwo panował.
A nie była
kompletna – skrzydła dosyć mizerne, na pewno by na nich nie poleciał, a sam
smok bardziej przypominał jaszczurkę. Pręgowany, żółty brzuch kontrastował z
zimnym błękitem drugiej bestii. Pierwszym co wodny demon zrobił po wybudzeniu
się z letargu, było oplecenie przeciwnika mackami, kiedy ten stanął na dwóch
łapach i próbował dokończyć robotę, rozłupując mu głowę. Rozpoczęła się druga
runda zapasów. Mimo silnego pancerza z łusek, kończyny Darno były dosyć
cienkie. Przeciwnik łatwo je oplótł. Powalił smoka na ziemię i miał zadać
ostateczny cios.
Proszę, odpal, do jasnej cholery!, mężczyzna w duchu sam klął na
siebie, żeby jego ciało zareagowało. I to poskutkowało.
Z
opancerzonego pyska smoka, który w słońcu wyglądał jak złota zbroja, wyleciała
struga ognia. Zaczęła palić demona. Darno chwycił jego macki wątłymi łapami i
role się zamieniły – z ciała demona wypalony został cały śluz, a głowa została
po prostu spalona. Alchemik Darno – brzydki mag w średnim wieku – stał się
Pogromcą Demona z Runielca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz