poniedziałek, 6 czerwca 2016

Grzegorz Kobiela "Zguba książek"



Zguba książek

                   Pani Swinson jak co rano wyszła do pracy. Mijając siedzącego pod bankiem żebraka rzuciła mu do trzymanego kubka po herbacie dwudolarówkę, nie reagując w żaden sposób na podzięki biedaka. Szła dalej główną ulicą miasta mając w głowie tylko pracę. Anna była powszechnie znaną pracoholiczką, a mimo to szanowaną prze sąsiadów osobą. Ten poranek był wyjątkowo zimny, i niósł ze sobą przenikający do szpiku kości niepokój. Pani Swinson skręciła w boczną uliczkę, chciała skrócić sobie drogę i jak najszybciej znaleźć się w firmie. Poczuła nieprzyjemną woń od strony kontenerów ze śmieciami. Zdechły kot. Powiedziała do siebie szeptem. Poszła dalej lecz zatrzymała się gwałtownie widząc wyglądający zza czarnych worków błyszczący, czarny but.
*
                 - Co my tu mamy?  - zapytał Benjamin Follman, znany detektyw, od czasu do czasu pomagający służbom mundurowym w rozwikływaniu zagadek kryminalnych.
- Morderstwo - powiedział z przekonaniem miejscowy policjant.
-Ależ to odkrywcze - rzekł ironicznie Follman. - Zaiste jeszcze parę tak trafnych spostrzeżeń a komendantem zostaniecie.
-Wolne żarty panie detektywie - powiedział speszony policjant.– Tam, o przy słupie, stoi ekspert od medycyny sądowej, z nim gadajcie.
Benjamin uśmiechnął się ponuro i szparkim krokiem ruszył w kierunku wyłysiałego mężczyzny pod czterdziestkę. Wokoło kręciła się masa funkcjonariuszy.
-Głupota, pomyślał detektyw wsadzając rękę do kieszeni w poszukiwaniu fajki, tam gdzie są naprawdę potrzebni to nigdy ich nie ma, a gdy już jest po fakcie, to nagle wszyscy są aktywni i pracowici.

-Czołem panie Follman - powiedział wyłysiały, kłaniając się lekko w stronę detektywa. - Jak tam zdrowie szanownego kolegi?
-Nie narzekam - powiedział Benjamin, poprawiając beret na małej okrągłej głowie i zakręcając końcówkę bujnych wąsów. - Za to ten tam - wskazał ruchem głowy w kierunku ciała pakowanego właśnie do ciemnego worka na zwłoki - on ma się o wiele gorzej.
-Nie przeczę - wyszczerzył zęby koroner. - Co do niego to dość dziwna sytuacja, okaz zdrowia, żadnych ran kłutych czy ciętych, zadrapań ani śladów bójki.
-W takim razie co go zabiło, bo przecież nie starość.
-Nie, starość nie - powiedział koroner znowu szczerząc zęby. -  Trucizna, bardzo sprytna trucizna. Zastanawia mnie inna rzecz, to nie była trucizna, która zabija od dotykania jej, biedak musiał ją połknąć, a sądząc po braku śladów na cielę zrobił to dobrowolnie.
-Samobójstwo?
-Nie, trup sam nie przykryłby się workami. Morderstwo i to dość sprytne, nie wiadomo w czym była trucizna, tyle tu w około śmieci po batonach, cukierkach i innych przekąskach, mogła być gdziekolwiek.
-Interesujące - powiedział do siebie Follman odwracając się i podnosząc rękę .              -Bywaj i do zobaczenia Filipie.
Koroner wyszczerzył zęby. - Oby nie rychło, owocnych łowów.
Follman podszedł spokojnym, równym krokiem do zapłakanej kobiety wspieranej przez funkcjonariusza. Z zaciągniętych wcześniej informacji dowiedział się, że była to narzeczona zamordowanego.
-Przepraszam, że niepokoję, ale muszę zadać pani kilka pytań, mogę?
Kobieta lekko potrzasnęła głową nie przestając dygotać.
-Czy pani ukochany miał jakiś wrogów? Ktoś go nie lubił?
-Nie wiadomo mi nic o tym, aby ktoś go nie lubił, no może mój były mąż, ale to raczej zrozumiałe.
-Podejrzewa pani, że to mógł być on?
- Nie, rozstaliśmy się już lata temu, dawno oboje już pogodziliśmy się z tym, że nie pasujemy do siebie, jestem raczej pewna, że to nie on.
-Rozumiem, Follman zamyślił się kręcąc końcówką długich wąsów. - A co pani tu właściwie robiła?
-Jak co dzień szłam do pracy.
-Akurat tędy?
 -Tak, było zimno, więc chciałam jak najszybciej dostać się do biura.
-Tak, tak to zrozumiałe, mogę jeszcze dostać od pani adres byłego męża?
-Oczywiście, proszę, tylko nie wiem, czy jeszcze mieszka pod tym adresem, odkąd się od niego wyprowadziłam nie utrzymuję z nim żadnych kontaktów.
-Dziękuję, i o ile to możliwe życzę miłego dnia.
Anna pociągnęła nosem i podziękowała kiwnięciem głowy.
Follman z niechęcią podszedł do komendanta, nie w tym rzecz, aby go nie lubił, szanował go za chłodną rezerwę, nie uleganie emocjom i inteligencję, po prostu czuł, że czeka go kolejne, do złudzenia podobne śledztwo. Znowu to samo pomyślał, znowu zazdrosny mąż zabija kochanka swojej żony, mniejsza o to, że byłej, fakt, że nie utrzymywał z nią kontaktów po rozwodzie wskazuje, że był na nią wściekły i uważał, że to jej wina, że ich związek się rozpadł, a teraz gdy możliwe poznał powód rozstania się, postanowił go definitywnie usunąć, i aby nie zwracać na siebie uwagi użył trucizny, podręcznikowy wprost przykład.
-Witam pana komendanta, detektyw ukłonił się nisko.  - Co tam dla mnie macie ciekawego?
-Witaj Follman, zadudnił głębokim basem komendant. -Co tu mamy to przecież na pierwszy rzut oka widać, ale nic oryginalnego zabójstwo i to do bólu nudne i banalne, trucizna nie zna wyjątków...
-Mniejsza o szczegóły - wpadł w słowo Follman - mnie interesuje co zabity miał przy sobie.
-Przy sobie niewiele - powiedział komendant przerzucając kartki notatnika - dokumenty, parę drobniaków, potwierdzenie wpłaty z banku i książkę.
-Książkę?
-A no książkę, cienką  co prawda, ale książka jest to na pewno. - A co cię tak zdziwiło, jeśli można wiedzieć?
-Bywaj komendancie - rzekł detektyw w ogóle nie słysząc słów funkcjonariusza.              -Do następnego spotkania.
Poszedł, nie zatrzymując się otworzył karteczkę z adresem, Rolandstreet 55a.            - Może jednak nie będzie tak nudno jak myślałem.
*
                     Godzinę później stanął przed solidnymi, dębowymi drzwiami mieszkania byłego męża narzeczonej ofiary, drzwi były uchylone, lekko uchylił jedno skrzydło i cicho jak cień wpełzł do środka. W kuchni przy oknie stał wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna, rozmawiał przez telefon…
-Dziś wyeliminowałem problem, już nie zrobi nam kłopotów, nosił wilk razy kilka...
Przerwał, słysząc przeciągłe wycie kota stojącego w progu, który na widok nieznajomego detektywa zamiauczał przeraźliwie. Follman szybkim ruchem schował przezornie wyciągnięty dyktafon do kieszeni płaszcza. Mężczyzna odłożył telefon i ruszył w stronę Follmana, krzycząc:
-Co pan robi w moim domu!?
Follman bez ceregieli zwinął się w miejscu, zręcznym kopniakiem wybił olbrzymowi grunt spod nóg. Mężczyzna upadł, nieszczęśliwie trafiając potylicą o kant stołu, co pozbawiło go przytomności.
*
               Następnego dnia siedząc już w swoim starym skórzanym fotelu myślał intensywnie choć niechętnie. Kolejne do bólu oczywiste śledztwo z oczywistym motywem i jakże oczywistym rozwiązaniem. Za grosz oryginalności. Człowiek, którego schwytał poprzedniego dnia pod wskazanym adresem, oczywiście nie przyznał się do winy, tacy nigdy się nie przyznają. Siedział w fotelu z nabitą fajką, gdy z zamyślenia wyrwał go dźwięk telefonu raptownie narastający, urwany jednak po paru sekundach.
-Jegomość siedzi na górze, powiedziała pani Kolpender podnosząc słuchawkę, tak, tak zaraz zawołam. - Benek!!!! chodź tutaj, telefon do ciebie.
-Słucham? - powiedział z zażenowaniem wyjmując telefon z rąk kobiety- O co chodzi?. Trzymał słuchawkę ze znudzoną miną, nagle jednak znieruchomiał wpatrzony martwym wzrokiem w pająka zawieszonego w kącie ściany, gdzie nie dosięgała miotła pani Kolpender. Stał tak kilka bitych sekund milcząc, po chwili jednak zerwał się i wybiegł z mieszkania, jak zwykle nie mówiąc jej gdzie znowu idzie. Informacje jakie otrzymał, zszokowały go. Drugie morderstwo, ta sama substancja, ofiara  w żaden sposób nie powiązana z poprzednią, i tylko jedna taka sama poszlaka, w torbie z dokumentami - książka.
*
                      Wracał z komisariatu z kserokopią pierwszej strony książki, tytułu nie znał, nigdy o takiej książce nie słyszał. Ale nie obchodził go tytuł tylko adres księgarni wypisany czerwonym tuszem pod nazwiskiem autora, Księgarnia "Inny Świat", wł. Wanda Mokitnik.
*
                       Wszedł do przepastnego wnętrza księgarni, pięknie poustawiane czyste i lśniące od polerowania skórzane okładki książek błyszczały w świetle zachodzącego słońca. Za biurkiem siedziała mała, otyła staruszka w wielkich, powiększających jej oczy do rozmiarów talerzy obiadowych okularach. Nieustannie chwiała się, jakby pod własnym ciężarem nie mogła utrzymać równowagi.
-Czego trzeba kochaneczku? - zapytała z bezzębnym uśmiechem staruszka.
-Informacji - odpowiedział bez drgnięcia powieką.
-Ja tu tylko książki pożyczam panie złoty, co ja stara mogę wiedzieć?
- Sądzę, że całkiem sporo, uśmiechnął się krzywo. -Ludwik Manderleid i Joachim Kamb, mówią może coś pani te nazwiska?
-Tak, tak mówią mi wnusiu, profani, hultaje zero szacunku!
-Szacunku do czego?
-Nie do czego, a do kogo!
-Do "kogo" w takim razie?
-Do moich sióstr i braci, oni tu są, mówią do mnie!
Benjamin rozejrzał się, oprócz nich nie było w bibliotece nikogo.
-A gdzie oni są?
-Wszędzie dookoła - powiedziała babcia. - Patrzą na ciebie!
-Masz na myśli te książki!
-Tak, tak, ale oni ich nie szanują, niszczą, plugawią!
-Czy to powód, żeby ich zabić? -powiedział spokojnie.
-A pewnie że powód, oni zabili, to ja im dałam po cukiereczku z niespodzianką.
-Kogo zabili?
-Moje ulubienice, Marylkę i Zosię, bardzo cierpiały, nie dało się ich naprawić, co za strata!
-Rozumiem, w takim razie do widzenia.
-Do widzenia kochaneczku, do widzenia, wpadnij jeszcze kiedyś!
Po wyjściu z biblioteki nie spiesząc się wyciągnął telefon, wykręcił numer na policję i poinformował komendanta o zaistniałej sytuacji.
*
Idąc do domu myślał i mówił sam do siebie: Ciekawe, ciekawe, oczywista sytuacja okazała się mieć niecodzienne zakończenie. Mężczyzna, u którego byłem wczoraj okazał się być uczciwym, nie mściwym człowiekiem, mówiąc, że "załatwił problem" miał na myśli to, że w końcu udało mu się przebić ofertą przetargową jego wiecznego konkurenta w przedsiębiorstwie, a winną dwóch morderstw jest zdziwaczała, pokręcona emerytka z niezdrową obsesją na    punkcie papieru, zaiste co samotność może zrobić z człowiekiem.

KONIEC


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz