Zguba książek
Pani Swinson jak co rano
wyszła do pracy. Mijając siedzącego pod bankiem żebraka rzuciła mu do
trzymanego kubka po herbacie dwudolarówkę, nie reagując w żaden sposób na
podzięki biedaka. Szła dalej główną ulicą miasta mając w głowie tylko pracę.
Anna była powszechnie znaną pracoholiczką, a mimo to szanowaną prze sąsiadów
osobą. Ten poranek był wyjątkowo zimny, i niósł ze sobą przenikający do szpiku
kości niepokój. Pani Swinson skręciła w boczną uliczkę, chciała skrócić sobie
drogę i jak najszybciej znaleźć się w firmie. Poczuła nieprzyjemną woń od
strony kontenerów ze śmieciami. Zdechły kot. Powiedziała do siebie szeptem.
Poszła dalej lecz zatrzymała się gwałtownie widząc wyglądający zza czarnych
worków błyszczący, czarny but.
*
- Co my tu mamy? - zapytał Benjamin Follman, znany detektyw,
od czasu do czasu pomagający służbom mundurowym w rozwikływaniu zagadek
kryminalnych.
-
Morderstwo - powiedział z przekonaniem miejscowy policjant.
-Ależ
to odkrywcze - rzekł ironicznie Follman. - Zaiste jeszcze parę tak trafnych
spostrzeżeń a komendantem zostaniecie.
-Wolne
żarty panie detektywie - powiedział speszony policjant.– Tam, o przy słupie,
stoi ekspert od medycyny sądowej, z nim gadajcie.
Benjamin
uśmiechnął się ponuro i szparkim krokiem ruszył w kierunku wyłysiałego mężczyzny
pod czterdziestkę. Wokoło kręciła się masa funkcjonariuszy.
-Głupota,
pomyślał detektyw wsadzając rękę do kieszeni w poszukiwaniu fajki, tam gdzie są
naprawdę potrzebni to nigdy ich nie ma, a gdy już jest po fakcie, to nagle
wszyscy są aktywni i pracowici.
-Czołem
panie Follman - powiedział wyłysiały, kłaniając się lekko w stronę detektywa. -
Jak tam zdrowie szanownego kolegi?
-Nie
narzekam - powiedział Benjamin, poprawiając beret na małej okrągłej głowie i
zakręcając końcówkę bujnych wąsów. - Za to ten tam - wskazał ruchem głowy w
kierunku ciała pakowanego właśnie do ciemnego worka na zwłoki - on ma się o
wiele gorzej.
-Nie
przeczę - wyszczerzył zęby koroner. - Co do niego to dość dziwna sytuacja, okaz
zdrowia, żadnych ran kłutych czy ciętych, zadrapań ani śladów bójki.
-W
takim razie co go zabiło, bo przecież nie starość.
-Nie,
starość nie - powiedział koroner znowu szczerząc zęby. - Trucizna, bardzo sprytna trucizna. Zastanawia
mnie inna rzecz, to nie była trucizna, która zabija od dotykania jej, biedak
musiał ją połknąć, a sądząc po braku śladów na cielę zrobił to dobrowolnie.
-Samobójstwo?
-Nie,
trup sam nie przykryłby się workami. Morderstwo i to dość sprytne, nie wiadomo
w czym była trucizna, tyle tu w około śmieci po batonach, cukierkach i innych
przekąskach, mogła być gdziekolwiek.
-Interesujące
- powiedział do siebie Follman odwracając się i podnosząc rękę . -Bywaj i do zobaczenia Filipie.
Koroner
wyszczerzył zęby. - Oby nie rychło, owocnych łowów.
Follman
podszedł spokojnym, równym krokiem do zapłakanej kobiety wspieranej przez
funkcjonariusza. Z zaciągniętych wcześniej informacji dowiedział się, że była
to narzeczona zamordowanego.
-Przepraszam,
że niepokoję, ale muszę zadać pani kilka pytań, mogę?
Kobieta
lekko potrzasnęła głową nie przestając dygotać.
-Czy
pani ukochany miał jakiś wrogów? Ktoś go nie lubił?
-Nie
wiadomo mi nic o tym, aby ktoś go nie lubił, no może mój były mąż, ale to
raczej zrozumiałe.
-Podejrzewa
pani, że to mógł być on?
-
Nie, rozstaliśmy się już lata temu, dawno oboje już pogodziliśmy się z tym, że
nie pasujemy do siebie, jestem raczej pewna, że to nie on.
-Rozumiem,
Follman zamyślił się kręcąc końcówką długich wąsów. - A co pani tu właściwie
robiła?
-Jak
co dzień szłam do pracy.
-Akurat
tędy?
-Tak, było zimno, więc chciałam jak
najszybciej dostać się do biura.
-Tak,
tak to zrozumiałe, mogę jeszcze dostać od pani adres byłego męża?
-Oczywiście,
proszę, tylko nie wiem, czy jeszcze mieszka pod tym adresem, odkąd się od niego
wyprowadziłam nie utrzymuję z nim żadnych kontaktów.
-Dziękuję,
i o ile to możliwe życzę miłego dnia.
Anna
pociągnęła nosem i podziękowała kiwnięciem głowy.
Follman
z niechęcią podszedł do komendanta, nie w tym rzecz, aby go nie lubił, szanował
go za chłodną rezerwę, nie uleganie emocjom i inteligencję, po prostu czuł, że
czeka go kolejne, do złudzenia podobne śledztwo. Znowu to samo pomyślał, znowu
zazdrosny mąż zabija kochanka swojej żony, mniejsza o to, że byłej, fakt, że
nie utrzymywał z nią kontaktów po rozwodzie wskazuje, że był na nią wściekły i
uważał, że to jej wina, że ich związek się rozpadł, a teraz gdy możliwe poznał
powód rozstania się, postanowił go definitywnie usunąć, i aby nie zwracać na
siebie uwagi użył trucizny, podręcznikowy wprost przykład.
-Witam
pana komendanta, detektyw ukłonił się nisko.
- Co tam dla mnie macie ciekawego?
-Witaj
Follman, zadudnił głębokim basem komendant. -Co tu mamy to przecież na pierwszy
rzut oka widać, ale nic oryginalnego zabójstwo i to do bólu nudne i banalne,
trucizna nie zna wyjątków...
-Mniejsza
o szczegóły - wpadł w słowo Follman - mnie interesuje co zabity miał przy
sobie.
-Przy
sobie niewiele - powiedział komendant przerzucając kartki notatnika - dokumenty,
parę drobniaków, potwierdzenie wpłaty z banku i książkę.
-Książkę?
-A
no książkę, cienką co prawda, ale
książka jest to na pewno. - A co cię tak zdziwiło, jeśli można wiedzieć?
-Bywaj
komendancie - rzekł detektyw w ogóle nie słysząc słów funkcjonariusza. -Do następnego spotkania.
Poszedł,
nie zatrzymując się otworzył karteczkę z adresem, Rolandstreet 55a. - Może jednak nie będzie tak nudno
jak myślałem.
*
Godzinę później stanął
przed solidnymi, dębowymi drzwiami mieszkania byłego męża narzeczonej ofiary,
drzwi były uchylone, lekko uchylił jedno skrzydło i cicho jak cień wpełzł do
środka. W kuchni przy oknie stał wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna,
rozmawiał przez telefon…
-Dziś
wyeliminowałem problem, już nie zrobi nam kłopotów, nosił wilk razy kilka...
Przerwał,
słysząc przeciągłe wycie kota stojącego w progu, który na widok nieznajomego
detektywa zamiauczał przeraźliwie. Follman szybkim ruchem schował przezornie
wyciągnięty dyktafon do kieszeni płaszcza. Mężczyzna odłożył telefon i ruszył w
stronę Follmana, krzycząc:
-Co
pan robi w moim domu!?
Follman
bez ceregieli zwinął się w miejscu, zręcznym kopniakiem wybił olbrzymowi grunt
spod nóg. Mężczyzna upadł, nieszczęśliwie trafiając potylicą o kant stołu, co
pozbawiło go przytomności.
*
Następnego dnia siedząc już w
swoim starym skórzanym fotelu myślał intensywnie choć niechętnie. Kolejne do
bólu oczywiste śledztwo z oczywistym motywem i jakże oczywistym rozwiązaniem.
Za grosz oryginalności. Człowiek, którego schwytał poprzedniego dnia pod
wskazanym adresem, oczywiście nie przyznał się do winy, tacy nigdy się nie
przyznają. Siedział w fotelu z nabitą fajką, gdy z zamyślenia wyrwał go dźwięk
telefonu raptownie narastający, urwany jednak po paru sekundach.
-Jegomość
siedzi na górze, powiedziała pani Kolpender podnosząc słuchawkę, tak, tak zaraz
zawołam. - Benek!!!! chodź tutaj, telefon do ciebie.
-Słucham?
- powiedział z zażenowaniem wyjmując telefon z rąk kobiety- O co chodzi?. Trzymał
słuchawkę ze znudzoną miną, nagle jednak znieruchomiał wpatrzony martwym
wzrokiem w pająka zawieszonego w kącie ściany, gdzie nie dosięgała miotła pani
Kolpender. Stał tak kilka bitych sekund milcząc, po chwili jednak zerwał się i
wybiegł z mieszkania, jak zwykle nie mówiąc jej gdzie znowu idzie. Informacje
jakie otrzymał, zszokowały go. Drugie morderstwo, ta sama substancja,
ofiara w żaden sposób nie powiązana z
poprzednią, i tylko jedna taka sama poszlaka, w torbie z dokumentami - książka.
*
Wracał z komisariatu z
kserokopią pierwszej strony książki, tytułu nie znał, nigdy o takiej książce
nie słyszał. Ale nie obchodził go tytuł tylko adres księgarni wypisany
czerwonym tuszem pod nazwiskiem autora, Księgarnia "Inny Świat", wł.
Wanda Mokitnik.
*
Wszedł do przepastnego
wnętrza księgarni, pięknie poustawiane czyste i lśniące od polerowania skórzane
okładki książek błyszczały w świetle zachodzącego słońca. Za biurkiem siedziała
mała, otyła staruszka w wielkich, powiększających jej oczy do rozmiarów talerzy
obiadowych okularach. Nieustannie chwiała się, jakby pod własnym ciężarem nie
mogła utrzymać równowagi.
-Czego
trzeba kochaneczku? - zapytała z bezzębnym uśmiechem staruszka.
-Informacji
- odpowiedział bez drgnięcia powieką.
-Ja
tu tylko książki pożyczam panie złoty, co ja stara mogę wiedzieć?
-
Sądzę, że całkiem sporo, uśmiechnął się krzywo. -Ludwik Manderleid i Joachim
Kamb, mówią może coś pani te nazwiska?
-Tak,
tak mówią mi wnusiu, profani, hultaje zero szacunku!
-Szacunku
do czego?
-Nie
do czego, a do kogo!
-Do
"kogo" w takim razie?
-Do
moich sióstr i braci, oni tu są, mówią do mnie!
Benjamin
rozejrzał się, oprócz nich nie było w bibliotece nikogo.
-A
gdzie oni są?
-Wszędzie
dookoła - powiedziała babcia. - Patrzą na ciebie!
-Masz
na myśli te książki!
-Tak,
tak, ale oni ich nie szanują, niszczą, plugawią!
-Czy
to powód, żeby ich zabić? -powiedział spokojnie.
-A
pewnie że powód, oni zabili, to ja im dałam po cukiereczku z niespodzianką.
-Kogo
zabili?
-Moje
ulubienice, Marylkę i Zosię, bardzo cierpiały, nie dało się ich naprawić, co za
strata!
-Rozumiem,
w takim razie do widzenia.
-Do
widzenia kochaneczku, do widzenia, wpadnij jeszcze kiedyś!
Po
wyjściu z biblioteki nie spiesząc się wyciągnął telefon, wykręcił numer na
policję i poinformował komendanta o zaistniałej sytuacji.
*
Idąc
do domu myślał i mówił sam do siebie: Ciekawe, ciekawe, oczywista sytuacja
okazała się mieć niecodzienne zakończenie. Mężczyzna, u którego byłem wczoraj okazał
się być uczciwym, nie mściwym człowiekiem, mówiąc, że "załatwił
problem" miał na myśli to, że w końcu udało mu się przebić ofertą
przetargową jego wiecznego konkurenta w przedsiębiorstwie, a winną dwóch
morderstw jest zdziwaczała, pokręcona emerytka z niezdrową obsesją na punkcie papieru, zaiste co samotność może
zrobić z człowiekiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz