wtorek, 7 czerwca 2016

Kinga Szarlej „Jedna wielka bzdura, czyli jak Charlotte Henderson spotkała Jacka Sparrowa”


Minipowieść

PROLOG
- Nie za późno na bieganie? – spytała blond włosa kobieta, jedną ręką zbliżając kubek gorącej
herbaty do ust, a drugą zapisując coś w notesie. Siedziała na wysokim stołku barowym przy
wyspie kuchennej, na której stał laptop. W tle słychać było nastrojowe dźwięki łagodnego
jazzu.
- Nie biegnę daleko – odparła nastolatka, wiążąc sznurówki. Wyprostowała się, poprawiła
kucyka, zerkając w lustro, po czym ruszyła do drzwi, łapiąc po drodze swój odtwarzacz mp3.
- Uważaj na siebie, Lottie!
- Nic mi nie będzie! – rzuciła dziewczyna, wychodząc.
Stanęła przed domem i rozejrzała się po okolicy. Niebo już zaczęło przybierać ciemną barwę,
zapowiadając nadejście nocy. Lekki wiatr kołysał do snu wszystkie rośliny i delikatnie muskał
policzki Lottie, unosząc wokół niej zapach świeżo skoszonej trawy. Było chłodno, lecz to
tylko potęgowało jej chęć do biegania. Uwielbiała rześkie powietrze, które rano dawało jej
energię na cały dzień, a wieczorem umożliwiało przyjemny sen. Nieraz gdy odpuszczała
wieczorny trening, dokuczała jej bezsenność.
Włożyła słuchawki do uszu, włączyła jedną ze swoich ulubionych playlist, po czym wsadziła
odtwarzacz do specjalnej kieszonki na ramieniu. Wzięła głęboki wdech, przeciągając się.
Przed bieganiem zwykła robić krótką rozgrzewkę, która przygotowywała jej mięśnie do
wysiłku, lecz tym razem Lottie zdecydowała, że nie ma na to czasu i ruszyła przed siebie,
utrzymując tempo w rytmie piosenki, która brzmiała w jej uszach.
Biegła wzdłuż zamieszkanej przez nią ulicy do momentu, w którym po raz pierwszy
rozwidlały się drogi. Wtedy skręciła w lewo, a jej oczom ukazały się kolejne rzędy domów
jednorodzinnych. Na końcu ulicy Moen, którą właśnie pokonywała Lottie, znajdowała się
rzeka o nazwie „San Francisquito Creek”. Ludzie praktycznie w ogóle do niej nie
przychodzili, a jeśli już, były to dzieciaki mieszkające w pobliżu, szukające rozrywki
i możliwości ucieczki od zadań szkolnych lub obowiązków domowych.
Jednak Lottie nie przeszkadzał brak kogokolwiek w pobliżu, wręcz przeciwnie, cieszyła się,
że może biegać samotnie, skupiając się tylko i wyłącznie na swoim treningu. Nawet jeśli
za chwilę miała zapaść noc.
Osiemnastolatka wbiegła na wydeptaną ścieżkę, obok której szumiał łagodny nurt rzeki.
Dreptała wśród drzew i krzewów: jedne z nich unosiły się wysoko ponad jej głową, inne
łaskotały ją w kostki. Coraz bardziej oddalała się od dzielnic mieszkalnych, mimo to nie bała
się. Bardzo dobrze znała tę drogę. Biegała tu już wiele razy, ponieważ było tu cicho
i spokojnie. Mogła w samotności pobić się z myślami, odpocząć od codziennych obowiązków
i podziwiać widoki, które ją otaczały.
Jak za każdym razem, kiedy trenowała na tych terenach, tak i dziś, biegnąc z muzyką
w uszach, zamyśliła się do tego stopnia, że nie zauważyła, kiedy ścieżka zaczęła się kończyć.
Teraz jej nogi muskała zielona trawa, a roślinność, która wcześniej szeroko rozrastała się po
obu jej stronach, zwęziła się na tyle, że musiała unikać zwisających gałęzi drzew
i przeskakiwać duże liście paproci.
Pewnie biegłaby tak dalej, gdyby nie rzeka, która nagle pojawiła się na jej drodze. Lottie
zatrzymała się, lekko dysząc. Tu kończyła się jej trasa. Jednak tylko jej, gdyż za San
Francisquito Creek, nad którą kiedyś prawdopodobnie wybudowany był most, ścieżka biegła
dalej. Nastolatka nigdy nie odważyła się odwiedzić drugiego brzegu rzeki. Widziała, co kryło
się za drzewami: ogromny, całkowicie spalony dom, który kiedyś na pewno był
najwspanialszym budynkiem w Menlo Park, jednak teraz jego wygląd przerażał.
Tam, gdzie powinien znajdować się dach, wystawała tylko zwęglona konstrukcja. Wszystkie
ściany były spalone, a okna – osmolone i popękane. Cały budynek był jedną wielką ruiną,
która w każdej chwili mogła się zawalić. Przynajmniej takie wrażenie miała Lottie.
Zawsze zastanawiała się, co się tu stało. Próbowała dowiedzieć się od matki, lecz ona nie
chciała udzielić jej żadnych konkretnych informacji. Powiedziała tylko, że mieszkała tu jakaś
rodzina. Pewnej nocy coś spowodowało pożar i wszyscy spłonęli. Dla Lottie te słowa nie były
wystarczające. W jej głowie krążyło mnóstwo pytań. Co to była za rodzina, skoro mieszkała
w tak okazałym domu? Skąd wziął się pożar? Dlaczego nikt nie zburzył tego domu?
Niewiedza dręczyła ją za każdym razem, gdy się tu pojawiała, jednak już więcej nie spytała
nikogo o historię tego domu. Zostawiła to jako nierozwiązaną zagadkę, jaką ten dom był
i może lepiej, jeśli nią pozostanie.
Lottie dopiero teraz zauważyła, że zapadł mrok. Czas wracać do domu - pomyślała.
Pożegnalnie spojrzała na dom w oddali i dokładnie w tym momencie coś jakby mignęło
w prawym, górnym oknie. Dziewczyna szybko zamrugała i wyostrzyła wzrok na piętrze.
Czekała tak dłuższą chwilę, jednak nic się nie stało. Uznała, że mógł być to jakiś ptak lub
chwilowe zamroczenie, więc ponowiła próbę powrotu.
Biegła równym tempem, oddychając płytko. Ostrożnie stawiała krok za krokiem, by nie
wpaść na żaden z wystających korzeni. Zręcznie omijała zwisające gałęzie drzew. Wszystkie
przeszkody znała na pamięć.
Pokonała już prawie całą ścieżkę. Zostało jej tylko kilka metrów, gdy coś dotknęło jej ręki.
Chciała się odwrócić, lecz w tej samej chwili zahaczyła o coś nogami. Spojrzała w dół. No,
tak... Gałąź – pomyślała.
Wbiegła na Moan Street i znów mijała domy jednorodzinne. Przy dziesiątym poczuła mocny
chwyt za koszulkę. Ponownie stwierdziłaby, że to gałąź, lecz wiedziała, że już nie znajduje się
w lesie, a w pobliżu dziesięciu metrów nie ma żadnych roślin. Zatrzymała się gwałtownie
i odwróciła się w stronę, z której biegła. Nic. Na ulicy nie było nikogo. Mogłaby przysiąc,
że… nie, to niemożliwe. Musiało jej się wydawać.
Niespodziewanie coś chwyciło ją za włosy i szarpnęło nimi w dół. Serce podskoczyło jej
do gardła. Odwróciła się, lecz nie zobaczyła żywej duszy. Przełknęła ślinę i pędem ruszyła
przed siebie. Nakazywała sobie spokój. Biegła po drodze, nie zwalniając ani na chwilę.
Z trudnością utrzymując równowagę, skręciła w Green Street.
Zobaczyła dwa mocne oślepiające reflektory. W jednej chwili muzyka w jej uszach
przycichła, a świat i serce w piersi maksymalnie zwolniły tempo. Pisk opon. Samochód zaczął
hamować, lecz było już za późno. Ogarnęło ją przerażenie. Ile by dała, żeby znaleźć się teraz
innym miejscu. Zakryła się rękoma, naiwnie wierząc, że może zatrzymać nieuniknione. Skok
adrenaliny i jednoczesna utrata sił, a potem krzyk: cichnący w rozmazanym świecie…
ROZDZIAŁ 1
Była godzina dwudziesta pierwsza piętnaście, gdy ciemnowłosa pielęgniarka po raz
trzeci tego dnia weszła do sali numer jedenaście, by sprawdzić, jak czuje się jej podopieczna.
Zapaliła światło i podeszła do łóżka, na którym nieruchomo leżała nastoletnia pacjentka.
Została przywieziona do szpitala wczoraj, późnym wieczorem. Wśród personelu nastąpiło
poruszenie. Jednak nie dlatego, że potrącił ją samochód – takie wypadki zdarzały się
codziennie, tylko dlatego, że po zbadaniu dziewczyny ordynator stwierdził jedynie
zwichnięcie kostki.
- Jak to zrobiłaś, Charlotte? – spytała szeptem pielęgniarka, siadając obok nieprzytomnej
nastolatki na łóżku i odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy. – Jak to zrobiłaś, kochanie?
Kobieta poprawiła poduszkę pacjentce, po czym wstała i uregulowała dawkę leku
w kroplówce zgodnie z zaleceniami lekarza.
- Mam nadzieję, że to pomoże ci się wybudzić – powiedziała, patrząc z troską
na nieprzytomną podopieczną. – Twoja mama się niepokoi.
Pielęgniarka podeszła do otwartego okna. Zamknęła je i odwracając się, dodała:
- Była tu dzisiaj… cały dzień…
Kobieta popatrzyła na monitor, na którym pokazywał się równomierny rytm serca nastolatki.
Podeszła bliżej jej łóżka, by nakryć ją pościelą. Delikatnie chwyciła materiał i przesunęła go
wyżej, muskając ramię dziewczyny.
Głośny huk. Tyle zdążyła usłyszeć pielęgniarka zanim wydała z siebie zdławiony krzyk
i chwyciła się za pierś. Odwróciła się. Okno, które przed chwilą zamknęła, znów było
otwarte. Zdezorientowana zrobiła kilka kroków wprzód i wyjrzała przez nie. Nie zobaczyła
nikogo, więc szybko zamknęła je z powrotem i zasłoniła żaluzje.
Zwróciła się w stronę pacjentki i… zamarła. Pościel, która wcześniej była na łóżku, teraz
znajdowała się na podłodze. Charlotte wciąż leżała nieruchomo. Pielęgniarka przełknęła ślinę
i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę pościeli. Niepewnie podniosła ją. Usłyszała dźwięk
naciskanej klamki, a potem trzask. Otworzyły się drzwi. Ogromny przeciąg wyrwał jej
materiał z rąk. Kobieta krzyknęła z przerażenia. Wybiegła z sali, zanim łóżko z nieprzytomną
Charlotte zaczęło odrywać się od ziemi…
~*~
- Witaj, Charlotte – odezwał się nieznajomy mężczyzna.
Otworzyła oczy. Oślepiło ją światło. Zamrugała.
- Lottie, kochanie – wyszeptała kobieta, której głos nastolatka znała aż za dobrze
i nienawidziła, gdy przybierał taki ton: pełen zmartwienia i cierpienia.
- Mamo… - próbowała odpowiedzieć Lottie, lecz z jej gardła wyszło jedynie niewyraźne
chrypnięcie.
- Ciii… nic nie mów. Nic nie mów, skarbie… - dziewczyna poczuła uścisk dłoni i kojący
dotyk matczynych ust na jej wierzchu.
- Teraz możesz być trochę oszołomiona i mieć trudności w mówieniu, lecz to minie. Do kilku
godzin wszystko powinno wrócić do normy. Zapewniam cię – tłumaczył nieznajomy
z uśmiechem.
Lottie bardzo chciała utrzymać kontakt wzrokowy z osobami znajdującymi się przy niej,
lecz jej oczy same zamykały się po kilku sekundach, dlatego zaprzestała walki i posłusznie
trzymała je zamknięte.
- Co się stało? – zachrypiała cicho.
- Miałaś wypadek – wyszeptała matka, trzymając dłoń córki przy policzku. – potrącił cię
samochód, gdy wbiegałaś na naszą ulicę… - dodała, lecz na końcu jej głos się załamał.
- Mamo…
- Proszę się uspokoić. Już wszystko w porządku. Córka zostanie jeszcze dzień lub dwa
w szpitalu na obserwacji. Zależy od tego, jak szybko wróci do normalnego funkcjonowania.
Jednak mogę panią zapewnić, że skoro po tak mocnym uderzeniu, to samochód jest bardziej
poszkodowany niż ona, to stanie na nogi szybciej, niż nam się wydaje.
Lottie nie widziała nic, lecz po końcowym tonie głosu lekarza wywnioskowała, że uśmiechnął
się do jej matki.
- Wypoczywaj, Charlotte – rzekł mężczyzna, po czym opuścił pomieszczenie.
- Mamo… - zaczęła nastolatka, lecz jej rodzicielka troskliwie ją uciszyła i po raz kolejny
ucałowała dłoń córki.
~*~
- Dzień dobry – powiedziała nastolatka, wchodząc do kuchni.
- Lottie! Nie powinnaś wychodzić z łóżka! – skarciła ją matka, dyrygując drewnianą łyżką,
którą jeszcze przed chwilą mieszała owsiankę.
- Wiem, ale zapach tej kawy jest zbyt smakowity, by siedzieć tam na górze i po prostu
go wdychać – usprawiedliwiła się, po czym napełniła jeden z kubków czarnym płynem.
- W takim razie usiądź. Już kończę owsiankę. Z czym chcesz?
- Tradycyjnie – odparła Lottie, biorąc łyk pobudzającej kawy.
Już po chwili na stole przed nastolatką stała miska z parującą owsianką pokrytą świeżymi
malinami i bananami. Lottie od razu zabrała się do jedzenia. Jej mama usiadła naprzeciwko,
lecz zamiast spożywać swoją porcję, podparła się ręką i utkwiła wzrok w córce.
Dziewczyna podniosła wzrok.
- Hmyy? – wydusiła pytająco.
- Nic – odpowiedziała matka z uśmiechem. – Jak się czujesz?
- Dobrze – rzuciła, napychając usta owsianką. – Nic mnie już nie boli. I nie mam zawrotów
głowy – wybełkotała.
- Cieszę się – powiedziała matka, po czym chwyciła się za głowę – Nadal nie mogę uwierzyć,
że pozwoliłam ci wtedy wyjść pobiegać. Gdybym nakazała ci zostać w domu…
- To wyskoczyłabym przez okno i tak czy siak poszłabym na ten trening. Mamuś, ile razy
mam ci mówić, że to nie twoja wina? To ja biegłam jak szalona. To ja nie zauważyłam
samochodu. To ja na niego wpadłam, ok?
- Lottie, mogłaś zginąć. Do końca życia sobie tego nie daruję – odparła tonem winowajcy.
- Mamo… To moja wina. Byłam nieodpowiedzialna i poniosłam tego konsekwencje… -
ucięła na chwilę. – Jednak chciałabym wiedzieć, dlaczego tak małe… Przecież widziałam
zdjęcie tego auta. Było wgniecione! Dosłownie wgniecione! Jakby wjechało w jakiś mur czy
coś… A przecież to byłam tylko ja. I skończyłam ze zwichniętą kostką i kilkoma
zadrapaniami. Sama nie wiem, czy nazwać to cudem, czy głupim szczęściem…
- To żadne z nich – wyszeptała pod nosem matka.
- Co? – spytała Lottie.
- Nic, nic… możesz mówić, co chcesz, ja i tak wiem swoje. To moja wina i koniec, kropka.
A teraz jedz, bo ci wystygnie – nakazała blond włosa kobieta.
- Mamo.
- Ciii! Jedz – uciszyła córkę, po czym puściła do niej oczko.
Matka wstała i odniosła naczynia do zmywarki.
- Muszę jechać do pracy. Mają jakieś wyniki. Chcą, żebym je sprawdziła. Poradzisz sobie? –
spytała, chowając potrzebne rzeczy do torebki.
- Przecież nie mam pięciu lat – oburzyła się Lottie.
- Ale masz zwichniętą kostkę i niedawno przeżyłaś ciężki wypadek, więc mogę mieć
wątpliwości – uzasadniła matka.
- Dobra, dobra. Nie przesadzajmy, nie jestem kaleką.
Blond włosa kobieta zarzuciła na ramiona długi, szary płaszcz. Następnie włożyła na nogi
czarne buty na obcasach. Chwyciła torebkę i spojrzała w lustro.
Lottie uważała swoją mamę za bardzo atrakcyjną kobietę. Miała długie nogi, ciemnoblond
włosy i duże szaro-niebieskie oczy, które w genach przekazała córce. Lubiła ubierać się
w eleganckie rzeczy, dzięki którym wyglądała szykownie i schludnie, a także budziła respekt
wśród ludzi, którymi się otaczała.
- Mamo… – zaczęła Lottie.
- Tak? – spytała kobieta, odwracając się w jej stronę.
- Jest jeszcze jedna rzecz. Gdy byłam w szpitalu słyszałam o jakiejś pielęgniarce, która
zobaczyła coś w jednym z pokoi, a potem wybiegła z niego z krzykiem. Wydaje mi się,
że była to pani Conour czy jakoś tak…
Kobieta popatrzyła na córkę, potem przeniosła wzrok na okno, znajdujące się za nią.
Po dłuższej chwili odpowiedziała:
- To prawda. Był taki incydent… - starała się tłumaczyć, jednak Lottie wyraźnie widziała jak
szuka słów. – Powiedziano mi, że została potem przesłuchana i zbadana. Okazało się… że…
Miała nawrót choroby z dzieciństwa. Chyba ataki paniki, ale nie wiem dokładnie.
- Ataki paniki z dzieciństwa? To one mogą powrócić po kilkunastu czy kilkudziesięciu latach?
– zdziwiła się Lottie.
- Wszystko się może zdarzyć, kochanie.
- Dobra, wierzę ci. W końcu jesteś kimś w rodzaju psychologa – skwitowała Lottie,
przypominając sobie jak matka opowiadała jej o swojej pracy.
- No widzisz. Lecę, a ty dojedz w końcu to śniadanie i wracaj do łóżka! – wydała rozkaz.
- Tak jest, pani mamo! – odpowiedziała nastolatka, prostując się i robiąc gest wojskowy,
polegający na przyłożeniu dłoni do czoła.
Matka uśmiechnęła się, po czym wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi.
ROZDZIAŁ 2
Zwykle do szkoły podwoziła ją mama, jednak tego dnia Lottie zdecydowała, że się
przejdzie. Chciała poukładać w głowie ostatnie wydarzenia. Oczywiście jej rodzicielka nie
była zachwycona tym pomysłem ze względu na zwichnięcie kostki, którego doznała jej córka
po „przykrym kontakcie” z rozpędzonym samochodem. Nastolatka nie chciała się jej
tłumaczyć, a tym bardziej spierać się z nią z samego rana, więc gdy ta weszła do łazienki,
Lottie szybko zebrała rzeczy i wyszła z domu.
Jej szkoła nie znajdowała się daleko. Dotarcie tam pieszo zajmowało zwykle około
dwudziestu minut. Mama podwoziła ją tylko dlatego, że jeździła do pracy o tej samej
godzinie, a liceum córki znajdowało się po drodze.
Nastolatka była lekko zdenerwowana. Był to jej pierwszy dzień w szkole od wypadku.
W szpitalu spędziła całe trzy dni, z czego w jednym była kompletnie nieprzytomna. Następne
dwa tygodnie przeleżała w domu, kurując uraz nogi. Lekarz powiedział, że wystarczyłby
tydzień, lecz jej matka musiała mieć pewność, że córka jest całkowicie zdrowa.
Mimo lekkiego stresu związanego ze szkołą Lottie miała większe zmartwienie. Od wypadku
wokół niej zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Niektóre przedmioty niewytłumaczalnie
zmieniały swoje położenie. Gdy odkładała je w jedno miejsce, po chwili znajdowały się
w innym. Przypuszczała, że może mieć szok pourazowy połączony z chwilową sklerozą.
Przecież wszyscy czasami tak mają… - tłumaczyła sobie – Myślą, że położyli klucze na
stoliku, a potem okazuje się, że jednak mają je w kieszeni. To samo dzieje się ze mną.
To minie. Musi.
Właśnie przez te niepokojące ją sytuacje Lottie zdecydowała się dziś na spacer do szkoły.
Poza tym bardzo brakowało jej biegania, które od kilku lat było nieodłącznym elementem jej
codziennej rutyny. Przez zwichnięcie kostki musiała siedzieć w domu całymi dniami. Ledwo
powstrzymywała się od założenia sportowych ubrań i wyskoczenia przez okno. Wiedziała,
że jeśliby to zrobiła, matka by ją zabiła, dlatego dwudziestominutowy spacer musiał jej
wystarczyć.
Doszła do szkoły trzynaście minut przed rozpoczęciem pierwszej lekcji. Zanim dotarła
do swojej szafki, spotkała około dziesięciu osób, które wypytywały ją o samopoczucie
i wypadek. Nigdy nie cieszyła się tak bardzo na widok pomarańczowego, metalowego
prostopadłościanu. Szybko otworzyła szafkę i oparła się czołem o jej dno. Nikomu więcej nie
udzielam żadnych informacji.
- Charlotte!
- Niech to! – wyszeptała do siebie po rozpoznaniu głosu krzyczącego jej imię. – Jasmine –
powiedziała ze sztucznym uśmiechem, odwracając się do znajomej, której wolałaby nie znać.
Od razu zaskoczył ją nowy kolor włosów swojej rozmówczyni. Zwykle naturalnie jasnoblond
włosa dziewczyna miała teraz czarną jak węgiel szopę loków, które- skromnym zdaniem
Lottie - w ogóle jej nie pasowały.
- Miło cię znowu widzieć! Kiedy wypuścili cię z psychiatryka? – spytała Jasmine głosem
kipiącym przesadną troską.
- Nie byłam w psychiatryku, tylko w szpitalu – odparła z irytacją Lottie.
- Naprawdę? A to dziwne. Przecież wleciałaś w auto! Nikt o zdrowych zmysłach by tego nie
zrobił.
- To był wypadek, Jasmine. Ja nie zauważyłam samochodu, kierowca nie zauważył mnie… -
odparła ze znudzeniem.
- W takim razie oboje powinniście iść do psychiatryka!
Czarnowłosa przez chwilę udawała, że się zastanawia, potem dodała:
- Być może coś między wami by zaiskrzyło! Co myślisz o ślubie w zakładzie
psychiatrycznym? Wydaje mi się, że z chęcią pożyczyliby ci jeden ze swoich białych
kaftanów jako suknię ślubną.
Jasmine zaśmiała się sztucznie.
- Wiesz… to, że zmienisz kolor włosów z blond na czarny, nie oznacza, że staniesz się
mądrzejsza – odparła Lottie.
- Oj, Charlotte. Jak zawsze zadziorna! Lepiej byłoby, gdybyś jednak złamała tę nogę… -
rzuciła ostro Jasmine.
- Nawet ze złamaną mogłabym to zrobić! – powiedziała Lottie, po czym nadepnęła swojej
rozmówczyni na różowy balerinek z zamszu.
Wszystko, co miała na podeszwie, przyczepiło się do buta Jasmine i teraz zmienił on barwę
na brązowo-różową.
- Ty kretynko! Coś ty zrobiła?! – wykrzyczała zdenerwowana czarnowłosa.
- No jak to? Nie poznajesz? To brudny róż! Hit tego sezonu! Powinnaś mi dziękować.
Wyglądasz modniej niż pięć minut temu – odparła Lottie ze spokojem.
- Zapłacisz mi za to! Idiotka! Zaraz pójdę do dyrektora i…
- Powiesz mu, jaką okropną zołzą jesteś? – spytała Danielle, która pojawiła się nagle znikąd.
- Zamknij się, ty głupia…
- Idiotko, świnio, flądro, kretynko, czaplo…
- Czaplo? – zdziwiła się Lottie, przerywając Danielle – To jest obraźliwe?
- Nie wiem. Skończyły mi się pomysły – zaśmiała się przyjaciółka.
- Yghh! Wy dwie jesteście siebie warte! Głupie krowy! – wysyczała Jasmine i odeszła.
- O właśnie! Krowy! Tego mi brakowało! – uradowała się Danielle.
- Oj, Dan! – powiedziała Lottie, chichocząc.
Przyjaciółki padły sobie w objęcia.
- Dawno cię nie widziałam! Zaczynałam powoli tęsknić!
- Ej! – szturchnęła ją Lottie, udając urażenie.
- No co? – zaśmiała się Danielle – Jak się czujesz?
- W porządku – powiedziała Lottie, opierając się o szafkę i krzyżując ręce na piersi. –
Odpowiadam na to pytanie już chyba jedenasty raz.
- Nic dziwnego, bo wiesz… wpadłaś pod auto.
- No co ty? – skwitowała Lottie, unosząc brew.
Nastolatka usłyszała znajomy dźwięk komórki. SMS. Wyłożyła telefon z kieszeni.
- Kto to? – spytała Danielle.
- Mama – powiedziała, zanim zdążyła podświetlić ekran. Była pewna, że to ona.
- Co pisze?
- Pyta, dlaczego poszłam pieszo – odparła Lottie.
- Poszłaś na piechotę?! – zdziwiła się Dan.
- O co ci chodzi?
- Zwichnęłaś kostkę. Nie powinnaś chodzić, jeśli nie musisz.
- Przecież już wszystko jest w porządku.
- Jeśli będziesz niepotrzebnie chodzić, to przestanie być – ostrzegła ją przyjaciółka.
- Daj spokój, Dan…
W tym momencie w całej szkole zabrzmiał dzwonek. Uczniowie zaczęli kierować się do klas.
Lottie wyciągnęła potrzebne książki i zamknęła szafkę.
- Biologio, nadchodzimy! – krzyknęła Danielle, unosząc rękę i przyśpieszając kroku.
Charlotte zawsze była pełna podziwu dla energii, która nieustannie wypełniała jej
przyjaciółkę. Brązowooka dziewczyna o długich, prostych włosach tego samego koloru
i pełnych zaróżowionych ustach przez cały czas zaskakiwała ją swoją gotowością do działania
i niewyczerpalnym optymizmem. Jednak przede wszystkim Lottie podziwiała u Dan jej
wspaniałe poczucie humoru, które nie opuszczało jej nigdy, nawet w najgorszych momentach
jej życia.
Lottie uśmiechnęła się pod nosem i ruszyła za przyjaciółką na podbój klasy biologicznej.
~*~
- Nie wierzę, że przerobiliście już tyle materiału – powiedziała załamana Lottie, podpierając
się rękoma.
Danielle nabiła sałatę na widelec i włożyła ją do buzi. Odpowiedziała, wciąż żując:
- Poradzisz sobie. Jesteś najlepsza w klasie.
- Cała genetyka z biologii, dział z historii, trzy wzory z fizyki plus pięć regułek, projekt
z chemii i wypracowanie o USA, a to dopiero pierwszy dzień – podsumowała Lottie, po czym
opadła na stolik z rozpaczą.
- Trzeba było nie wpadać pod samochód – skwitowała przyjaciółka.
Nastolatka podniosła głowę i skarciła przyjaciółkę wzrokiem.
- Dzięki, Dan.
- Do usług – odparła i wzruszyła ramionami, biorąc kolejną porcję sałatki do buzi.
- Siema, dziewczyny – rzucił chłopak o ciemnych blond włosach, który dosiadł się do ich
stolika.
- Hej, Marcus – wybełkotała Danielle z pełną buzią.
- Cześć.
- Jak tam noga? I w ogóle samopoczucie? – spytał z uśmiechem, szturchając Lottie.
- W porządku, po raz dwunasty – powiedziała Lottie.
- Co?
- Nic…
- Wkurza ją, że inni się o nią martwią – wyjaśniła Danielle.
- No tak… - zrozumiał Marc – wiecie, że nie ma dzisiaj geografii? Pan Smith podobno jest
chory.
- Naprawdę? Czyli jeszcze informatyka i do domu? – zapytała Dan.
- Dokładnie – uradował się chłopak.
Lottie patrzyła na swoją porcję sałatki. Nie była głodna, więc od dziesięciu minut grzebała
w niej widelcem. Stwierdziła, że chce się napić, jednak zanim zdążyła poprosić Danielle
o podanie jej butelki wody, ta sama wpadła w jej ręce.
Nastolatka uniosła rzecz wypełnioną płynem. Co właściwie się stało? Przecież butelka stała
za daleko, by Lottie mogła ją dosięgnąć. Czy ona po prostu wskoczyła jej do ręki?
Spojrzała na Dan i Marcusa, którzy zawzięcie dyskutowali o zadaniu z matematyki.
Nie zauważyli nic.
Lottie przełożyła butelkę do drugiej ręki i spojrzała na pustą dłoń. Poruszała palcami. Kolejne
tajemnicze przemieszczanie się przedmiotu.
- Co o tym myślisz? – spytał Marc – Lottie?
- Tak?
- Pytałem, co sądzisz o piątkowym teście z matmy. Będzie łatwy czy trudny?
- Co? Jaki test? – zdziwiła się dziewczyna.
- No ten z piątego działu.
- CO?! Piąty dział?! Z matmy?!
- Oj, chyba masz duże zaległości, moja droga – powiedział chłopak, podkradając jej pomidora
z sałatki.
- Super. Po prostu super! – załamała się Lottie.
- Nie martw się. Nauczyciele na pewno dadzą ci luzy. Przecież miałaś wypadek. Nie było cię
prawie trzy tygodnie. Zrozumieją – pocieszał ją blondyn.
Nagle utkwił wzrok w jakimś odległym punkcie.
- Pssst, Lottie, ten Pirat się na ciebie gapi – szepnął Marc dyskretnie.
- Co? Jaki pirat? – spytała zdezorientowana.
Podążyła oczami za wzrokiem Marcusa. Zobaczyła wysokiego, szczupłego chłopaka
o karnacji, która wyglądała na lekko opaloną, lecz w rzeczywistości miała po prostu taki
odcień. Jego falujące, ciemnobrązowe włosy sięgały do ramion, a oczy koloru, którego z tak
dużej odległości nie mogła zdefiniować Lottie, przeszywały ją na wylot i drapieżnie
błyszczały w blasku słońca. Stał oparty o ścianę przy bocznym wejściu do szkoły. Jedną ręką
trzymał zielone jabłko, które co jakiś czas pogryzał, drugą miał włożoną do prawej kieszeni
czarnych, podartych dżinsów.
- Alex – wyszeptała.
- Tajemnica Tajemnic – dodał Marc.
W szkole nikt nie używał tego określenia, chociaż idealnie do niego pasowało. Przyjechał do
Menlo Park po rozpoczęciu pierwszego semestru. Zapisał się do szkoły i od tamtej pory, tak
jak Lottie, uczęszczał do jednej z ostatnich klas tutejszego liceum. Z nikim nie rozmawiał.
Jeśli musiał, mówił bardzo lakonicznie, a podczas każdej konwersacji wydawał się po prostu
znudzony. Na wszystkich przerwach stał sam, na lekcjach miejsce obok niego zawsze było
wolne. Był przystojny, dlatego gdy pierwszy raz przyszedł do szkoły, żeńska społeczność
liceum zaczęła się nim zachwycać i próbować nawiązać kontakt. Niestety, jedna po drugiej
rezygnowały, gdyż Alex Williams nie wykazywał chęci do jakichkolwiek bliższych
kontaktów. „Urodziwy cham” – tak go określiła Lottie.
Nastolatka nigdy nie miała okazji, żeby zamienić kilka słów z Tajemnicą Tajemnic, dlatego
dziwił ją fakt, że chłopak patrzył na nią z takim… zaciekawieniem?
- Może mu się spodobałaś – napomknął Marcus, puszczając oczko do Lottie.
- Weź, przestań, Marc. Nie opowiadaj takich głupot – uciszyła go.
- A ty co myślisz, Dan? – spytał, lecz brunetka nie zareagowała. – Halo? Ziemia do Dan!
Dziewczyna podniosła głowę znad sałatki, którą wcześniej zawzięcie pożerała, lecz teraz
patrzyła na nią obojętnym wzrokiem.
- Zjadłabym hamburgera. Takiego wielkiego z dużą ilością dodatków. I z ketchupem –
powiedziała, opierając głowę na ręce i pogrążając się w myślach – O tak! Z ketchupem…
~*~
Całą lekcje informatyki Lottie myślała o ciekawskim spojrzeniu Alexa i tajemniczej
butelce, w dziwny sposób zmieniającej swoje położenie. W ogóle nie mogła się skupić
na programowaniu, z którego w przyszłą środę miała napisać sprawdzian. Obojętna na to,
co znajdowało się na ekranie komputera patrzyła na zegarek, wyczekując końca lekcji.
Po długiej godzinie na korytarzu zabrzmiał dzwonek.
- Nie zapomnijcie wyłączyć komputerów – przypomniał pan Robertson.
Dziewczyna posłusznie wylogowała się ze swojego konta, po czym zgasiła urządzenie
i wyszła z klasy. Na korytarzu czekała na nią Danielle. Licealistki ruszyły razem
do wschodniego skrzydła szkoły, by zostawić niepotrzebne książki w szkole. O tej porze
w budynku nie było już wielu osób. Jedynie uczniowie, którzy chodzili na zajęcia dodatkowe:
kółko teatralne czy zajęcia muzyczne.
Gdy doszły do ostatniego „skrzyżowania” korytarzy, musiały się pożegnać, ponieważ ich
szafki znajdowały się daleko od siebie.
Lottie skręciła w lewo i po pokonaniu sześciu metrów znalazła się przed swoim celem.
Otworzyła pomarańczową skrzynkę i włożyła do niej zbędną zawartość torby. Następnie
sprawdziła, czy o niczym nie zapomniała i wyciągnęła rękę, by zamknąć szafkę. Dziewczyna
nawet nie zdążyła dotknąć metalu, gdy ten zatrzasnął się z hukiem.
Nastolatka odskoczyła w tył. Zszokowana rozejrzała się dookoła. Na korytarzu nie było
nikogo oprócz niej. Wzięła głęboki wdech i próbując się opanować, postanowiła powoli
opuścić budynek.
Zrobiła kilka kroków w przód i usłyszała głośne trzaśnięcia metalu. Odwróciła się przerażona.
Szafki, obok których przed chwilą przeszła, były otwarte. Nie wiedziała, co się dzieje.
Wystraszona skierowała się do najbliższego wyjścia ze szkoły. Wszystkie pomarańczowe
skrzynki, jedna po drugiej, otwierały się z hukiem. Lottie czuła, jak podnosi się jej adrenalina.
Zaczęła biec szybciej. W końcu z impetem wypadła za drzwi wejściowe.
Oparła się o najbliższą ścianę. Zamknęła oczy i głęboko wdychała świeże powietrze.
Nakazywała sobie spokój. Gdy poczuła jak lekki wiatr otula jej twarz, jej serce przestało
galopować. Odsunęła się od ściany i odwróciła się w stronę przeszklonych drzwi
wejściowych.
To wydarzyło się naprawdę. Wszystkie szafki na korytarzu były pootwierane. Lottie nie miała
pojęcia, jak to zrobiła i czy to na pewno była ona. Czy ja zaczynam wariować? – pytała samą
siebie.

 ROZDZIAŁ 3
Tej nocy Lottie nie mogła zasnąć. Zbyt dużo rzeczy skumulowało się w ostatnim
czasie, by była w stanie choć na chwilę zmrużyć oko. Wypadek, brak treningów, zaległości w
szkole i zwidy. Tak wytłumaczyła sobie dziwne przesuwanie się przedmiotów i otwieranie się
szafek w szkole. Miała urojenia, które musiały nastąpić wskutek wypadku. Jednak dziwiło ją,
że lekarz, który opiekował się nią w szpitalu, nie zauważył niczego, co mogłoby wskazywać
na uszkodzenie jej mózgu.
Gdy rano niewyspana wyszła z łóżka i zobaczyła się w lustrze, stwierdziła, że na tak tragiczny
wygląd pomoże jej tylko dobry korektor pod oczy, mocna kawa i poranny spacer. Bez
zastanowienia zebrała się, zanim jej mama zdążyła się obudzić. Dotarcie do szkoły zajęło jej
więcej czasu niż zwykle, ponieważ podczas wczorajszej ucieczki ze szkoły nadwyrężyła sobie
niedawno skręconą kostkę i teraz czuła ją przy każdym kroku.
Pomimo uspokajania się przywidzeniami Lottie była przygotowana na to, że po wejściu
do szkoły usłyszy o włamaniu się do szafek uczniów, bo jak można by inaczej wytłumaczyć
kilkadziesiąt pootwieranych pomarańczowych skrzynek. Ucieszyła się, jednak gdy
po zakończeniu czwartej lekcji nikt nie poruszył tego tematu. Możliwe, że miała rację.
Po dłuższej przerwie nadszedł czas na wychowanie fizyczne, w którym Lottie nie
uczestniczyła z wiadomych powodów. Siedziała na trybunach w sali gimnastycznej
i ze znudzeniem obserwowała swoją klasę. Widziała, jak Danielle bez problemu wykonuje
jedno ćwiczenie po drugim. Śmiała się, gdy Marcus nieudolnie próbował stanąć na głowie
i klaskała, gdy kilku innych chłopaków pomogło mu utrzymać równowagę na kilka sekund.
Podczas drugiej lekcji WF-u Lottie została poproszona o przywiezienie piłek lekarskich.
Zeszła z trybun i skierowała się do kantorka, w którym przechowywane były wszystkie
sprzęty do ćwiczeń i gier. Otwarła drzwi i rozejrzała się po pomieszczeniu. Bez problemu
znalazła niebieski wózek z brązowymi piłkami. Chwyciła go mocno i szarpnęła w tył,
by wywieźć go z kantorka. Poczuła ukłucie w kostce. Ostrożnie – nakazała sobie i wróciła
z piłkami na salę gimnastyczną.
Trener tłumaczył coś jej rówieśnikom przy siatce, więc Lottie zatrzymała wózek przy
trybunach. Otworzyła go i… pisnęła, upadając na ziemię. Ponad dwadzieścia ciężkich piłek
wystrzeliło do góry, przypominając lawę podczas wybuchy wulkanu. Dziewczyna skuliła się
i zasłoniła rękoma, jednocześnie modląc się o to, by nic w nią nie trafiło. Usłyszała huki.
Jeden po drugim, gdy piłki spadały na ziemię. W pewnym momencie wszystko ucichło.
Zostało jedynie dziwne uczucie adrenaliny.
- Lottie! – usłyszała głos Danielle – Lottie! Nic ci nie jest?!
Przyjaciółka podbiegła do niej. Chwilę później stała obok niej cała klasa łącznie
z nauczycielem.
- Co się stało? – spytał.
- Ja… nie wiem – odpowiedziała zdezorientowana Lottie.
- Te piłki… przecież one ważą po siedem kilo! Jakim cudem… - powiedział Marc.
- Muszę się przewietrzyć – wyszeptała Lottie, wstając.
- Pójdę z tobą – zaproponowała Dan.
- Nie, dam radę.
- Nie puszczę cię samej.
- W porządku – zgodziła się Lottie. Nie miała siły się kłócić.
- Idźcie do najbliższych drzwi i nie wychodźcie za daleko. Jeśli źle się poczuje, migiem
do pielęgniarki – nakazał nauczyciel.
Dziewczyny wyszły z sali. Danielle cały czas podtrzymywała przyjaciółkę na wypadek,
gdyby ta postanowiła zemdleć.
Skręciły w prawo. Teraz szły korytarzem z drzwiami do szatni dla chłopców i dziewczyn.
Znajdowały się tu też prysznice i łazienki. Przechodziły właśnie obok jednych z nich,
gdy Lottie poczuła nagły ból głowy i szybsze bicie serca.
- Dan – jęknęła.
W jednej chwili wszystkie drzwi na korytarzu otworzyły się. Z pobliskiego kosza
eksplodowały wszystkie śmieci. Pobliski wodopój trysnął strumieniem. Powietrze poruszyło
się gwałtownie.
Danielle krzyknęła i chwyciła mocniej Lottie, która zaczęła opadać na ziemię.
- Lottie! Trzymaj się!
- Dan – wyszeptała – uciekaj stąd.
- Musimy razem…
- Uciekaj – ponowiła prośbę.
Poczuła nagły przypływ adrenaliny. Taki sam, jaki towarzyszył jej przy wulkanie piłek. Taki
sam, jaki naszedł ją przy otwieraniu się szafek. Taki sam, jaki odczuwała za każdym razem,
gdy przedmioty zmieniały położenie. Taki sam, jaki czuła podczas… wypadku.
- Dan, uciekaj. Proszę – wydusiła, próbując odsunąć przyjaciółkę.
Sama nie wie, jak to się stało. Lekko musnęła palcami rękę Danielle, a dziewczyna wleciała
z impetem pod pobliskie prysznice męskie. Przerażona wbiła wzrok w przyjaciółkę, teraz
opartą o jedną ze ścian.
- Lottie – wyszeptała tak cicho, że nastolatka musiała domyślić się, co mówi Dan po ruchu
jej ust.
- Dan – usłyszała własny zbolały głos.
To przez nią jej przyjaciółka leżała teraz na podłodze, cierpiąc. To przez nią otworzyły się
te wszystkie drzwi, wystrzeliły śmieci i wodopój. Musiała uciekać. Ukryć się gdzieś, by nie
zrobić nikomu krzywdy.
- Przepraszam – wyszeptała do Danielle.
Zaczęła biec w stronę wyjścia. Chciała jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Wszystko
wokół wirowało. Wyciągnęła rękę, by otworzyć drzwi. Nie było to potrzebne. Przeźroczyste
wejście samo ustąpiło przed biegnącą dziewczyną. Znów adrenalina. Boląca kostka. I krzyk
Danielle, układający się w jej imię.
Pobiegła do miejsca rzadko odwiedzanego przez uczniów czy personel liceum. Stary składzik
na sprzęt ogrodniczy znajdował się na terenie szkoły, lecz był wystarczająco oddalony
od głównego budynku, by Lottie mogła się w nim schować.
Wbiegła do środka, gwałtownie zatrzaskując za sobą drzwi. Oparła się o nie i tak jak wczoraj
próbowała się uspokoić. Zamknęła oczy i robiła głębokie wdechy, dopóki jej serce nie
zwolniło.
Po odzyskaniu panowania nad sobą odsunęła się od drzwi i powoli otworzyła powieki.
Zobaczyła małe pomieszczenie po brzegi wypełnione zakurzonymi grabiami, łopatami,
wiaderkami i mnóstwem innych rzeczy. Przy lewej ścianie wybudowano umywalkę, nad którą
powieszone było lustro. Wyżej znajdowało się niewielkie okno, które zapewne było jedynym
źródłem światła w tym składziku.
Lottie podeszła bliżej. Stanęła na palcach i otworzyła okienko. Promienie słońca, które
w jednej chwili wpadły przez otwór, utworzyły piękną, złotą smugę przeszywającą
pomieszczenie w poprzek. Dziewczyna zrobiła jeszcze jeden krok w stronę umywalki. Teraz
opierała się o nią rękoma, a promienie przyjemnie oblewały jej twarz. Uczucie adrenaliny
minęło.
Nastolatka popatrzyła w brudne lustro. Ciężko było coś zobaczyć przez tak wielką ilość kurzu
i smug, które znajdowały się na nim. Dziewczyna wyostrzyła wzrok. Bladość. To rzuciło jej
się w oczy. Nienaturalna bladość, która zastąpiła jej mleczną cerę.
Sięgnęła do kranu. Mimo rdzy, która pojawiła się na nim przez te wszystkie lata
nieużytkowania, działał sprawnie. Letnia woda polała się z niego syczącym strumieniem.
Lottie złożyła ręce, by nabrać w nie przeźroczystego płynu. Schyliła się i oblała nim twarz.
Wyprostowała się, przecierając oczy i ściągając nadmiar wody z twarzy. Znów popatrzyła
w lustro. Zamarła. Ktoś stał za nią.
Otworzyła usta do krzyku, lecz postać w niewytłumaczalny sposób znalazła się tuż za nią,
dłonią obejmując jej twarz.
- Nie krzycz, idiotko – powiedział męski głos.
Serce Lottie biło gwałtownie, lecz mogła się teraz lepiej przyjrzeć odbiciu swojego oprawcy.
Był to chłopak o oliwkowej cerze, która w aktualnym oświetleniu wyglądała na ciemniejszą.
Oczy i włosy miał tego samego koloru. W półmroku ogarniającym składzik wydawały
się czarne, lecz Lottie wiedziała, że są ciemnobrązowe niczym gorzka czekolada. Gdy
chłopak przekrzywił lekko głowę, końcówki jego długich, falowanych włosów połaskotały jej
czoło. Alex.
- Nic ci nie zrobię, tylko nie krzycz – nakazał i uwolnił usta dziewczyny.
- Skąd ty się tu…
- Wziąłeś? Śledziłem cię – odparł bez skrępowania.
- Proszę?!
- Słyszałaś – rzucił niedbale. – Posłuchaj. Mam lepsze rzeczy do roboty niż ślęczenie w tej
głupiej szopie, więc się skup, bo musimy pogadać.
- My? Pogadać? – spytała Lottie, która sama nie wiedziała już, co czuje: strach, zdziwienie
czy niepewność.
- Wiem, co potrafisz zrobić – powiedział, przeszywając dziewczynę drapieżnie przenikliwym
spojrzeniem.
- O czym ty gadasz?
- Otwierające się szafki i drzwi, strzelające śmieci i piłki, woda wpadająca ci do dłoni…
- Skąd ty…
- Obserwowałem cię już od dłuższego czasu – przerwał jej. – Robisz rzeczy, których
większość ludzi nie potrafi. Masz gen, Henderson.
- Posłuchaj. Nie mam bladego pojęcia, o czym… - próbowała zapanować na sytuacją.
- Wiem, gdybyś miała, nie przychodziłbym do ciebie.
Alex zauważył zmieszanie w oczach Lottie, więc postanowił kontynuować.
- Wszystkie te dziwne rzeczy, których ostatnio doświadczasz, zaczęły cię prześladować
po wypadku, prawda?
Dziewczyna przytaknęła.
- Na świecie istnieją ludzie o zdolnościach wychodzących poza normę. Jest to związane
z genem, który pojawił się u nich w procesie ewolucji. Wiesz… człowiek nieustannie się
zmienia, mimo że tego nie zauważamy. Przez setki lat, dzięki kształtowaniu się DNA, pojawił
się gen, który w pewnych okolicznościach może się uaktywnić. Jednak nie wszyscy
go mają…
- Czekaj, czyli ja…
- Tak, Lottie. Ty go posiadasz. Uaktywnił się jeszcze przed wypadkiem – potwierdził,
po czym zaczął tłumaczyć dalej. - I tak jak my jesteśmy różni pod względem wyglądu,
tak samo różnimy się, jeśli chodzi o ten gen. Dzięki niemu możesz widzieć przyszłość
lub przeszłość, czyli być jasnowidzem, prekognikiem lub retrokognikiem. Możesz posiadać
zdolności telepatyczne czy też psychokinetyczne, tak jak ty.
- Że co?
- Jesteś psychokinetykiem, a dokładniej telekinetykiem. Potrafisz przesuwać przedmioty
za pomocą siły umysłu.
- Co ty…
- Dlatego rzeczy wokół ciebie zmieniają położenie. Nie umiesz tego kontrolować, więc nie
wiesz, kiedy mogą one to zrobić.
Lottie zrobiło się słabo. Poczuła, że kręci się jej w głowie. Jej serce znów biło szybciej.
Głębokie oddechy. Rób głębokie oddechy – nakazała sobie.
- Nic z tego nie rozumiem – wyszeptała.
- Jak każdy na początku.
- Ty też jesteś kimś… ty też masz ten gen? – spytała, patrząc w oczy Alexa.
- Tak. Myślisz, że skąd bym wiedział?
- A co potrafisz… no wiesz, robić?
- To nie jest teraz istotne – uciął. – Jest jeszcze coś…
Chłopak zrobił długą pauzę, nim oznajmił wprost:
- Musisz uciec z domu.
- Proszę?! – spytała zszokowana Lottie.
- To miejsce. Tu nie jest bezpiecznie. A przede wszystkim w twoim domu.
- O czym ty bredzisz? – powiedziała, czując jak narasta w niej niepokój i złość.
- W Menlo Park mieści się główna siedziba największej na świecie organizacji eliminującej ze
społeczności ludzi z genami. SRI Internasional.
- Tam pracuje moja mama.
- Mieszkasz ze swoim największym wrogiem.
- Jak śmiesz tak mówić?!
- Lottie, ty nic nie rozumiesz. Skup się! Ona już pewnie wie. Po incydencie z pielęgniarką
w szpitalu na pewno wie o twojej „przypadłości”. Nawet jeśli nie będzie chciała, prawo zmusi
ją, by cię wydała.
- Moja mama nigdy by tego nie zrobiła…
- Ona jest parapsychologiem! To ona dowodzi wszystkimi badaniami. Jest jedną
z najważniejszych osób w tej cholernej organizacji! – krzyknął, jednak gdy zobaczył,
że Lottie cofnęła się, ściszył głos. - Uwierz mi, nie ma nic gorszego niż bycie złapanym przez
SRI. Przeprowadziliby na tobie te głupie testy, a potem zlikwidowaliby cię nim zdążyłabyś
w ogóle coś powiedzieć.
Lottie milczała. Nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Czy jej matka naprawdę
mogłaby być królową w organizacji, która zabija ludzi? Czy ten gen faktycznie istnieje?
A może to po prostu jakaś ściema? Przecież ona nawet nie zna Alexa.
- Jeśli masz jeszcze jakieś wątpliwości… - zaczął i wyjął z kieszeni zadrukowaną kartkę A4. –
To jest oświadczenie o zatrzymaniu twojej pierwszej pielęgniarki. Zobacz, kto podpisał –
dokończył i podał dziewczynie dokument.
- Moja mama – powiedziała słabo Lottie, widząc na dole pochyłe pismo, układające się
w napis: „Katherine Henderson”, nad którym widniał tytuł: „Dyrektor wydziału
parapsychologii SRI International”. – To nie może być prawda.
- Wiem, że ciężko jest…
- Nie – zaprotestowała, czując jak wzbiera się w niej złość. – Nic nie wiesz. Nie masz pojęcia,
kim jestem i kim jest moja matka. To ty jesteś psycholem, bo śledziłeś mnie, a potem zacząłeś
opowiadać jakieś bzdury, które w ogóle nie mają sensu. Nie zbliżaj się do mnie więcej –
ostrzegła go.
Podarła kartkę, którą wcześniej otrzymała od Alexa, ominęła go i otworzyła drzwi
od składziku.
- Lottie.
- Nie! – krzyknęła i odwróciła się gwałtownie.
Równocześnie z jej obrotem w stronę chłopaka poleciały słoiki, które do tej pory grzecznie
stały na jednej z półek. Alex zdążył zrobić unik. Naczynia uderzyły z hukiem w przeciwległą
ścianę i roztrzaskały się na małe kawałki.
Lottie przeraziła się samej siebie. Zamykając drzwi, rzuciła się z powrotem do budynku
szkoły. Jeśli znalazłaby się wśród uczniów, Alex nie odważyłby się do niej podejść.
Znów czuła beznadziejnie wysoki poziom adrenaliny. Kostka z każdym krokiem
przypominała jej o sobie. Oddech miała płytki, lecz równy. Serce waliło w jej piersi. Biegnij –
krzyczała w myślach.
~*~
 Sama nie wie, jak udało jej się obejść znajomych, bezpiecznie zabrać swoje rzeczy i
wyjść ze szkoły tak, by nikt nie zauważył. Wróciła do domu pieszo i dwie lekcje wcześniej
niż powinna. Całą drogę oglądała się za siebie. Nie chciała znów spotkać Alexa. Po tym co jej
dziś powiedział, miała już dość. Wszystko, co działo się w ostatnim czasie, wydawało się
takie nierealne i niewytłumaczalne. Po rozmowie, która - jak oczekiwał długowłosy - miała
przynieść pozytywny rezultat i uświadomić Lottie, kim naprawdę jest, dziewczyna miała
jeszcze większy mętlik w głowie. Nie miała już siły bić się z myślami i bać się, że w każdej
chwili może stać się coś paranormalnego.
Po powrocie do domu Lottie zamknęła się w pokoju i nie wychodziła z niego, dopóki nie
usłyszała, że matka pod wieczór woła jej imię.
Posłusznie zeszła na dół, chociaż bała się tej rozmowy. Mogła dotyczyć wszystkiego.
Dosłownie wszystkiego.
Weszła do salonu. Zobaczyła swoją mamę siedzącą na jednej z białych sof.
- Witaj, kochanie – przywitała się. Jej głos brzmiał normalnie.
- Cześć, mamo.
- Dzwoniła do mnie twoja wychowawczyni. Mówiła o jakimś incydencie na lekcji WF -u,
a potem o tym, że uciekłaś z dwóch ostatnich lekcji. Możesz mi to wytłumaczyć? – spytała,
patrząc nieprzeniknionym wzrokiem na córkę.
- Mamo… ja… to nic takiego. Źle się czułam… - jąkała się Lottie, nie wiedząc,
co powiedzieć. Miała wiele godzin, zanim jej rodzicielka wróciła z pracy do domu, jednak nie
wymyśliła nic, co mogłoby posłużyć za jej alibi.
Matka wstała.
- Kochanie, czy ty masz jakieś problemy? Martwię się o ciebie – powiedziała z troską. –
Może mogłabym ci pomóc.
Wiedziała. Jeśli to, co mówił Alex, było prawdą, to jej matka wiedziała już o wszystkim.
Lottie była tego pewna. Poczuła, że przyśpiesza jej serce i narasta adrenalina.
- Nie, nic mi nie jest – zaczęła Lottie.
- Na pewno? – kobieta zaczęła zbliżać się do córki. - Twoje zachowanie w ostatnim czasie…
- Nie podchodź.
- Proszę? – spytała zdziwiona.
- Nie zbliżaj się, mamo.
- Lottie, o co chodzi? – mówiła, podchodząc coraz bliżej.
- Mamo, proszę, nie…
- Ja mogę ci pomóc, kochanie. Możemy iść do psychologa…
- Nie! – wykrzyczała dziewczyna.
Wszystkie rzeczy znajdujące się w salonie łącznie z jej rodzicielką zostały przerzucone
na drugą stronę pomieszczenia. Meble, telewizor, kwiaty, lampy – dosłownie wszystko.
Matka wylądowała na jednej z sof. Z przerażeniem patrzyła na córkę stojąca naprzeciwko.
- Och, Lottie… - wyszeptała, próbując wstać.
- Nie zbliżaj się – ostrzegła nastolatka i pędem wybiegła na korytarz.
Potem po schodach na górę i prosto do swojego pokoju. Zablokowała drzwi. Zaczęła zbierać
wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Telefon, pieniądze, dokumenty. Wszystko, co wpadło jej
w ręce.
Usłyszała odgłos przekręcania klamki, a potem głos matki:
- Lottie! Otwórz te drzwi! Proszę cię! Kochanie! – szloch. – Nie rób nic głupiego!
Nie zważała na jej słowa. Już postanowiła. Nie miała wyjścia.
Zamknęła materiałową torbę. Ostatni raz rozejrzała się po pokoju. Jej wzrok spoczął
na drzwiach.
- Lottie! Proszę! Skarbie, otwórz drzwi! Pomogę ci, obiecuję! Nie zrobię ci krzywdy! Lottie,
błagam… - mówiła przez płacz.
Nastolatka z trudem powstrzymała łzy, które nabiegły jej do oczu. Być może to ostatni raz,
kiedy stała tak blisko swojej matki. Osoba, która wychowywała ją przez niemalże
osiemnaście lat.
- Kocham cię, mamo – wyszeptała.
Odwróciła się i otworzyła okno. Mogłaby skoczyć, jednak ze względu na uszkodzoną kostkę,
zdecydowała się zejść po metalowych rynnach, biegnących obok jej okna.
Wybiegła ze swojej posesji na drogę. Ruszyła przed siebie, ostatni raz oglądając się na swój
dom. Znów poczuła łzy w oczach. By się nie rozpłakać, odwróciła się w stronę, w którą
biegła i skupiła się na swojej misji. Nie wiedziała, dokąd biec, lecz była pewna, że ją znajdzie.
Liczę na ciebie, psycholu – pomyślała i przyspieszyła kroku mimo bolącej kostki.
ROZDZIAŁ 4
Nie myliła się. Wystarczyło, że przebiegła jedno skrzyżowanie i znalazła się obok
pobliskiego parku, w którym okoliczni mieszkańcy często urządzali pikniki i ogniska. Pojawił
się nagle przed nią oparty o jedno z drzew.
- Szybko zmieniasz zdanie, Henderson – rzucił z zadziornym uśmieszkiem.
Zmaterializował się zbyt szybko, by mogła zdążyć zareagować. Przebiegła obok i gwałtownie
się zatrzymała. Zrobiła obrót w stronę Alexa.
- Ona wie – wydyszała. – Wie już wszystko.
- Ostrzegałem – oznajmił i spojrzał w dół. Rozpuszczone włosy rozrzuciły się wokół jego
twarzy, przykrywając ją całkowicie.
- Posłuchaj… - zaczęła nieśmiało. – Przepraszam za moją wcześniejszą reakcję, ale sam
przyznasz, że to, co mówiłeś, mogło wywołać u mnie niemały szok. Wiesz… niecodziennie
dowiadujesz się, że posiadasz nadnaturalne zdolności. I mimo że nadal brzmi to dla mnie jak
totalna bzdura, to… chyba nie mam wyjścia. To, co się ze mną dzieję… po prostu muszę ci
zaufać.
- Nie mogłaś tak od razu? – spytał, leniwie opierając głowę o drzewo.
- Proszę?
- Zaoszczędzilibyśmy dużo czasu.
- Co masz na myśli? – zdziwiła się.
- Nie możesz tu zostać. Nie umiesz ukrywać telekinezy. Poza tym ja niezbyt będę umiał
opanować twój gen, ale znam kogoś, kto to zrobi – wyjaśnił.
- W takim razie gdzie chcesz mnie zabrać?
- Do Los Angeles.
- Co?! – spytała zszokowana. – To jest jakieś sześć godzin stąd!
- Pięć i pół.
Lottie zrobiła minę pełną irytacji. Alex, widząc to, westchnął. Odsunął się od drzewa
i podszedł do niej. Stanął bardzo blisko. Dzieliła ich niewielka odległość. Nastolatka miała
wrażenie, że chłopak naruszał jej przestrzeń osobistą, jednak nie odsunęła się. Lottie chciała
spojrzeć mu w oczy, lecz przez jego wzrost była zmuszona podnieść głowę wyżej, by to
zrobić.
Naprawdę przystojny cham – stwierdziła. Niesforne kosmyki, które powinny tworzyć wielką
szopę na jego głowie, układały się niemal perfekcyjnie. Część z nich była falowana, część
raczej prosta, lecz wszystkie kończyły się zadziornymi lokami. Oczy Alexa były jeszcze
bardziej intrygujące. Ciemnobrązowe tęczówki przeszywały Lottie na wylot, nie zdradzając
przy tym niczego. Jego spojrzenie, obojętne na wszystko, krępowało ją do tego stopnia,
że musiała odwrócić wzrok.
- Mówiłem, że będziesz musiała uciec, nieprawdaż? – powiedział, idealnie akcentując każde
słowo.
Wyraźnie czekał na odpowiedź, jednak Lottie nie chciała nic mówić. Wiedziała, że jej głos
zadrży, a ona nie mogła pokazać mu, że jego pewność siebie ją przerasta. Pokiwała głową.
- Przychodząc tutaj, byłaś gotowa na natychmiastowy wyjazd, nie mam racji?
Znów przytaknęła, próbując uniknąć jego wzroku. Nachylił się i wyszeptał tuż obok jej ucha.
- Mogłem wybrać Berlin.
Chwycił ją za rękę, nim zdążyła odpowiedzieć na jego ostatnią wypowiedź.
- Co robisz?!
Próbowała wyrwać mu dłoń.
- Uspokój się – powiedział i wygiął jej rękę tak, by nie mogła nią szarpać.
- Au!
- Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, mój gen pozwala mi się teleportować. Mogę przenieść nas
w dowolne miejsce, dlatego przestań się opierać i stój grzecznie, jeśli chcesz pokonać prawie
sześciogodzinną trasę w dwie sekundy – wyjaśnił zdecydowanym głosem, po czym rozluźnił
uścisk.
Lottie poczuła, że powietrze wokół niej robi się niesamowicie gęste. Jakby w sekundzie
kilkukrotnie zwiększyło swoją objętość. Przez jej ciało przeszedł dreszcz. Zamknęła oczy.
Miała wrażenie, że rozpada się na kawałki. Zakręciło jej się w głowie, zaparło dech w piersi.
Adrenalina skoczyła w górę. Serce zadudniło. Alex puścił jej rękę. Odgłos mocnego
uderzenia. Jęk.
Przestraszona otworzyła oczy. Chłopak leżał pod jednym z drzew. Jej gen musiał znów się
uaktywnić.
- Alex! – krzyknęła, ruszając w jego stronę.
- Nie zbliżaj się! Nie teraz… - wydusił.
Zatrzymała się gwałtownie. Miał rację. Wciąż czuła buzowanie adrenaliny. W każdej chwili
mogła spowodować kolejne zniszczenia.
Długowłosy podniósł się do pozycji półleżącej. Jedną ręką starał się utrzymać równowagę,
drugą pocierał tył głowy.
- Mam dla ciebie złą wiadomość – powiedział i popatrzył na Lottie. – Nasza podróż może
potrwać dłużej niż dwie sekundy…
~*~
Lottie nie mogła uwierzyć, że byli na miejscu. Wydawało jej się, że już nigdy nie
dojadą do Los Angeles. Po incydencie w parku musieli znaleźć inny sposób, by dotrzeć do
tego miasta. Udali się do wypożyczalni samochodów i wzięli jeden z pierwszych lepszych
modeli. Ich podróż trwała dokładnie tyle, ile mówił Alex, pięć i pół godziny.
Był środek nocy. Jechali wzdłuż wybrzeża. Mimo ciemności, która spowiła wszystko
na zewnątrz, Lottie mogła dostrzec pieniące się fale na morzu. Oparła się o szybę i podziwiała
je, dopóki Alex nie skręcił w jedną z ulic. Pokonał jeszcze kilka innych zakrętów i zatrzymał
samochód.
- Jesteśmy – powiedział.
Wysiedli z pojazdu. Było chłodno. Nastolatka ucieszyła się, gdy poczuła na ciele lekkie
dreszcze. Po tylu godzinach podróży działało to tak samo pobudzająco jak kawa.
Alex kiwnął na Lottie, dając jej sygnał, by poszła za nim. Weszli w ciemny zaułek. Pokonali
dwa skręty i stanęli przed czterema schodkami, na szczycie których znajdowały się drzwi
z czerwonego metalu.
Jej towarzysz wszedł po schodach i nacisnął biały przycisk obok wejścia,
który prawdopodobnie był dzwonkiem.
Chwilę zajęło, zanim usłyszeli kroki po drugiej stronie drzwi. Potem spod nich wypłynęła
jasna poświata, oznaczająca włączenie światła. Chrzęst kluczy w zamku. Metalowe „wrota”
otworzyły się szeroko, a w nich stanął około czterdziestoletni mężczyzna z kilkudniowym
zarostem. Na widok przybyszów jego twarz przybrała wyraz pozytywnego zaskoczenia.
- Alex – powiedział z lekką nutą niedowierzania.
- Cześć, Michael.
- Nie sądziłem, że…
- Przyjadę? – przerwał mu Alex. – Tak. Ja też nie – ruchem głowy wskazał na Lottie – Siła
wyższa.
- Rozumiem – przytaknął. – Wchodźcie.
Podążyli za Michaelem do pomieszczenia, które prawdopodobnie było pokojem dziennym.
Wystylizowany na nowoczesną piwnicę salon miał ściany zrobione z szarej cegły. Czarna
podłoga idealnie pasowała do drewnianych obramowań okien tego samego koloru. Meble,
utrzymane w modernistycznej kolorystyce ostrej czerwieni, zgaszonej zieleni, nasyconego
indygo i szarawego fioletu, wyglądały naprawdę wspaniale ze szkłem, z którego wykonany
był stolik do kawy. Cały efekt uzupełniały liczne ozdoby porozrzucane po pomieszczeniu.
- Gen? – spytał Michael, wskazując głową na Lottie.
Alex przytaknął.
- Telekineza.
- No ładnie. Nie radzi sobie?
- Ani trochę. Wydaje mi się, że…
Długowłosy nie zdążył dokończyć wypowiedzi, gdyż do pokoju wszedł chłopak nieco niższy
od Alexa w hipsterskich spodniach dresowych.
- Michael, kto przy… Alex?! – krzyknął zdziwiony. – Stary, tęskniłem – zaśmiał się, po czym
podszedł do znajomego i uściskał go przyjaźnie. – Co cię tu sprowadza? – spojrzał na Lottie.
– O! Gdzież moje maniery? Witam, piękną panią. Jasper Black, lat dwadzieścia, do wzięcia.
- Jasper, przestań się zgrywać – Alex przewrócił oczami.
- Jestem Lottie. To znaczy… Charlotte. Charlotte Henderson.
- Już niedługo, moja miła – odpowiedział chłopak.
- Proszę?
- Nie mówiłeś jej jeszcze? – spytał Alexa.
- Nie.
- O czym? – zainteresowała się Lottie
- Ludzie, czy wy wiecie, która jest godzina?! – zapytała zdenerwowana dziewczyna
o ciemnobordowych włosach, która wparowała do pokoju w samym szlafroku.
- Patrz kto wrócił – zawołał Jasper, pokazując na Alexa.
Dziewczyna spojrzała na chłopaka i od razu rzuciła się w jego stronę.
- Alex! Przystojniaku! Wiedziałam, że w końcu zmądrzejesz i wrócisz – powiedziała,
przytulając go.
- Cześć, Rocky. Nie, żeby coś, ale mnie dusisz – zaśmiał się.
- Nie widziałam cię przez bardzo długi czas. Wytrzymasz.
- Dobra, koniec tych czułości. Mamy do pokonania nie lada wyzwanie, ale zabierzemy się
za to jutro. Oni są wykończeni. Rocky, weź naszą nową koleżankę do siebie. A ty, Alex, chyba
jeszcze pamiętasz gdzie masz pokój, prawda?
Chłopak chciał odpowiedzieć, lecz do pokoju weszła kolejna osoba. Prawdopodobnie
nastolatek o tlenionych blond włosach i hipnotyzujących zielonych oczach.
- Nie chciałbym przeszkadzać w tak głośnej dyskusji, ale pragnę zauważyć, że jest…
Nie dokończył, bo zobaczył Alexa.
- Nie wierzę… Jack Sparrow we własnej osobie! – krzyknął.
Czyli nie tylko Marcusowi Alex przypomina pirata – pomyślała Lottie.
~*~
Tej nocy Lottie, o dziwo, spała bardzo dobrze. Ucieczka z domu, długa podróż
samochodem i nocna rozmowa z dawnymi znajomymi Alexa wykończyły ją niemiłosiernie.
Około godziny jedenastej wstała z łóżka. Ubrała się, odświeżyła i zeszła na dół. Bez problemu
znalazła jadalnię, w której znajdowali się wszyscy lokatorzy domu.
- Dzień dobry – powiedziała nieśmiało.
- Cześć, Lottie. Siadaj – odpowiedział jej Michael.
Wykonała polecenie. Mężczyzna poczęstował ją jajecznicą. Austin, bo tak na imię miał
chłopak, który też kojarzył Alexa z piratem, nalał jej kawy i podał tosty.
Wczoraj przed pójściem spać Rocky mimo zmęczenia odpowiedziała na kilka jej pytań.
Dzięki temu dowiedziała się, że Michael to jasnowidz, który jest właścicielem tego budynku,
w którym kiedyś znajdował się mały hotel. Opiekuje się innymi psychokinetykami, ponieważ
pracował kiedyś dla SRI International i widział, co dzieje się z tymi, którzy nie potrafią
zapanować nad genem. Jasper i Austin to bracia. Ten pierwszy jest starszy i działa podobnie
jak magnes, potrafi przyciągać i odpychać metalowe przedmioty. Ten drugi – młodszy, ma
zdolność do zmieniania kształtu swojego ciała. Może przybrać dowolną postać. Rocky,
a właściwie Rocklyn Firestone, to dziewczyna, która - jak mówi jej nazwisko - włada ogniem.
Jest jeszcze jedna dziewczyna – Kim Hattori. Potrafi leczyć siebie i innych, jednak obecnie
nie ma jej w mieście.
Lottie jadła śniadanie, wsłuchując się w dziwną opowieść Jaspera o filmie, którego tytułu nie
potrafiła wymówić. Poczuła wibracje w kieszeni. Wyjęła telefon. Trzydzieści siedem
nieodebranych połączeń i czternaście SMS-ów od mamy, Danielle i Marcusa.
- Lottie – zaczął Alex.
- Tak?
- To twój telefon?
- A niby czyj?
- Miałaś go przez cały ten czas?
- Tak.
- I jak tu jechaliśmy? – dopytywał dalej.
Pokiwała twierdząco głową. Alex zbladł. Podobnie jak cała reszta osób.
- Cholera… - zaklął Michael.
- O co chodzi? – zaniepokoiła się Lottie.
- SRI International mają jeden z najlepszych systemów śledczych. Jeśli miałaś komórkę cały
czas przy sobie, a minęło już tyle czasu, to…
- Co? – przeraziła się.
Huk. Ktoś wyważył drzwi.
- Oni tu są – powiedziała Rocky.
W jednej chwili do pokoju wleciało mnóstwo żołnierzy w czarnych strojach z napisem SRI
International. Było ich zbyt dużo, by Alex zdołał przenieść przyjaciół w inne miejsce
lub Rocky mogła spalić ich żywcem.
Lottie widziała, że jej nowi znajomi jeden po drugim padają na ziemię od strzałów
lub paralizatorów. Krzyczała, lecz nikt jej nie słuchał. W końcu przyszła kolej na nią. Wysoki,
zamaskowany mężczyzna podszedł do niej. Wycelował w twarz. Usłyszała strzał. Zero bólu,
jedynie ciemność.
EPILOG
- Witaj, Charlotte – odezwał się nieznajomy mężczyzna.
Otworzyła oczy. Oślepiło ją światło. Zamrugała.
– Lottie, kochanie – wyszeptała kobieta, której głos nastolatka znała aż za dobrze
– i nienawidziła, gdy przybierał taki ton: pełen zmartwienia i cierpienia.
- Mamo… - próbowała odpowiedzieć Lottie, lecz z jej gardła wyszło jedynie niewyraźne
chrypnięcie.
- Ciii… Nic nie mów. Nic nie mów, skarbie… - dziewczyna poczuła uścisk dłoni i kojący
dotyk matczynych ust na jej wierzchu.
- Teraz możesz być trochę oszołomiona i mieć trudności w mówieniu, lecz to minie. Do kilku
godzin wszystko powinno wrócić do normy. Zapewniam cię – tłumaczył nieznajomy
z uśmiechem.
Lottie bardzo chciała utrzymać kontakt wzrokowy z osobami znajdującymi się przy niej,
lecz jej oczy same zamykały się po kilku sekundach, dlatego zaprzestała walki i posłusznie
trzymała je zamknięte.
- Co się stało? – zachrypiała cicho.
- Miałaś wypadek – wyszeptała matka, trzymając dłoń córki przy policzku – potrącił cię
samochód, gdy wbiegałaś na naszą ulicę…
A jednak… Wszystko to było tylko jedną, wielką bzdurą…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz