Zofia Kalemba
I miejsce, gimnazjum
I miejsce, gimnazjum
Szafot
Jestem zbyt zmęczony budzeniem się nad ranem
z papierosem w lewej dłoni. Za bardzo żałuję za zbrodnie, żeby móc zasnąć. A
jednak robię to codziennie. Zasypiam, budzę się, zapalam papierosa, modlę się.
Przecież nie brakuje mi skruchy.
Nie mogę przypomnieć sobie, co mówili, kiedy
po mnie przyszli. Czerwona ciecz była na ciele, którego nie pamiętam.
Nie będę kłamał, bo w mieszkaniu zostawiłem
białą koszulę poplamioną wczorajszą kawą i nie mogę już po nią wrócić.
Kiedy z nimi stałem poplamili nią kafelki.
Krew była wszędzie. Na moich spodniach, na butach, we włosach. Krew jest
wszędzie, oprócz moich dłoni. A przecież oni odeszli zanim przyłożyłem palec do
ust.
Nigdy nie prosiłem o litość, a jednak
odczuwam ją, kiedy w lustrze oglądam swoje grube blizny naznaczone własnymi
kłamstwami i szyderstwem. Lustro kiedyś nie istniało, a blizny ropiały z dnia
na dzień coraz mocniej, aż w końcu przestały zupełnie.
Kiedy zadają mi pytania, milczę. Myślą, że
mam duszę, bo nie brakuje mi skruchy. Szukam jej wszędzie. Mógłbym oddać za nią
życie.
Tamtego dnia siedzieliśmy w zbyt dusznym
pomieszczeniu. Kazali mi czytać raport dotyczący zbrodni. Nie mogłem się
skupić, dzień był zbyt upalny. Powiedziałem im, że przepraszam za to, co
zrobiłem. Wszyscy na mnie patrzyli, a ja musiałem odwrócić od siebie swój
wzrok. Skóra piekła mnie mniej niż powinna.
Przykuwam uwagę nawet wtedy, kiedy brakuje
mi słów, które uspokoiłyby moje myśli. Co jakiś czas słyszę krzyki; krwawe,
niepokojące, miarowe bicie mojego serca. Czasami zastanawiam się czy w ogóle je
mam. Wrzaski są coraz cichsze.
Tamtego dnia nie czułem się zbyt dobrze.
Wyszedłem z mieszkania i mówiłem do nich szeptem. Oni i tak nie chcieli
słuchać, chociaż wiedzieli, że kiedy wrócę, drzwi będą zamknięte.
Czytam gazetę każdego popołudnia, chociaż
tak naprawdę nie wiem, o której godzinie dokładnie. Znam ją już na pamięć, ale
czasami zapominam niektórych wyrazów. Udaję wtedy, że codziennie dostaję nową
prasę. Jednak zawsze piszą o tym samym — w inny sposób, ale na jedno wychodzi.
Nienawidzę czytać gazet.
Jeszcze za czasów perfekcji domków dla
lalek, zawsze budziłem się o tej godzinie zlany potem. Liczyłem do dziesięciu,
skrucha odchodziła. Miarowy oddech został zastąpiony przez dym. Oni od zawsze
wiedzieli, że odejdzie.
Kiedy na chwilę zostawiają mnie samego,
myślę sobie, że podobają mi się te drzewa za piątym oknem drugiego piętra;
złączone w wiecznym tańcu. Gdy wracają, czuję wiatr ciasno owijający się wokół
mojej szyi. Wolę nie wychodzić na zewnątrz, bo jest na to zbyt zimno. Wrócili,
a nie pamiętam, żeby ktokolwiek wspominał o wietrze.
Niewiele brakowało, a przyłapałbym ich na
błędzie. Pozwolili mi jeszcze raz spojrzeć na ściany i zakrwawiony dywan.
Mogłem popatrzyć na moje obmyte krwią ręce, ale tylko przez chwilę, która
wydawała się nie istnieć.
Przeszedłem wczoraj pięć kroków z
zamkniętymi oczami. Myślałem, że mogę być niewidzialny. Kiedy nie jestem
mordercą, staram się być sobą, ale brakuje mi odwagi. Jako morderca mogę
przestać bać się samego siebie. Jako on — jestem pełny żalu.
Nie mogę wypić kawy stojącej przede mną— ja
nie mam czasu, a ona i tak już ostygła. Spieszę się razem z szalenie
niewidomymi, biegnącymi na szafot. Bo nie wiemy, co robiliśmy tamtego dnia,
kiedy zabijaliśmy powoli samych siebie. Bez skruchy, której teraz mogłoby nam
nie brakować.
Teraz każdego dnia składam ręce jak do
modlitwy za zmarłych, bo jestem tylko człowiekiem którego zabiła moralność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz